Rusch Kristine Kathryn - Kwiaty i ostatnie Hurra.TXT

(68 KB) Pobierz
Autor: KRISTINE KATHRYN RUSCH
Tytul: kwiaty i "Ostatnie Hurra"

(Flowers and the "Last Hurrah")

Z "NF" 6/99


To zdumiewaj�ce, jak �ycie potrafi si� zmienia� w przeci�gu jednego dnia, jednej godziny, jednej minuty. Taka jest rzeczywisto�� mojej bran�y. Specjalno�ci� "Nowinek Co Godzina" s� zmiany - czasem nawet sami je inicjujemy. 
Nie spodziewa�em si� jednak zmian, jakie mia�a wywo�a� ostatnia oficjalna wizyta detektywa Franka Forino w moim biurze. Kiedy wpad� do �rodka, my�la�em, �e wszystko odb�dzie si� jak zawsze.
Wszed� przez drzwi nieproszony - czasem onie�miela� moj� recepcjonistk� - nios�c podr�czny komputer cienki jak kartka papieru, i zanim zdecydowa�em, czy go powita�, czy wyrzuci�, otworzy� mi ekran przed nosem. 
- Wygl�da jak jedno z waszych - powiedzia�.
Nie �eby mia�o to cokolwiek oznacza�. Ca�y m�j gabinet sk�ada� si� z ekran�w, z wyj�tkiem komputer�w na biurku i w jego wn�trzu,  samego biurka i mojego fotela. Ro�liny zwiesza�y si� ze wszystkich pozosta�ych powierzchni, chocia� rzadko zwraca�em na nie uwag�. Jaki� stary facet z tatua�ami i bliznami po przek�uwaniu zmienia� je co tydzie�. 
Ale wiedzia�am, �e Frank nie m�wi o ekranie. Mia� na my�li widoczne na nim zdj�cie. Zazwyczaj przynosi� mi jakie� zdj�cie, a razem z nim takie czy inne oskar�enie. Zwykle k�ama�em, ignorowa�em go albo odsy�a�em do mojego adwokata.
Postawi�em komputerek Franka na biurku, odepchn��em si� z fotelem i po�o�y�em nogi na blacie, o ma�o co nie potr�caj�c urz�dzenia praw� pi�t�. Frank spojrza� na mnie krzywo. By� wielkim facetem o rumianej twarzy i przez to jego krzywe spojrzenia by�y dwukrotnie skuteczniejsze. Zignorowa�em go. Zaplot�em d�onie z ty�u g�owy i odchyli�em si� w fotelu.
- Odpowiesz mi, Colin?  
Trzeba mu przyzna�, �e nie pr�bowa� odsun�� moich n�g ani zabra� komputera. Po�owa gliniarzy w mie�cie zrobi�aby to. Ale Frank i ja rozumieli�my si�.
- Po co?
- Po to, idioto. To nie jest sprawa o naruszenie d�br osobistych. Nie tym razem.
Przyjrza�em mu si�. Twarz mia� czerwon�, a ko�nierzyk b��kitnej koszuli wilgotny od potu. Jego piwne oczy mia�y w sobie co� niezwyk�ego, na tyle niezwyk�ego, �e nie mog�em ich odczyta�.
- Czy to co� powa�nego? - zapyta�em.
- Pewnie, �e tak - odpar�.
- A zatem nie odpowiem na �adne twoje pytania, Frank. Dopiero w obecno�ci mojego prawnika.
- Colin, znamy si� do�� d�ugo... 
- Wiem - przerwa�em - ale nigdy mi to w niczym nie pomog�o, nawet kiedy pracowa�em nad materia�em. Dlaczego ty mia�by� na tym skorzysta�?
- Dlatego. To mo�e by� transakcja typu "ja tobie, ty mnie".
- Nieoficjalnie?
- Nic z tego. Wszystko wedle przepis�w.
- Ja nie dzia�am wedle przepis�w - powiedzia�em. 
- By� mo�e tym razem zechcesz. Sp�jrz na to zdj�cie.
Tak to si� zaczyna�o. Najpierw Frank namawia� mnie do spojrzenia na zdj�cie. Potem kaza� mi je skomentowa�. Wreszcie zmusza� mnie do przyznania, �e wcale nie ma na nim os�b, o kt�rych m�wi si� w podpisie. 
Tak przynajmniej zwykle si� to odbywa�o. Jak dot�d bez efekt�w. 
Westchn��em i zdj��em nogi z biurka. 
- Nic nie potwierdz� ani niczemu nie zaprzecz�. - Si�gn��em po komputer. A potem moja r�ka znieruchomia�a centymetr nad nim.
Nie by�a to, jak oczekiwa�em, strona z naszego serwisu internetowego. "Nowinki Co Godzina" nigdy nie publikowa�y zdj�� tego typu, bez wzgl�du na rodzaj sprawy. Pewnie, zajmowali�my si� morderstwami i wszelakim brudem. Ale nasz� zasad� by�o niepublikowanie co bardziej wyrazistych fotek, szczeg�lnie po tym, jak w Nowym Jorku uchwalono prawo zabraniaj�ce upubliczniania materia��w wizualnych, je�li mog�oby to przeszkodzi� w �ledztwie.
- No i...? - zapyta� Frank.
M�wi�, �eby wype�ni� cisz�. Wiedzia�em o tym. Zawsze to robi�. Nie brakowa�o cierpliwo�ci, ale zawsze brakowa�o mu zr�cznych odzywek.
Musia�em rozegra� to dok�adnie tak jak trzeba.
Przysun��em komputer. By�o to typowe zdj�cie z kostnicy, oddawa�o jej ponury nastr�j, to prawda, ale raczej nie mog�o zainteresowa� naszych abonent�w, kt�rzy oczekuj� czego� odrobin� bardziej kreatywnego. Na metalowym stole, z r�kami wzd�u� bok�w, z naci�ciem po sekcji na niegdy� bardzo pi�knym tu�owiu, le�a�a kobieta. Fotografia zosta�a zrobiona przez kogo�, kto kucn�� u jej st�p. Wida� by�o �lady ich intensywnego u�ywania: pi�� p�kni�tych odcisk�w i wro�ni�ty paznokie� du�ego palca lewej nogi. 
- Nie robimy takich nudnych zdj��, Frank - powiedzia�em.
- Nie chodzi o fotk�, idioto. Wyra�nie nie jest wasza. Chodzi o cia�o. Cia�o jest wasze.
Mia�em ju� zaprotestowa�, �e cia�o nie jest moje, a potem skomentowa�, �e to dobrze, bo w przeciwnym razie nie mogliby�my prowadzi� tej pasjonuj�cej rozmowy, kiedy zda�em sobie spraw�, o czym naprawd� m�wi�. 
Kobieta mia�a niewielki numer wszczepiony na podbiciu prawej stopy. 
Frank mia� racj�; mog�a by� jedn� z naszych.
- W porz�dku. - Zastanawia�em si�, czy nawet co� takiego powinienem powiedzie�  bez mojego prawnika. Bola� mnie �o��dek i wyobrazi�em sobie kolejny wrz�d. W�a�nie zap�aci�em rachunek za wyleczenie zesz�orocznego. - Widz� znak. Ona jest kwiatem, Frank. To nie moja wina, �e nie �yje.
- P�niej pogadamy o etyce kwiat�w. Nie umar�a  na zesp�  przyspieszonego starzenia. Zosta�a zamordowana.
- Dlaczego ktokolwiek mia�by mordowa� kwiata?  I tak za kilka tygodni by�aby martwa.
- Teraz wreszcie my�lisz - rzek� Frank. - Jest jedn� z waszych?
Ju� mia�em si� odci��, �e nie potrafi� powiedzie�, nie przy k�cie, z jakiego zosta�o zrobione zdj�cie, kiedy si� opanowa�em. Powiedzie� co� takiego oznacza�oby przyznanie si�, �e finansujemy wytwarzanie kwiat�w, a to mog�oby nas narazi� na potencjalnie zab�jcze oskar�enie o naruszenie praw autorskich, nie m�wi�c ju� o sprawie karnej, gdyby kto� zdo�a� powi�za� nasz� firm� z przemys�em kwiatowym.
- Nie mamy nic wsp�lnego z kwiatami, Frank - powiedzia�em najs�odszym g�osem, na jaki by�o mnie sta�. 
- Tak, pewnie! A ja nie mam nic wsp�lnego z przest�pczo�ci� w Nowym Jorku.
- Musisz dopracowa� sw�j sarkazm. 
- Tak jak ty swoj� prawdom�wno�� - warkn�� Frank. - Przyszed�em do ciebie po pomoc.
Pchn��em komputer z powrotem w jego stron�. 
- Wcze�niej tego nie m�wi�e�.
- Powiedzia�em "ja tobie...".
- Ale nic o pomocy. M�wi�e� o przepisach. Chcia�e�, by wszystko sz�o torem oficjalnym.
- A zatem co� wiesz?
Nic nie wiedzia�em. Ale mog�em si� dowiedzie�. Wystarczy�o zadzwoni� w par� miejsc. 
- Nie.
- Ach, do diab�a, Colin. By�em ju� u wszystkich alfons�w na Manhattanie. Ty i oni to jedyni, kt�rzy u�ywaj� tego rodzaju kwiat�w.
 Splot�em palce i opar�em na nich brod�. 
- Nie czytasz sieci, Frank? Kwiat�w u�ywa si� w przer�nych bran�ach, od medycyny po mod�. Nie podoba mi si�, �e pr�bujesz powi�za� nas z mrocznym podbrzuszem Nowojorskiego Stowarzyszenia...
- Podczas gdy wy woleliby�cie by� powi�zani z doktorami i modelkami? 
Tu mnie z�apa�. U�miechn��em si�. 
- M�wi�em o dw�ch r�nych sprawach, Frank. Pierwsza dotyczy�a kwiat�w. Druga dalszej cz�ci twojej wypowiedzi. Tej, gdzie stwierdzi�e�, �e tylko alfonsi i brukowce u�ywaj� kwiat�w. 
- Nie m�wi�em nic takiego - zaprzeczy�, zabieraj�c komputer, jakbym nie zas�ugiwa� ju� na to, �eby patrzy� na zdj�cie.
- A wi�c co takiego m�wi�e�?
- Powiedzia�em "tego rodzaju kwiat�w". I wy, i oni u�ywali�cie kwiat�w tego rodzaju.
- A jaki to rodzaj? 
- Ten rodzaj! - Pukn�� palcem w ekran tak mocno, �e my�la�em, i� wybije w nim dziur�. - Ten rodzaj, kt�ry przypomina kogo� innego.
- Wszystkie klony przypominaj� kogo� innego, Frank. Dlatego, �e s� klonami.
- Ale nie kogo� tak s�awnego. Naukowcy od medycyny nie potrzebuj� s�awnych postaci, podobnie jak faceci od mody. Nie lubi�, �eby pozywano ich do s�du.
My te� tego nie lubili�my, ale takie by�y koszta prowadzenia interesu. Ponownie przyci�gn��em komputer ku sobie. 
- Ona nie przypomina mi nikogo - powiedzia�em.
- Nie? Tylko Shardeen.
Shardeen, najwi�ksza chrze�cija�ska supergwiazda lat dwudziestych. By�a powalaj�ca ze swoj� czekoladow� sk�r�, b��kitnymi oczami o d�ugich rz�sach i metrem dziewi��dziesi�t cia�a, kt�re sprawia�o, �e ka�dy m�czyzna zaczyna� wierzy�, i� istnieje B�g. �piewa�a na p�atnych stronach, kr�ci�a w�asne wideoklipy i wyst�powa�a w programach wirtualnej rzeczywisto�ci projektowanych przez jej chrze�cija�skiego sponsora. Ona i jej m��, Davis Drew, szef Mogul Media Productions (i by�y alkoholik, kt�ry, jak twierdzi�, zerwa� z na�ogiem po us�yszeniu g�osu z nieba), wiedli nieskazitelnie szcz�liwe �ycie ma��e�skie, kt�re jednak, jak g�osi�y plotki, mia�o drugie dno g��bokie jak studnia artezyjska. Pr�bowali�my znale�� na nich haka od wielu lat, ale bez skutku. Shardeen i Davis mieli wi�ksze wyczucie medi�w ni� same media, je�li to w og�le mo�liwe.
Raz jeszcze spojrza�em na zdj�cie. W�osy nie mia�y znaczenia: Shardeen zmienia�a ich kolor co tydzie�, ale oczy mia�y odpowiedni odcie� b��kitu, a sk�ra by�a �mietankowo-czekoladow� sk�r� Shardeen.
- Nie dostrzegam �adnego podobie�stwa - stwierdzi�em i odsun��em komputer od siebie.
- Nie r�b ze mnie g�upka, Colin. Zwr�ci si� to przeciwko tobie.
- Wcale nie robi� z ciebie g�upka, Frank. Moja firma nie ma z t� spraw� nic wsp�lnego, chocia� byliby�my wdzi�czni za wy��czno�� do aktualno�ci o s�awnych ludziach o drugiej dwadzie�cia.
- Oficjalnie? 
"Oficjalnie" oznacza�o w tym przypadku, �e powinni�my zg�osi� �mier� zamordowanej NN, rasy mieszanej, typ nieznany. W Nowym Jorku rejestrowano dziesi�tki takich spraw ka�dego dnia. Nie by�y warte pikseli na ekranie. 
- Jak umar�a? - rzuci�em oboj�tnie.
- Napiszesz o tym?
- Kiedy b�dzie o czym pisa�, bo na razie nie ma. Pytam od siebie, Frank. Z ciekawo�ci.
- Ciekawi ci� NN? - U�miechn�� si�. - Zosta�a otruta, Colin.
Teraz naprawd� mnie zainteresowa�, i wiedzia� o tym. Jego u�miech by� g�adki. Patrzy�, jak si� prostuj� i naciskam guzik sprawiaj�cy, �e m�j komputer wysun�� si� ze szklanej obudowy. 
- Czy mog� dosta� kopi� raportu koronera? - zapyta�em.
- My�la�em, �e ju� nigdy o to nie poprosisz. Numer dost�pu dwa-sze��-siedem, u�yj normalnego kodu g�osowego. ...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin