Resnick Mike - Gdzies w Europie.rtf

(65 KB) Pobierz

Mike Resnick

 

Gdzieś w Europie

(Over there)

 

Przełożyła Anna Bartkiewicz

 

 

 


Zwracam się z uprzejmą prośbą o zezwolenie na zmobilizowanie dwóch dywizji, które – na mocy właśnie uchwalonej ustawy – rozpoczną natychmiast służbę na froncie oraz deklaruję gotowość zmobilizowania – na rozaz Prezydenta – następnych czterech dywizji. Szczegóły sprawy przedstawiłem w swoich ostatnich listach skierowanych do Pana Ministra Wojny.

 

Teodor Roosevelt

Telegram do Prezydenta Woodrowa Wilsona

z dnia 18 maja 1917

 

 

Z wielką przykrością stwierdzam, że nie mogę się przychylić do pańskiej prośby wyrażonej w telegramie skierowanym do mnie w dniu wczorajszym. Przyczyny tej decyzji przedstawiłem w oświadczeniu wygłoszonym na forum publicznym dziś rano. Nie muszę chyba Pana zapewniać, że podjęta ona została w oparciu o przesłanki wynikające z troski o sprawy publiczne, a nie pobudek o charakterze prywatnym bądź osobistym.

 

Woodrow Wilson

Telegram do Teodora Roosevelta

z dnia 19 maja 1917

 

 

Rzecz działa się dnia 22 maja roku 1917.

Woodrow Wilson podniósł głowę. Wzrok jego padł na postać krzepkiego mężczyzny, który, stojąc po drugiej stronie biurka, zdradzał oznaki zniecierpliwienia.

– Nasza rozmowa musi być z konieczności bardzo krótka – powiedział głosem, w którym dawało się wyczuć zmęczenie. – Do tego żebym się na nią zgodził, skłonił mnie wyłącznie szacunek dla faktu, że sprawował pan kiedyś urząd, który ja mam zaszczyt sprawować obecnie.

– Doceniam to, panie prezydencie – odrzekł Teodor Roosevelt, przenosząc cały ciężar ciała z jednej nogi na drugą.

– A więc? – spytał Wilson.

– Wie pan, po co tu przyszedłem – oświadczył Roosevelt bez ogródek. – Potrzebne mi jest pańskie zezwolenie na ponowne sformowanie pułku; Rough Riders* [*Rough Riders – „surowi jeźdźcy” – nazwa nadana regimentowi ochotniczej kawalerii, walczącemu w wojnie o Kubę, którego rekrutacje i dowództwo powierzono w roku 1898 Rooseveltowi.] i udanie się z nim do Europy.

– Jak już mówiłem, jest to wykluczone.

– Mnie pan nic nie mówił, panie prezydencie – odrzekł Roosevelt opryskliwie. – A to, co pan mówi prasie mnie, nie interesuje.

– Mówię więc to panu teraz – powiedział Wilson stanowczo. – Niej mogę pozwalać komukolwiek, kto chce zebrać pułk i iść na wojnę, żeby realizował taki zamiar. Istnieją pewne procedury i hierarchie, a także...

– Ja nie jestem kimkolwiek – powiedział na to Roosevelt. – mam zamiar respektować i procedury i hierarchie. Zresztą wiele z tych procedur ustanowiłem ja sam – dodał, patrząc na prezydenta wyzywająco.

Wilson spoglądał na niego przez dłuższą chwilę.

– Skąd ten pański zapał do walki? Czy przemoc jest dla pana rzeczą aż tak fascynującą?

– Brzydzę się przemocą i rozlewem krwi – brzmiała odpowiedź. – uważam, że wojny należy unikać. Zawsze, kiedy nie pociąga to za sobą utraty honoru. Ale jeżeli wojna już trwa, to należy ją wygrać. Ostatecznie i tak szybko jak to tylko możliwe. Wierzę, że w obecnej sytuacji jestem w stanie przyczynić się do osiągnięcia tego celu.

– Pozwolę sobie przypomnieć panu, że ma pan już pięćdziesiąt osiem lat i że od chwili powrotu z Brazylii, trzy lata temu, nie jest pan całkiem zdrów.

– Nonsens – zaczął bronić się Roosevelt. – Czuję, że jestem tak silny jak łoś amerykański.

– Jednooki łoś – wtrącił oschle Wilson.

Roosevelt już miał coś odpowiedzieć, lecz prezydent podniósł rękę, nie dając mu dojść do słowa.

– Wiem, wiem dobrze, oślepł pan na lewe oko za czasów własnej prezydentury podczas meczu bokserskiego – powiedział, nie mogąc ukryć, że takie młodzieńcze w swym charakterze wybryki budzą w nim uczucie niesmaku.

– Nie przyszedłem tutaj po to, żeby rozmawiać o stanie swojego zdrowia – odburknął Roosevelt. – Przyszedłem pomówić o reaktywowaniu mojego patentu oficerskiego, żebym ponownie w randze pułkownika mógł służyć w armii Stanów Zjednoczonych.

Wilson pokręcił głową.

– Zna pan moją odpowiedź w tej sprawie. Nie powiedział mi pan nic, co mogłoby spowodować, żebym zmienił zdanie.

– Zaraz coś takiego powiem.

– Tak?

– Bądźmy szczerzy, panie prezydencie. Ja nominację republikanów mogę mieć, kiedy tylko zechcę. A wy, demokraci, będziecie narażeni na krytykę bez względu na to, jak potoczą się losy wojny. Bo jedna połowa narodu ma do was pretensję za to, że w ogóle do niej przystąpiła. – Roosevelt, przerwał, a potem mówił dalej: – Jeżeli przywróci mnie pan do czynnej służby i pozwoli ponownie zorganizować mój pułk Rough Riders, mogę się zobowiązać, że w roku 1920 ani nie będę się ubiegał o nominację na kandydata na prezydenta z ramienia Partii Republikańskiej, ani takiej nominacji nie przyjmę, jeżeli mi ją zaproponują.

– Czy ta sprawa ma dla pana aż takie znaczenie? – spytał Wilson, a jedna z jego cienkich brwi uniosła się w górę.

– Aż takie, panie prezydencie.

– Pański zapał imponuje mi i nie wątpię, że mówi pan szczerze – Powiedział Wilson. – Ale moja odpowiedź musi brzmieć: nie. Sprawuję swój urząd już drugą kadencję. I nie mam zamiaru ubiegać się o niego ponownie w roku 1920. Niepotrzebne mi więc to zobowiązanie z pańskiej strony i nie mam zamiaru zawierać z panem umowy, jaką pan proponuje.

– A więc jest pan głupcem, panie prezydencie – brzmiała odpowiedź. – Bo ja na tę wojnę i tak pójdę, a pan odrzuca jedyną szansę, niewielką, być może ale zawsze szansę, na to, że republikanie nie zostaną dopuszczeni do Białego Domu.

– Powtarzam jeszcze raz: odmawiam. Nie zostanie pan przywrócony do służby czynnej.

Roosevelt wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki dwa porządnie złożone listy i położył je na biurku prezydenta.

CO to jest? – spytał Wilson, wpatrując się w listy, jak gdyby bał się, że mogą go w każdej chwili ugryźć.

– Listy od Brytyjczyków i Francuzów. I jedni i drudzy oferują mi patent oficerski we własnej armii. – Roosevelt przerwał na chwilę. – Jestem zawsze, przede wszystkim i nade wszystko Amerykaninem, panie prezydencie, i miałem nadzieję na ten najwyższy zaszczyt, jakim byłoby poprowadzenie moich żołnierzy pod amerykańskim sztandarem. Jednak jeżeli to jest niemożliwe, i tak wezmę udział w tej wojnie. A pan mnie od tego nie powstrzyma.

W tej chwili na jego twarzy pojawił się słynny szeroki uśmiech.

– Około trzydziestu dziennikarzy czeka teraz na mnie na trawniku przed Białym Domem. Czy mam im powiedzieć, że będę walczył w tej wojnie nie pod sztandarami ukochanego kraju, czy też że nasi europejscy sojusznicy bardziej pragną wygrać tę wojnę niż nasz własny prezydent?

– Ależ, proszę pana, to jest szantaż! – powiedział Wilson z wściekłością.

– Myślę, że to właściwe słowo – odrzekł Roosevelt, ciągle się uśmiechając – Chciałbym, żeby polecił pan, aby kapitan Frank McCoy opuścił swoją jednostkę i stawił się pod moją komendę. Resztą zajmę się sam. – Tu znowu przerwał, po czym dodał: – Dziennikarze czekają, panie prezydencie. Co mam im powiedzieć?

– Niech pan mówi, co pan chce – wymamrotał rozwścieczony Wilson – Byleby pan już wyszedł z tego gabinetu!

– Dziękuję, panie prezydencie – odrzekł Roosevelt i, odwróciwszy się na pięcie, energicznie odmaszerował., Wilson odczekał chwilę, po czym powiedział głośno: – Może pan już wejść, Josephie.

Joseph Tummulty, osobisty sekretarz prezydenta, wszedł do Owalnego Gabinetu.

– Wysłuchał pan tego wszystkiego?

– Tak, panie prezydencie.

– Czy jest jakieś dobre wyjście z tej sytuacji?

– Nie ma. Bo cokolwiek pan zrobi, rzuci się na pana prasa.

– Tego się właśnie obawiałem – powiedział Wilson.

– Przyparł pana do muru, panie prezydencie.

– Ciekaw jestem, o co mu naprawdę chodzi – zastanawiał się Wilson. – Był gubernatorem, podróżnikiem, bohaterem wojennym, komisarzem policji, pisarzem, myśliwym i prezydentem. – Przerwał na chwilę, zastanawiając się nad tą tajemnicą.– Czego jeszcze można chcieć od życia?

– Według mnie, panie prezydencie – powiedział Tummulty, nie starając się nawet ukryć pogardy – ten przeklęty kowboj chce jeszcze raz mieć okazję zaszarżować na jakieś Wzgórze San Juan.

 

Przed Rooseveltem stały jego oddziały. Składała się na nie mieszanina tak różnorodna, jak tylko można sobie wyobrazić. Byli tam żołnierze i kowboje, zawodowi sportowcy i poszukiwacze przygód, myśliwi i farmerzy, awanturnicy i Indianie, tenisiści i zapaśnicy, było wśród nich nawet trzech. masajskich wojowników, których Roosevelt poznał, kiedy polował w Afryce.

– Niektórzy z nich wyglądają na trochę podtatusiałych, panie pułkowniku – zauważył Frank McCoy, zastępca Roosevelta.

– Niektórzy z nas są trochę podtatusiali, Frank – odpowiedział Roosevelt z uśmiechem.

– A niektórzy mają jeszcze mleko pod nosem – mówił dalej kwaśno McCoy.

– Na wojnie szybko wydorośleją.

Roosevelt odwrócił się od McCoya i stanął twarzą do żołnierzy, czekając aż się uspokoją. Tym samym dał chwilę czasu towarzyszącym pułkowi dziennikarzom na przygotowanie piór i ołówków, po czym przemówił:

– Panowie, zaczyna się dla nas wielka przygoda. Mamy ten przywilej, że bierzemy udział w wydarzeniach o wielkim znaczeniu dla historii ludzkości. W straszliwym wirze wojny wszystkie wielkie narody stają w obliczu poważnej próby, próby odwagi i poświęcenia. Kiedy padły pierwsze strzały w tej wojnie, wszelkie atrakcyjne, ale powierzchowne teorie pacyfistów przestały mieć jakiekolwiek znaczenie.

Roosevelt przerwał, odchrząknął, po czym głosem, którego tembr był zaskakująco wysoki, powiedział:

– Obecna wojna jest największą wojną jaką widział świat. Ogromne armie, przerażające swymi rozmiarami rzezie, idealizm i bohaterstwo z jednej strony i odrażająca brutalność z drugiej, męstwo walczących i niezwykła pomysłowość tych, którzy zaprojektowali i skonstruowali różne rodzaje broni, gorący patriotyzm narodów broniących swoich ojczyzn i skomplikowane plany przywódców – wszystko to występuje w tej wojnie na tak wielką skalę, że nie może się z nią równać nic, co zdarzyło się w ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin