daj siebie innym - książka.doc

(198 KB) Pobierz
DAJ SIEBIE INNYM - Marek Kotański

DAJ SIEBIE INNYM - Marek Kotański

( fragmenty )

PRZEDMOWA

Książka ta wymyka się zwykłym kryteriom oceny. Takie: określenie jak interesująca, fascynująca, nowatorska, oryginalna, itp. tracą sens w zastosowaniu do niej. Zawiera ona kilka wątków tematycznych, ale wszystkie one sprowadzają się do jednego kompleksu wyobrażeń: jak kształtować relacje człowieka do człowieka, by stały się one czynnikiem rozwijającym charaktery , by otwierając nawzajem serca pomagały kierować innych do dobra - ich własnego i wspólnego? Jest to credo pedagogiczne Marka Kotańskiego, a zarazem opowieść o dramatycznej "Próbie" przezwyciężenia zła atakującego przede wszystkim ludzi młodych. Słowo próba świadomie podkreślam, pisząc je przez: duże" P".

Zaczyna się ona od zrozumienia siebie. Jeżeli istotą "Próby"' ma być oddanie siebie innym, to najpierw trzeba dobrze wiedzieć, co się im ofiaruje. Trzeba poznać własnego siebie i dlatego książka ta zaczyna się biografią Autora, który stara się opowiedzieć o swojej drodze, o jej początkach w rodzinie, o warunkach życia, o studiach, nauczycielach i napotkanych problemach. Jest także ta wspaniała opowieść opisem tego, jak rodziły się relacje z ludźmi
i ludzkimi dramatami, jak powstał nieodparty impuls zaangażowania się w te dramaty.

Drugi wątek tej opowieści mówi o tym, jak kształtowała się wiara w siebie. Jest ona bowiem nieodzownym warunkiem: przekształcania spraw zastanego świata. Credo pedagogiczne! Autora jest dość odległe od obecnie używanych doktryn i teorii pedagogicznych. Marek Kotański stara się narzucić własną wizję stosunku wychowawczego i procesu wychowania. Zazwyczaj nauczyciel - wychowawca czerpie swoją siłę działania z przekonania o słuszności metod i teorii stosowanych w pracy. Marek Kotański proponuje, by wychowawca czerpał swą siłę z tego, co ofiaruje wychowankowi, czyli z siebie, swojej osobowości i indywidualności. Zatem nie z zewnętrznej teorii i zrutynizowanej metody, ale z siebie wychowawca powinien czerpać siły twórcze kształtujące wychowanka. Musi więc wierzyć w siebie i w to, że rzeczywiście stać go na przekształcenie innych. To nie zobiektywizowana teoria ani uschematyzowana metoda, ale indywidualna siła wewnętrzna wychowawcy stanowi o wyniku wychowania. Zwłaszcza w rozwiązywaniu takich zadań, jakie Marek Kotański podejmuje - Przywracanie życiu narkomanów, młodych ludzi zagubionych i pozbawionych nadziei i wiary w życie .

Lecz wiara nauczyciela w siebie musi być uzasadniona. Minęło wiele dziesięcioleci od opublikowania książki Jana Władysława Dawida "O duszy nauczycielstwa" i Marii Grzegorzewskiej "Listów do młodego nauczyciela" i sądzę, że rozwiązania Marka Kotańskiego wnoszą nowe myśli do idei przedstawionych w tych pracach. Refleksje i badanie nad zawodem i osobowością pedagoga, zaprezentowane w tych dwóch książkach, odnosiły się do "zwykłej" pracy nauczyciela w klasie szkolnej i społeczności lokalnej. Książka Marka Kotańskiego wprowadza nauczycieli w warunki znacznie trudniejsze niż te, z którymi spotykają się oni, nawet w szkołach specjalnych. Młodzi narkomani i alkoholicy nie mają wad organicznych, nie są upośledzeni umysłowo, lecz są uzależnieni od narkotyku, w którym zazwyczaj szukają ucieczki od problemów swoich i swego środowiska. Zagrożenia psychiczne i organiczne łączy się tutaj często z bliskim zagrożeniem śmiercią.

Wychowawca ma więc do czynienia z innymi trudnościami oddziałuje na psychikę nie spaczoną czy upośledzoną, lecz na osoby często bardzo uzdolnione, które jednak zatraciły poczucie sensu i celu w życiu. Wpływ narkotyków to inna jakość psychiczna niż wpływ upośledzenia czy inwalidztwa. Można by powiedzieć, że działanie wychowawcze w tym zakresie, polegające na przy. wracaniu życiu uruchamia nowe warstwy w duszy nauczyciela

których nie wymaga żadna praca wychowawcza. Jest oczywiście także stosunek między przodownikiem i zwolennikiem, według Znanieckiego stanowiący podstawę każdego stosunku wychowawczego, ale jest to także coś więcej - oddziaływanie między dwoma ludźmi, w którym obie strony, aczkolwiek nie identycznie, sprzeciwiają się złu.

Ten wątek myślowy: wychowanek bezbronny wobec zła, nauczyciel i zło, osobowość i zło, ja
i zło występuje w książce ze szczególną siłą. Pozostaje do przemyślenia skąd Autor wywodzi zło, z czystej duszy , z jakich sprzężeń warunków życia, gdzie lokuje "szatanów gromady", atakujących zwłaszcza młodzież nie umiejącą się obronić. Analizując proces "stawania się, narkomanem", Autor kieruje główny proces oskarżenia pod adresem rodziny, szkoły, warunków życia, braku perspektyw itp. Nie do końca zgodzę się z tym wywodem. Bo przecież jest faktem społecznym, że w takich warunkach nie wszyscy szukają ucieczki w narkotyki, że
w duszy przyszłego narkomana musi być coś albo brak czegoś, co pozwoliłoby mu przeciwstawiać się pokusie. Jest: także faktem, że niektórzy młodzi ludzie stają się narkomanami przez własną głupotę i pozerstwo, że biorąc narkotyk po raz. pierwszy, dobrze wiedzą, jakie są możliwe następstwa. Jeżeli dobrze odczytałem intencje i poglądy Autora
i jeżeli rzeczywiście! widzi on w młodych ludziach same "dusze anielskie", na które' czyhają szatany wyzwalane przez społeczeństwo, to taki pogląd uważam za zbyt uproszczony. Każdy człowiek musi sam w sobie, we własnej indywidualności znaleźć siły do rozprawiania się ze złem. Oczywiście, gdy zawodzą jego siły, powinien znaleźć oparcie w społeczności., we wspólnocie przyjaciół, kolegów współdążących do tego samego celu. Ale nie jest to metoda wyłączna. Człowiek polegający zbyt silnie na pomocy innych, gdy znajdzie się sam, będzie bezsilny, a gdy znajdzie się pod wpływem społeczności wykolejonej, nie będzie miał sił, by jej się przeciwstawić.

Są w tej książce jeszcze dwa wątki, na które chciałbym zwrócić uwagę czytelników. Pierwszy to wyeksponowanie ruchu społecznego jako metody pedagogicznej. "Ruch jest ciągłą dążnością do dobra tkwiącego w każdym z was", pisze Autor, dając zarazem i definicje ruchu, i rozwiewając możliwe nieporozumienia. Drugi to wątek zawarty w apelu do młodzieży
o podjęcie i wykazanie się dzielnością, chociaż - jeśli się nie mylę - słowo to nie pojawia się
w książce w ogóle. Dążenie, działanie, ruch zmieniają świat i zmieniają nas. Zadaniem wychowawcy jest nie tylko stwarzać osobowości, ale i świat dla nich. Toteż Marek Kotański ciągle organizuje grupy i ruchy, których siła ma wspierać osobowości niezdolne do obrony przed zagrożeniami. Ruch ma. cele samodzielne i cele zastępcze. Tworzy zastępcze domy rodzinne, zaspokajając głęboką potrzebę młodzieży, by mieć własny dom i własny świat.
W tym właśnie świecie młodzi ludzie mogą i chcą działać dla siebie, według własnych wzorów i własnych wartości. Jest w tej książce także apel do młodzieży, by zdobyła się na czyny przeciwstawiające się złu, które podejmować winna zgodnie z własnymi wartościami. Młode pokolenie ma więcej możliwości do wyboru niż bezradny lament lub narkotyki. Ma możliwości tworzenia własnego świata, czy to łącząc się W ruchy dla osiągnięcia celu, czy też tworzenia sobie własnego indywidualnego świata.

Książka jest przede wszystkim posłaniem do młodzieży, ale! także do nauczycieli i tych wszystkich, którzy zajmują się wychowaniem młodych ludzi w rodzinach, zakładach pracy, szpitalach i innych instytucjach. Przekazuje osobistą wizję świata Autora i jego wizję pedagogiki wykorzystującej pascalowski porządek serca, by wychować przez otwarcie serc
i tworzenie więzi człowieka. Być może pedagogowie powiedzą, że idee wypowiadane w tej książce były już wypowiadane przez wielu pedagogów przedtem. Może. Ale ta pedagogika ma za sobą jeden test decydujący. Zdała egzamin wobec narkomanów i musiała przezwyciężać nie tylko spaczoną psychikę i wpływ patologicznego środowiska społecznego, ale przede wszystkim bezwzględnie panującą siłę uzależnienia od narkotyku. Dać siebie innym jest nie tylko hasłem dla wychowawców, jest hasłem dla ruchu tworzącego siłę wspólnoty przeciwstawiającej się każdej postaci zła. Dać siebie innym, a przede wszystkim tym, którzy zatracili siebie i nie wiedzą, czym są i po co istnieją.

W tych ideach jest także wiele treści dla każdej czynności wychowawcy wobec wychowanka, jest to więc książka dla pierwszych wychowawców, dla rodziców. W rodzinie jest łatwo
o otwarcie serc, ale bywa także bardzo trudno. Można w niej łatwiej utrzymać ciepło
i serdeczny stosunek, a także rodzi ona zło niszczące. Autor boi się wracać do nazw
i skojarzeń starych i niemodnych, ale szuka tych sił, które od tysiącleci utrzymują istnienie rodzin. Może jego zalecenia są zbyt proste, ale czas pokaże, czy wytrzymają wielką "Próbę". Wbrew sceptykom, naśmiewcom, wbrew poglądom ludzi, którzy stracili nadzieję.

Jan Szczepański .

ROZDZIAŁ I

DAJ SIEBIE INNYM

DOKĄD IDĘ?

. . .Dokąd idę? Chcę pobudzić społeczeństwo do autentyzmu. Dlaczego mam nie próbować? Czuję w sobie taką potrzebę i siłę. W moim domu dużo mówiło się o psychologii. Ojciec jest nie tylko wybitnym japonistą, ale i psychologiem z zamiłowania. Zastanawia go, od czego zależy zdolność człowieka do wydobycia z siebie czegoś więcej. Pamiętam, jak mówił
o psychoanalizie i teorii Otto Ranka, niemieckiego psychologa. Wujek był psychologiem przemysłowym. Ciocia, Sabina Kosmala, pracowała w Poradni Zdrowia Psychicznego jako psycholog dziecięcy. .Pomagała dzieciom nawiązywać kontakt z innymi. Ośmielała je. Godzinami potrafiła bawić się z dzieckiem w świetlicy, zanim zaczęła analizować jego psychikę. To wszystko jakoś na mnie wpływało. Od dziecka odczuwałem potrzebę opiekowania się innymi. Ogromne wrażenie wywarło na mnie "Serce" Amicisa. Płakałem nad losem Marka szukającego matki. Utożsamiałem się z tymi, którzy potrafili pomagać innym. To było moje credo moralne. Przyprowadzałem do domu podwórkowych zakapiorów, od których inne dzieci stroniły. Widziałem, jak ojciec wspaniale z nimi rozmawiał. Uczył mnie w ten sposób partnerstwa. Ojciec lubił makarenkowskie eksperymenty: zostawiał ich
z pieniędzmi, jakimiś wartościowymi przedmiotami. Nic nie ginęło. Mówił: jeśli się wierzy drugiemu człowiekowi, to istnieje duże prawdopodobieństwo, że się nie będzie oszukanym.

Nasz dom był patriotyczny. Ojciec siadał ze mną, małym chłopcem, razem oglądaliśmy albumy. Przy scenach batalistycznych słuchałem opowieści o wielkich wydarzeniach narodowych. Tych naszych polskich zrywach. Recytował wiele wierszy patriotycznych. Kolorowe ilustracje pobudzały moją wyobraźnię. Nie było w domu sprzecznych informacji. Ani obłudy takiej, że wieczorem słucha się zachodnich rozgłośni, a potem na uniwersytecie głosi się inne hasła. Ojciec zawsze był bezpartyjny. Nie angażował się po żadnej stronie. Był za prawdą. i uczciwością. Mogłem ojca o wszystko zapytać, co chciałem wiedzieć. Do dzisiaj nie bardzo umiem korzystać z encyklopedii czy słownika wyrazów obcych. W dzieciństwie po prostu pytałem ojca. On wiedział. To było dobre i złe. Sktaniało może ku bierności, nie zmuszało do poszukiwań. Było za to szalenie wygodne. Dzisiaj myślę, że młody człowiek powinien sam torować sobie drogę. Ja szedłem śladami ojca, ale i buntowałem się przeciwko niemu. "Nie będę się do ciebie odzywał" - krzyczałem. Wychodziłem z domu, trzaskając drzwiami. Ojciec był bardzo surowy . Nie zawsze to wytrzymywałem, chociaż u boku miałem niezwykle kochającą i opiekuńczą mamę. Ale wiedziałem też, że na mądrości ojca mogę zawsze polegać.

Uratował mnie od próby samobójczej. Rzuciła mnie dziewczyna. Zresztą nie ona pierwsza. Kilka moich związków było takich : angażowałem się, dawałem z siebie wszystko
i przestawałem być dla dziewczyny atrakcyjny. Z tamtą dziewczyną związałem się szczególnie mocno. Miałem może dziewiętnaście lat. Czekałem na nią na dworcu w Sopocie z ogromnym bukietem kwiatów. Wysiadła z pociągu z jakimś chłopakiem. Widać było, że są razem. Szliśmy w trójkę na pole namiotowe. Ona urywała moim kwiatkom łepki i rzucała je na ziemię. Zrozpaczony napisałem do ojca. Po dwóch dniach otrzymałem od niego list na trzynastu stronach. Głęboki, filozoficzny list. Ojciec porównywał życie z rozważną grą w karty . Wygrywa ten, kto ma asa w ręku. A ja, przy swojej spontaniczności, chęci dawania wszystkiego natychmiast, zostaję w finale bez atutu. Ale przecież dopiero zaczynam tę grę. Nie wolno mi przegrywać walkowerem. Ten list uratował mi chyba życie. . .

W nauczycielach starałem się dostrzegać ich serca. Pani od matematyki, młoda jeszcze dziewczyna, potrafiła z nami szczerze porozmawiać. Pamiętam jeszcze pana od angielskiego. Wszyscy się z niego zgrywali, a on nie potrafił nikomu postawić dwói. Miał takie dobra serce. Ale też bałem się szkoły. Głównie historii, bo nauczycielka była bezwzględna. Cierpiałem, kiedy musiałem powiedzieć nieprawdę, wykręcać się z wagarów czy ściągania. Dlaczego to robię, przecież oni mi wierzą? Pani od polskiego nazywała się chyba Pawłowska, nauczyła mnie analizy tekstów literackich. To dzięki niej chętnie i dużo czytałem. W bibliotece szkolnej otrzymałem wyróżnienie. Poza tym ojciec miał ogromną bibliotekę. Zawsze z niej korzystałem. Ojciec podsuwał mi książki. Bardzo inspirowały mnie "Kamienie na szaniec" Aleksandra Kamińskiego. Interesowała mnie filozofia. Przez jakiś czas byłem pod wpływem Jeana Paula Sartre'a. Wstęp do psychoanalizy Zygmunta Freuda przeczytałem na długo zanim rozpocząłem studia. Podziwiałem książki Alberta Camusa i Fiodora Dostojewskiego. Niezwykle mnie one uwrażliwiały. Wtedy chyba postanowiłem zostać psychologiem. Człowiekiem, który pracuje z ludźmi.

Nigdy nie byłem sam. Zawsze otoczony przyjaciółmi. W jedenastej klasie mieliśmy swoją paczkę. Z grona ludzi, z którymi się przyjaźniłem, mogę wymienić Damiana i Maćka Damięckich, Krzysztofa Załęskiego - dzisiaj kustosza Muzeum Narodowego, Andrzeja Wirskiego, obecnie prawnika. Było też wiele koleżanek, wśród nich Ewa Antoniak, Mirka Idaszak. Spotykaliśmy się u siebie w domach. Czytaliśmy poezję Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, robiliśmy audycje magnetofonowe: słowno -poetyckie słuchowiska o miłości i przyjaźni. Nagrywaliśmy to i odtwarzaliśmy w przyjacielskim gronie. Starałem się utrwalić na taśmie ważne dla mnie wydarzenia. Poszedłem kiedyś na zabawę z dziewczyną. Była bardzo wrażliwa. Wiedziałem, że nie potrafi się bawić, uważa się za brzydką i niezgrabną. Do naszego stolika podszedł chłopak i powiedział: "schowaj te swoje krzywe odnóża kroczne, bo chce mi się rzygać". Zerwała się i zaczęła uciekać. Nie mogłem jej dogonić. Zrobiłem wtedy audycję o chamstwie, o tym, że ludzie są okrutni i potrafią drugiemu wyrządzić wielką krzywdę.

Moim idolem jest James Dean. Widziałem w nim nie tyle gwiazdora, co człowieka. Twardego, z uporem idącego do przodu, a jednocześnie bardzo ciepłego. Był uosobieniem cech, które chciałem mieć.

Antoni Makarenko i Janusz Korczak nauczyli mnie pomagać ludziom. Wszystko, co robili, było takie praktyczne, proste i zwyczajne. Tak właśnie wyobrażałem sobie swoją pracę. Odrzucało mnie natomiast od teorii. Jedyną z tego punktu była moja praca magisterska
o aspiracjach ludzkich, którą pisałem u profesora Janusza Reykowskiego. Uczył mnie na studiach psychologii osobowości. Jest to człowiek bardzo wrażliwy , o ogromnym potencjale intelektualnym. Ukształtował mój sposób myślenia i odczuwania. Był dla mnie ogromnym autorytetem. Słuchałem też wykładów profesora Tadeusza Tomaszewskiego, jednego
z najciekawszych polskich psychologów. Profesor Maria Żebrowska prowadziła z nami zajęcia z psychologii wychowawczej. Przypomina mi owe legendarne kobiety poświęcające życie dla innych.

Na studiach byłem postacią dość znaną. Wyróżniałem się nie tylko ubiorem w stylu zachodnim (dzięki wyjazdom ojca do Japonii), ale i bardzo dobrymi stopniami. Miałem całą paczkę kolegów i koleżanek. Byłem aktywny w Ruchu Młodych Wychowawców. To byli ludzie z różnych kierunków studiów. Wakacje spędzaliśmy na obozach organizowanych dla sierot. Pracowałem tam jako opiekun. Za zarobione pieniądze kupowałem dzieciakom to,
o czym marzyły. Kilka gołębi, jakieś zabawki, tylko tyle wtedy mogłem dla nich zrobić.

Buntowałem się przeciw złu. Mojego przyjaciela jezuitę, z którym razem studiowałem psychologię, pytałem: dlaczego Bóg milczy? Odpowiadał: Bóg jest w nas. To mnie nie przekonywało.

Dzisiaj księża też mi to przypominają. Odruchowo powtarzam "Bóg jest ze mną", ale nie mam głębokiego przeświadczenia, że to wiara mnie chroni, dodaje sił. Nie potrafię zatopić się w religii. Moją religią jest człowiek.

Do trzeciego roku studiów pracowałem jako terapeuta w szpitalu psychiatrycznym na Dolnej. Stosowałem metodę amerykańskiego psychiatry E. Rosena, polegającą na wchodzeniu
w świat urojeń pacjentów. Tak bardzo chciałem im pomóc, że w końcu rozpoznali mnie jako swojego. Potrafiłem nawiązać kontakt z najbardziej autycznymi pacjentami. Z ludźmi, którzy są jakby szybą odcięci od świata. Potrafiłem uspokoić człowieka z omamami, rozmawiałem
z ludźmi, którzy latami nie wypowiedzieli ani słowa. Spędzałem w szpitalu całe noce. Na oddział żeński przyprowadzałem pacjentów z męskiego. Piekliśmy wspólnie ciasto, a potem był wielki bal. Luis Bunuel byłby zaszokowany, widząc tych skutych lekami ludzi
w obłędnym tańcu. Pamiętam Kurnakowicza. Nie mówił nic. Zrobiłem happening, puściłem płyty z jego nagraniami. W pewnym momencie wstał i powiedział: "dziękuję".

Przywieziono na oddział moją koleżankę. Mówiła: Marek, za chwilę wejdę w inny świat. Tam jest strasznie, ludzie bez nóg, chodzą na tych kikutach, zostawiają na trotuarze krwawe ślady. Ratuj mnie! O już ich widzę. . . ! Wchodziła w ten straszny świat urojeń, w ten inny świat, w którym chciałem być z moimi pacjentami. Docent Franciszek Szumigaj, mój opiekun, powiedział, że powinienem się z tego wycofać. Za bardzo się indukuję.

Pierwszy szok związany ze śmiercią przeżyłem jeszcze w szkole. Umarł kolega z klasy. Potem na oddziale psychiatrycznym umierali pacjenci, z którymi się tak identyfikowałem. Kolejne śmierci na Kolskiej, na oddziale dla alkoholików i w Izbie Wytrzeźwień. Tam zobaczyłem największe ludzkie dno. 90 jakiś czas przywożono do Izby mojego przyjaciela nazwanego lukiem. Pochodził z bardzo dobrego domu, był wykształcony. Dużo z nim rozmawiałem. Miał na sobie skorupę brudu. Pod nią były wszy. Umarł w Izbie Wytrzeźwień. Ta śmierć mnie zupełnie sparaliżowała. Była niepojęta, podła.

Całe życie buntuję się przeciwko śmierci. Ona idzie za mną. Jestem ciągle w jej epicentrum. Pamiętam, kiedy zaczęli umierać pierwsi narkomani. Umarł Andrzej, chłopak, który pewnie uratował mi życie. . . Chodziłem z nim po górach. Na Orlej Perci obsunął mi się kamień na pionowej ścianie, Andrzej podbiegł błyskawicznie i podał mi rękę. Zawisłem na niej. Potem powiedział: wreszcie mogłem panu pomóc.

Umierał okrutnie. Dano mu zły towar, żeby go zabić. Umarto wiele bliskich osób. Twardniałem wewnętrznie. Miewałem momenty załamań. Ale nie czułem się współwinny. Wiedziałem, że uczestniczę w czymś, co jest nieuchronne.

W Izbie Wytrzeźwień na Kolskiej nurzałem się w błocie kompletnego upodlenia i nędzy. Napisałem o tym kilka nowelek. Chciałem koniecznie wypalić ten wrzód alkoholizmu. Wierzyłem w spontaniczność, nie chciałem organizacyjnych struktur. Jacyś “doradcy władzy” mówili: uważajcie na tego faceta, jego działania przypominają Kuronia i Modzelewskiego.
A był to rok 1968. Chciałem uczestniczyć w wydarzeniach. Koledzy mówili: nie włączaj się. W niczym nie pomożesz, a zgubisz siebie. Ojciec, nauczyciel akademicki, dzielił się ze mną swymi obawami: mogą nadejść czasy, kiedy inteligencja, ludzie jego pokroju, nie będą mieli w kraju zbyt wiele do powiedzenia. Ale naród ma siłę samooczyszczania się, ma instynkt samozachowawczy . Ojciec nigdy nie był zwolennikiem rewolucji, gwałtownych zmian, konspiracji. Ale uczył mnie zawsze: otwarcie wyrażaj swoje uczucia. Żadnego konformizmu. Mówił mi, że mam zawsze wychodzić z czołem, z honorem. Mówił też: wypowiadaj odważnie swoje zdanie. Nie kieruj się modą chwili. I myślę, że w obliczu marca 68 roku przyjęcie takiej postawy uchroniło mnie przed zwątpieniem w sens jakiejkolwiek pracy. Byłem idealistą. Z wiarą podchodziłem do spraw publicznych, ale żyłem i nadal żyję
w swoistym kokonie. Zawsze miałem dużo energii. Sprawy, którymi się zajmowałem, ogromnie mnie fascynowały . Dawały poczucie pożytku i uczciwości. To uspokajało sumienie. A “kokon" izolował mnie od działania bodźców zewnętrznych. Wydarzenia nie dochodziły do mnie z taką ostrością, z jaką być może powinny, by kształtować moją postawę, na przykład polityczną. Rzeczywistość 68 roku, tak jak i późniejsze wydarzenia, nie zaskakiwała mnie. W Głoskowie próbowałem wprowadzić w życie zasadę: bądź odważny , otwarty , przeciwstawiaj się bezsensownym posunięciom władzy. Robiłem to nie tylko
w psychoterapii J ale i w ramach instytucji. Przecież miałem do czynienia z licznym personelem. W 1980 r. byłem aktywnym uczestnikiem założycielskiego zebrania "Solidarności" w Garwolinie. To, co głosiła wówczas "Solidarność", było mi bardzo bliskie ze strony ideowej. Zresztą tak właśnie działałem. Nie miałem więc poczucia, że do tej pory nie wolno mi było mówić i dopiero sierpień otworzył mi usta. Nie potrafiłem z takim żarem, jak leczyłem narkomanów, włączyć się w wydarzenia polityczne. Nie pasjonowały mnie one tak silnie. Korczak też żył w czasach drapieżnych, okrutnych, ale poświęcił się pracy
z dziećmi. Wypowiadał się na tematy polityczne, ale nie zaangażował się w politykę. Koncentracja na sprawach, które go najbardziej pasjonowały , nie wybiła go z rytmu, nie. spowodowała odejścia poza społeczeństwo. Działam na analogicznej zasadzie. Zresztą nie lubię polityki. Jest ona dla mnie manipulacją, grą słów, w której poplątane są emocje spod różnych znaków. Źle się czuję w sytuacjach niejednoznacznych moralnie. Polityka jest dla mnie niemoralna.

Rada Konsultacyjna była jedyną instytucją polityczną. w której prace się włączyłem. Wsiadłem do tego pociągu m.in. z ministrem Krzysztofem Skubiszewskim. Nie skorzystałem z innych zaproszeń. Między innymi odmówiłem panu Janowi Dobraczyńskiemu. Wahałem się. miałem obawy . Poprosiłem o spotkanie pana Władysława Siłę-Nowickiego. Wysłuchałem jego racji. Włączyłem się z nadzieją. że Rada Konsultacyjna może być miejscem zbiorowej psychoterapii. w której mogę odgrywać rolę jednego z terapeutów. Człowieka przekazującego zwrotne informacje o tym. co sądzi o myśleniu innych.

Jak już pisałem. przed kilkunastu laty wyjechałem z grupą pacjentów i kadrą z ośrodka ZOZ w Garwolinie do zrujnowanego dworku w Głoskowie. Miałem za sobą kilkuletnie doświadczenia w pracy z młodzieżą uzależnioną. Stworzyłem ośrodek oparty na samorządności i samokontroli pacjentów. Wprowadziłem żelazną regułę abstynencji. Narkomani bali się nie tyle mnie, ile mojej determinacji. Bali się o to, co idzie pod mój nóż - odrostki zachowań narkomańskich. Te ich "chcice", nieuczciwości. To wszystko spotyka się
z moi m zdecydowanym sprzeciwem. Lęk przede mną nie sprawił mi nigdy satysfakcji.
W spotkaniach z młodzieżą wykorzystuję niektóre techniki MONARU. W terapii narkomanów "kochaj" jest zaklęciem. Nożem rozcinającym psychopatyczną naturę, rozmrażającym zlodowaciałe serca. W stosunku do młodzieży nieuzależnionej takie mówienie jest śmieszne. Dlatego mówię inaczej: daj siebie innym. Niektórzy nie mogą mi wybaczyć powiedzenia "wiara we mnie jest wiarą w uzdrowienie". Ale kiedy siedziałem
z narkomanami dzień i noc, wielu głęboko mi wierzyło. Myślę, że dzięki temu wyszli
z nałogu. Mogłem sobie zatem pozwolić na taką myśl. Jeśli dzisiaj na spotkaniach w szkołach pytam młodzież: czy mnie kochacie? chcę sprawdzić, czy mnie akceptują. Czy chcą być ze mną na dobre i na złe ?

Czuję, że pracuję w materii, kto wie czy nie trudniejszej od świata narkomanów. Dorośli
o ukształtowanych poglądach, a często jakże skostniałych zachowaniach, widząc mój "dziwny" ubiór ., wybuchowość reakcji, postrzegają mnie jako faceta siejącego ferment. Szaleńca zmierzającego nie wiadomo dokąd. Spotykam się też z odrzuceniem moich poglądów przez część młodzieży. Ale odrzucenie bywa, ma twórcze siły. Niektórzy mówią: odwiedzasz szkoły, rozbudzasz wyobraźnię młodzieży i odjeżdżasz. Zostawiając ich samych, wpędzasz ich jedynie w dyskomfort psychiczny. Nie zaczynaj szyć "garnituru bez wykończenia". Ale o to właśnie mi idzie.

WSPOMNIENIA I REFLEKSJE

Był czas, kiedy podobno Was nie było, a jednak jakby na przekór wszystkim i wszystkiemu zaczęliście przychodzić młodzi narkomani kpiący z danych statystycznych i sprawozdań. Już wtedy, wbrew danym, wiedziałem, że jesteście. Coraz więcej was przechodziło przez szpital i ja was widziałem. Patrzyłem bezsilnie, jak wchodzicie i jak znikacie - tak młodzi, a już śmiertelnie chorzy.

Wiele lat musiałem dochodzić do pewnej prawdy o Was. Często po omacku, domyślając się, obserwując. Tak bardzo jesteście nieufni, tak trudno dotrzeć do waszego wnętrza. Stanąłem więc przed Wami i bardzo chciałem Wam pomóc, ale szybko przekonałem się jakie to trudne. Przechodziliście, kładliście się do łóżek i czekaliście - bez nadziei i wiary w kogokolwiek
i cokolwiek, apatyczni i wypaleni. Tak młodzi, a już tak starzy wewnątrz.

Z Waszych oczu przemawiała niema prośba: pomóż nam. Próbowałem coś zrobić, rozmawiałem z Wami, chciałem stworzyć atmosferę ciepła, zrozumienia, otwartości a przede wszystkim obudzić w Was optymizm i wiarę w siebie, dodać Wam sił do życia. Teraz już wiem, jak bardzo moje działanie było nieudolne i naiwne. Nie rozumiałem jeszcze Was
i Waszej choroby, która oznaczała zupełną niemoc. Wierzyłem Wam, kiedy mówiliście: "Panie Marku, już jest dobrze, nie będę brać, chcę żyć normalnie".

Oszukiwała Was ta podstępna choroba, a Wy oszukiwaliście samych siebie i mnie. Wypisywaliście się pełni dobrych chęci i obietnic, w które wierzyłem, a po pewnym czasie wracaliście w gorszym stanie. Przewijały się te same, powtarzające się cyklicznie twarze. Potem dla wielu zaczął się czas umierania i przychodziła ostatnia wiadomość: nie żyje.

Myślałem sobie wtedy: Mój Boże, przecież to niemożliwe, przecież staram się, tyle im powiedziałem, wytłumaczyłem, przecież oni nie chcą brać.

Tak naprawdę, wiem to teraz, najbardziej nie chciałem ja. Wydawało mi się, że włożony trud musi zaowocować, zachłysnąłem się własnym działaniem, podczas gdy Wy nie robiliście nic, przerażająco nic. I tu tkwił błąd.

Zacząłem pojmować, że niewiele zdziałam w szpitalu psychiatrycznym, że jest to choroba,
w której tradycyjne metody postępowania nie zdają egzaminu.

Czułem się wtedy okropnie. Cały czas odbierałem sygnały, jak bardzo jestem słaby
i nieskuteczny w swoim działaniu. Okłamywaliście mnie, ćpaliście będąc na oddziale i na przepustkach. Ale przychodzili następni ludzie i ja znowu miałem nadzieję, że oni naprawdę już chyba kończą z narkotykami, że są inni od poprzedników.

Niestety byli tacy sami, a zresztą, czy mogli być inni? Szybko pozbywali się złudzeń. Odtrucie, namiastka leczenia i co dalej?

Teraz wiem, że nie mieliście żadnych szans. Pamiętam dzień, kiedy kolejny raz oszukaliście mnie. Z ukrycia przysłuchiwałem się Waszej rozmowie. Obietnice, postanowienia, dobra wola i szczerość - okazały się iluzją. Wtedy pojąłem, że wszystko potrafcie podeptać
w momencie, gdy oferuje się Wam działkę kompotu. Załamałem się.

I wtedy zastanowiłem się, czego ja właściwie chcę od Was? Żebyście odpłacali mi za moje dobre chęci i dobre serce? A niby dlaczego mielibyście to robić?

Poczułem jak egoistycznie działałem, jak wiele buduje się na pobożnych życzeniach, nie uwzględniając Waszych możliwości, a właściwie niemożności.

Potem przyszły inne refleksje o tym, że nie oddziaływanie, lecz współdziałanie, że nie dla Was, ale dla siebie, że nie w "psychiatryku", lecz w swoim, wspólnie budowanym domu. Zaczynał się nowy czas: czas MONARU.

To już 13 lat. od skromnych początków do systemu obejmującego kilkanaście ośrodków - Domów MONARU i drugie tyle Punktów Konsultacyjnych.

Codzienna praca terapeutyczna i setki spotkań z młodzieżą i dorosłymi .

Stała walka o odmitologizowanie narkomanii, o zmianę jej obrazu w Waszych oczach. Żeby przestał Was przyciągać iluzoryczny portret budowany w Waszej fantazji - narkomana - "romantycznego outsidera", "poety przeklętego", buntownika przeciwko strasznym mieszczanom i "Babilonowi", jak często teraz mówicie.

Myślę, że trochę się przyczyniłem do przekreślenia tej fantazji, że dla coraz młodszych roczników "pompka" i "kompot" straciły swoją absurdalną atrakcyjność.

Od kilu lat staram się walczyć o Was zanim sięgniecie po jakikolwiek narkotyk. Robię to, jak umiem. Naprawdę chciałbym, aby Wasze - nie - nasze serca i umysły były czyste i otwarte.

Przez wszystkie lata przebywania z Wami wiele się nauczyłem metodą prób i błędów,
a właściwie to Wy uczyliście mnie i podpowiadaliście wiele razy, jak należy postąpić.

Zmieniłem się - nauczyliście mnie przede wszystkim pokory w stosunku do drugiego człowieka, ostrożności w ocenach, umiejętności przyznawania się do błędów i naprawiania ich. Staram się przekazywać innym dorosłym to, co powiedzieliście mi. Wiem, ile zła i cierpienia powstaje dlatego, że ludzie tak niewiele mówią sobie nawzajem, tak niechętnie przyznają się do błędów, a zmienianie się traktują jako osobistą porażkę. Parę lat konfrontowałem swoje poglądy z tym, co przekazywali mi młodzi ludzie. Teraz przychodzą refleksje. . .

Trudno jest mówić o młodzieży, mając czterdzieści kilka lat. Człowiek czuje, że wypadł już
z orbity świata młodych. Niby wszystko nadal rozumie, jest jak dawniej na luzie, a jednak. . .
Z reguły poglądy takich panów jak ja zaczynają rozmijać się z prawdą, którą reprezentują młodzi ludzie w swoim myśleniu i zachowaniu.

Zastanawiam się więc, jaką formę przekazu powinienem przyjąć, aby powiedzieć to wszystko, co czuję. Przecież jestem bądź co bądź na drugim brzegu, w naszym jakże odległym dla Was, świecie ludzi dorosłych. Niby z jednej strony podobno jestem specjalistą od narkomanii, od młodzieży, ale z drugiej - dziadkiem dla osiemnastolatków.

Zawsze męczyła mnie nieautentyczność i sztuczność myślenia nas, dorosłych, próbujących tłumaczyć Wasze zachowania. Ileż w tym jest wszystko wiedzenia, mentorstwa i pewności wyra. żającej się w stwierdzeniu: "My to wiemy".

Otóż prawdopodobnie niewiele wiemy, niewiele rozumiemy, a wyjątki, zdarzające się wśród nas, niczego w gruncie rzeczy nie zmieniają. Wielokrotnie sprawdziłem, jak w praktyce wygląda nasz stosunek do młodzieży i prawie nigdy nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że jesteśmy z nią nieszczerzy. Z reguły przyznajemy młodzieży rację do momentu, gdy nie podważa to naszego autorytetu, wiedzy, samooceny, wyglądu. Niech tylko któryś z młodych wychyli się poza obowiązujący schemat mówienia czy myślenia, od razu ripostą jest cały arsenał naszych dorosłych sztuczek przywoływania do porządku. Stajemy się zapamiętali
w gniewie, agresji i poniżaniu. Nieważne są formy: jedni mówią wprost precz, inni
z uśmiechem pytają z całości materiału. Pierzcha gdzieś nasza rzekoma tolerancja, partnerstwo, życzliwość, a zaczyna się nierówna walka, której wynik jest z góry znany.

Pisała mi niedawno jedna z nauczycielek, że napadam na dorosłych, nie widząc wokół okrucieństwa młodych, że jestem niesprawiedliwy w ocenach, generalizuję i jątrzę, zamiast podjąć się roli mediatora.

Sądzę, że jest to odczucie wielu dorosłych, z którymi spotykam się i rzeczywiście mówię im wprost, że są gruboskórni i częstokroć fatalnie postępują ze swoimi i cudzymi dziećmi. Być może jest to atak zbyt gwałtowny, bezpardonowy , nie przebierający w Środkach. Może i tak. Pomyślmy jednakże, czy terapia wstrząsu psychicznego nie jest lepsza od pseudodogadywania się. Przyzwyczailiśmy się do kulturalnej wymiany myśli, gładkich zdań, schematycznych, akuratnych sądów. Nigdy nie dogadamy się w takim klimacie. Brakuje nam autentyzmu i śmiałości sformułowań, boimy się wkładać kij w mrowisko, nie lubimy trudności i podejmowania się zadań, które wymagają od nas nowego, świeżego spojrzenia. Zasiedzieliśmy się w swoich pozycjach, bo jest to niewątpliwie bezpieczne i wygodne. Wobec czegoś nowego czujemy się zdezorientowani, zagrożeni. Po co się wychylać, kiedy
i tak niczego nie zmienimy - oto nasza obiegowa formułka, nasz styl życia. Szczególnie to przykre, gdy wychodzi od ludzi zdolnych do wykrzesania z siebie młodzieńczego zapału. Nie tworzymy w ten sposób jednego wspólnego języka dla nas wszystkich młodych i starych,
z różnymi poglądami i różną przeszłością. Nie dojdziemy do porozumienia, a przepaść międzypokoleniowa będzie rosła. Niby wiemy o tym, ale co z tego?

Świat młodzieży staje się coraz bardziej hermetyczny. Odgrodzony od naszego świata cynicznym hasłem: "Bez przeszłości i przyszłości " .

Pozrywane więzy, brak kontaktu, od rzucenie naszych dokonań, nieufność i ukrywanie się przed nami. Czy tego chcieliśmy? A w ich świecie zaczyna się specjalizacja. Jedni specjalizują się w obojętności, inercji, inni w konsumpcji i braniu wszystkiego. Jedni udają, że coś robią, po cichu pytając za ile i czy to w sumie będzie się opłacać, drudzy faryzeuszowsko modlą się, a potem postępują sprzecznie z kanonami wiary . Wreszcie ci, którzy długo błąkając się i szamocząc na wszystkie strony, nie znajdują wyjścia i uciekają
w świat chemicznego szczęścia, jakie ma dać im narkotyk. Najtragiczniejsza to kraina
w świecie młodzieży .

Taka jest często cena naszego niedogadywania się z młodym pokoleniem.

Ci ludzie dokonują wyboru, często uderzającego w nich samych, nie mogąc zgodzić się na to, co im oferujemy - tandetny, lipny towar trzeciego gatunku.

Drugi dom, jakim powinna być szkoła, w niewielkim tylko stopniu przypomina dom. Brak tu przede wszystkim ciepła i tolerancji dla błędów popełnionych przez młodzież, która dopiero uczy się życia jedyną, skuteczną metodą własnych prób i nieuniknionych błędów. Nam, dorosłym brakuje, zainteresowania dokonaniami młodych, wspólnych dążeń i zespalających je działań. Młodzież nie znajdując właściwego klimatu w domu i w szkole, zaczyna coraz częściej przyjmować postawę zobojętnienia, rodzącą często zachowania patologiczne.

Jak pisać o naszym dorosłym świecie? O świństwach i rywalizacji, zimnej kalkulacji, kłamstwach i perfidnych sztuczkach czy też o młodzieży, jej nieprzystosowaniu, które może nie do końca jest winą nas - tatusiów i mam? Oczywiście można znaleźć kilka argumentów świadczących o tym, że młodzież potrafi często tak kierować swoim życiem, tak je zagmatwać, że zrobi dużo złego bez udziału ludzi dorosłych. Na to ktoś inny mógłby powiedzieć, że nie ma dymu bez ognia i że zawsze są jakieś przyczyny tkwiące w relacji ojciec - matka. Na to jeszcze ktoś. . .

Można by tak w nieskończoność. Ale wydaje się, że bardziej istotny w tym miejscu staje się problem, jak wychować i co uważać za wzorzec.

Myślę, że bardzo zagubiliśmy się w tym świecie, skomplikowaliśmy proste sprawy domu, pracy, odpoczynku, dzieci. Powrót do spokojnych czasów ciepłego domu, otwartej na wszystko szkoły, interesujących studiów wydaje się nam niemożliwy . Brak nam poczucia własnych dokonań, wątpimy już przed próbą działania, bo to usprawiedliwia naszą indolencję w wychowaniu dzieci. Zajęci sobą, własnymi troskami i ambicjami, gubimy w jakimś miejscu nasze dzieci, odchodzimy od nich, a one nie mają siły krzyknąć: "Poczekajcie na nas!". Zresztą gdyby nawet zdołały krzyknąć, to i tak machniemy zniecierpliwieni ręką: "Nie zawracajcie nam głowy , mamy ważniejsze sprawy".

One to czują, znają nas.

Jakże bezsilne są łzy płynące po buzi dziecka, które zgubiło się w gąszczu dorosłych problemów, gdzie żadna ze ścieżek nie prowadzi do wyjścia. Dziecko musi samo wydeptać swoją drogę. Tak zrobiło tysiące dzieci, które zostały narkomanami, bo nie miały wyboru. Tak, brzmi to przerażająco, ale to my wprowadziliśmy je na tę niebezpieczną drogę, nie umiejąc wyładować własnych napięć inaczej niż w awanturze, kryjąc niepowodzenia poprzez odgrywanie się na słabszych, dowartościowując się poprzez kłamstwa, plotki i oszczerstwa. Nasze nieudane życie zawsze odbije się na psychice dziecka. A my to ignorujemy, nie bacząc na nic, byleby nam było lżej. Dziecko jeszcze jest małe i nie rozumie lub jest już duże, więc niech się uczy .

Tak właśnie postępujemy i taką płacimy cenę - cenę życia swoich dzieci .

Czy narkomanem się zostaje?

Nie. Narkomana się tworzy - w domu, szkole, na uczelni, podwórku i na kolonii, słowem, wszędzie. Lepi się go z cudownej materii dziecięcej naiwności, chęci poznania świata, wrażliwości uczuć, porywów serca, najskrytszych tajemnic i szczerych łez. To nie do uwierzenia, że my, tak niedawno jeszcze młodzi, tacy sami jak nasze dzieci, nagle zapominamy, przekreślamy wszystko i zaczynamy grać dziwną rolę ojca, matki, nauczyciela. Gramy ją niejako w oderwaniu od naszych młodzieńczych i dziecięcych doświadczeń, jakby ich w ogóle nie było.

Czyżbyśmy wstydzili się naszej przeszłości?

Odnoszę wrażenie, ż...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin