Pilch Jerzy - Felietony.doc

(190 KB) Pobierz

Dziesięć słów (02)

„Jaki miły ten Kraków. Sami nieboszczycy" - pisał poeta i faktycznie, kiedy po długiej nieobecności przemierzam ciemne i zamarznięte zaułki, czuję tę aurę: miłą i śmiertelną. Obyśmy wszyscy żyli wiecznie, ale z rachunku prawdopodobieństwa wynika, że nadchodzące stulecie będzie także sezonem fantastycznych pogrzebów. Kraków - zwłaszcza na przybyszach z dalekich stron - sprawia wrażenie miasta doskonale do tego sezonu przygotowanego. Idę - dajmy na to - wymarłą ulicą Smoleńsk i ucho wytężam ciekawie, i słyszę subtelny chrzęst czcionek składanych w strzeliste nekrologi, szelest żałobnych chorągwi, ktoś czarnym kordonkiem wyszywa inicjał na sepiowym całunie. W mojej ulubionej kawiarni również panuje dławiąco rozkoszna dekadencja, wszystkim czterem kelnerkom pogrzebowa bielizna w identycznych proporcjach wyłazi spod brokatowych sukienek. Zamawiam to co zwykle, przeglądam prasę krakowską i ogólnopolską, przeglądam noworoczny „Tygodnik Powszechny" i ożywiam się znacznie, czuję, jak krew w zamarzających żyłach krąży żywiej. Na ostatniej stronie „Tygodnika" Zbigniew Mentzel wznosi interesujący toast noworoczny. „Drodzy Przyjaciele! - powiada - Podzielmy się swoimi słowami. I poczujmy blask, jaki bije od słowa". Asumpt do tego, wbrew pozorom bardzo szczególnego, toastu daje Mentzlowi pochodząca sprzed bez mała pół wieku notatka Alberta Camusa: „Odpowiedź na pytanie o moje dziesięć słów: świat, cierpienie, ziemia, matka, ludzie, pustynia, honor, bieda, lato, morze". Zainspirowany Camusem Mentzel rozważa następnie dziesiątkę swoich słów („matka, ojciec, dom, wstyd, ryby, ciało, Polska, serce, wierność, język"), dalej zaś ja sam intensywnie zainspirowany i Camusem, i Mentzlem przystępuję do namysłu nad moimi dziesięcioma słowami.

Znalezisko Mentzla jest jak sądzę pobudzające w sposób wszechogarniający, oczami duszy już widzę np. rzutkich reżyserów, co ułożywszy swoje własne dziesiątki kluczowych słów, będą następnie wedle wynotowanych haseł pisać scenariusze i kręcić dziesięcioodcinkowe cykle, i te na wskroś autorskie seriale (odcinek pt. „Dzieciństwo", odcinek pt. „Stalinizm", odcinek pt. „Kobiety") wreszcie, wreszcie zyskają na Zachodzie (zwłaszcza odcinek pt. „Zachód") uznanie porównywalne z „Dekalogiem" Krzysztofa Kieślowskiego, a może nawet zyskają one uznanie jeszcze większe. Wszystko jedno zresztą.

Istotą ewentualnych kontynuacji pomysłu (zarazem istotą spostrzegawczości felietonisty „Tygodnika Powszechnego") jest proste, ale też i trudne przyjęcie do wiadomości faktu, że idzie tu o słowa, nie o co innego. O słowa, nie o rzeczy nazywane słowami. To nie ma być lista dziesięciu najważniejszych pojęć mojego życia, to nie ma być lista dziesięciu najistotniejszych kategorii ani dziesięciu moralnych drogowskazów, ani dziesięciu najważniejszych przeżyć, ani dziesięciu podstawowych wspomnień, ani dziesięciu dramatów, ani dziesięciu uciech, ani dziesięciu najważniejszych miejsc, ani imion, ani nazw, ani tras dziesięciu naszych duchowych albo nieduchowych wędrówek, ani dziesięciu poznawczych wstrząsów, ani dziesięciu autorytetów, ani dziesięciu takich czy innych iluminacji. To ma być lista dziesięciu słów. Dziesięciu słów życia. Kto tej zasady nie rozumie, w zasadzie nie powinien brać udziału w zabawie, która zresztą - przez słowo właśnie - żadną zabawą nie jest. Czynię to zastrzeżenie, choć świadom jestem jego utopijności, zabronić udziału nikomu nie można, z pewnością znajdą się uroczy facecjoniści, co na swoich spisach umieszczą np. dziesięć damskich imion (Jola, Viola, Mariola itd.) albo dziesięć elementarnych zgoła potrzeb, albo dziesięć niezbywalnych atrybutów własnej egzystencji (papierosy, zapałki, mały Żywiec itd.), że nie wspomnę o bojowych formacjach, których dziesiątki słów, nomen omen, życia zaczynać się będą od: 1) Pornografia, 2) Żydzi, 3) Adam Michnik, 4) Katarzyna Kozyra itd.

Istotą słowa, tak jak ja jego istotę rozumiem, jest niezbywalna w nim - z wysoka mówiąc - obecność piękna. Jeśli na liście moich dziesięciu słów byłoby dajmy na to słowo: pióro, to znaczyłoby, że spośród wszystkich słów w taki czy inny sposób opisujących czy określających, czy symbolizujących mój zawód - literaturę, wybieram pióro właśnie dla jego obrazowej zmysłowości, przez pamięć czarno-zielonego pelikana, którym pisał ojciec, przez pamięć wszystkich piór, którymi ja pisałem, przez pamięć wiersza Szymborskiej o Tomaszu Mannie („cudownie upierzona watermanem ręka") i również dlatego, że pióro bywa elementem skrzydła, na przykład skrzydła anielskiego.

Raz jeszcze przeczytałem toast noworoczny Zbigniewa Mentzla i wydobyłem z kieszeni ołówek firmy UHU i na papierowej serwetce wypisałem dziesięć słów mojego życia, a raczej dziesięć moich słów. Ułożyć ich wszakże w jakiejś kolejności wedle ważności czy hierarchii nie byłem w stanie, chwila była tak podniosła, że nadanie moim słowom formalnej kolejności alfabetycznej wydało mi się z kolei niestosowne. Z jednym wyjątkiem zostawiłem je tedy tak, jak zostały zapisane. Com napisał, tom napisał - jak mawiała pewna postać historyczna. Potem uregulowałem należność, skłoniłem się odzianym w brokatowe sukienki i naznaczonym czarnymi ramiączkami kelnerkom i wyszedłem na rynek. Mróz schodził z niebios, granatowe światła kładły się na płycie, wciągnąłem powietrze i wydało mi się, że tak jak czterdzieści lat temu czuję zapach lamp gazowych wiszących pod Sukiennicami.

Oto dziesięć moich słów zapisanych pod sam koniec roku pańskiego tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego i dziewiątego: dom, nałóg, dotyk, pismo, dzwon, trawa, światło, matka, skrzydła, koniec.

„Pojedziemy białym koniem" (03)

Jakby mnie kto na obecnym etapie dziejowym zapytał, jaka jest najbardziej wymowna różnica pomiędzy Wisłą a Warszawą, zapewne rzekłbym w odpowiedzi, iż w Wiśle karabinowe ani nawet rewolwerowe pociski raczej nie świszczą człowiekowi koło głowy, w Warszawie to bywa.

Jak tak dalej pójdzie, zostanę specjalistą d opisywania zbiegowisk ulicznych, ale mówi się trudno: byłem, słyszałem, widziałem. Pałac Kultury od trzeciego piętra tonął w czarnej mgle, pod stacją metra wiekowy muzyk w kowbojskim kapeluszu darł się na całe gardło, kilkaset metrów dalej na rogu Alej i Nowego Światu spowity w ceratowy całun leżał zastrzelony złodziej.

Dla mnie - prostego synka z Wisły - dramatyczne sceny wielkomiejskie są wciąż wielką nowiną i nie dziwota, że reaguję na nie z dziecinnym entuzjazmem. Powiem więcej: jakby mnie kto na obecnym etapie dziejowym zapytał, jaka jest najbardziej wymowna różnica pomiędzy Wisłą a Warszawą, zapewne (nie bacząc na publicystyczne uproszczenia) rzekłbym w odpowiedzi, iż w Wiśle karabinowe ani nawet rewolwerowe pociski raczej nie świszczą człowiekowi koło głowy, w Warszawie to bywa. Zastanawiam się, czy w ogóle ktokolwiek kiedykolwiek w ciągu minionego tysiąclecia użył w centrum Wisły broni palnej, nic mi o tym nie wiadomo, ale może ktoś kiedyś użył. Nie zdziwiłbym się. Odkąd dotarła do mnie - że posłużę się wybitnie dygresyjnym przykładem - otóż odkąd dotarła do mnie prawdziwie rewolwerowa, a nawet eksplozywna wiadomość, że w Wiśle (w pensjonacie Piast, dwa kroki od naszej chałupy!) mieszkał pewnego przedwojennego lata Witold Gombrowicz, że chodził on na wycieczki na Czantorię, na Stożek i na Bukową - elementarnemu odruchowi zdziwienia ulegam rzadziej.

Tłum otaczający w piątek okolice ronda de Gaulle'a, gdzie rozegrały się dokładnie nazajutrz w gazetach opisane wydarzenia, również nie dziwił się niczemu. Ludzie spoglądali na rozbite samochody, przestrzelone szyby, na zaznaczone kredą na asfalcie miejsca po mosiężnych łuskach, na leżący pod kioskiem ciemny, z tej odległości podobny do muzealnej mumii kształt i na ogół zachowywali się stosownie. Jedynie ciągle dochodzący nowi frajerzy, co o niczym nie mieli pojęcia, naruszali panującą powściągliwość i pytali gorączkowo: Co się dzieje? Co się stało? Wypadek? Stłuczka? Bomba czy co?

- Nic się nie stało - niski głos przysadzistego mężczyzny o atletycznej posturze zdawał się brzmieć równie atletycznie - nic się nie stało, policja użyła broni krótkiej i automatycznej, i wykonała wyrok śmierci bez sądu.

- Co też pan opowiada - obruszył się stojący koło mnie starszy pan w sfatygowanym gierkowskim kożuchu - bandziorów gonili, od południa tu stoję i wszystko widziałem, bandzior kradzionym autem nacierał, bandziorów teraz pełno, sam pół roku temu bandziora, co mi kradł auto z parkingu, złapałem...

- I co, wykonał pan na nim wyrok śmierci? - w głosie mężczyzny o atletycznej posturze nie było śladu szyderstwa, była w nim tak skrajna rzeczowość, że poczułem ciarki idące po plecach.

- Tak jest, tak jest - zachłystywał się ktoś niewidoczny, stojący przy samym krawężniku - tak jest, teraz mieć auto to żaden honor, ale mieć auto, którego nikt nie ukradł albo chociaż nie próbował ukraść, to jest straszny wstyd. Jeździłem szesnastoletnim Nissanem i upokorzenia doznawałem, miałem się za ostatniego śmiecia, bo byłem pewien, że na szesnastoletniego Nissana nikt się nie porwie. I masz, w zeszłym tygodniu - mówiącego najwyraźniej ogarnął nagły, graniczący z ekstazą przypływ niekłamanego zadowolenia - i w zeszłym tygodniu wreszcie go ukradli. Tak jest, ukradli mi szesnastoletniego Nissana - tryumfował niewidoczny, stojący przy samym krawężniku przypadkowy komentator zdarzeń.

Policjanci w cywilu, a może funkcjonariusze służb medycznych albo pogrzebowych pochylali się nad zabitym, błyskały latarki, ktoś biegł przez pobojowisko z telefonem komórkowym przytkniętym do ucha.

- Patrzcie państwo, co to życie warte, nic nie warte - chrapliwy choć łagodny głos nałogowej palaczki dochodził tym razem z tyłu - równo tydzień temu był sylwester, chłopak na pewno się bawił na prywatce albo w jakimś pubie szastał pieniędzmi, szampana o północy otwierał, najlepsze życzenia składał i odbierał, z dziewczynami się całował, całe życie miał przed sobą, całe nowe tysiąclecie i równo za tydzień wszystko się skończyło, żadne szczęścia, zdrowia, pomyślności się nie ziściło, a nawet wręcz przeciwnie, od paru godzin zabity leży na chodniku. O patrzcie państwo, już jest całkiem sztywny...

Policjanci, a może inni funkcjonariusze wyjmowali istotnie już poddane rigori mortis ciało z jednego ceratowego worka i przekładali do drugiego, wzdrygnąłem się nagle, ciarki na plecach wzmogły swą obecność i poczułem głęboką niestosowność swojej własnej w tym miejscu obecności. Wzdrygnąłem, bo przez ułamek sekundy zauważyłem, że stopy trupa znowu, znowu w jeden tylko but są obute, że znowu, znowu jedna martwa stopa w bucie, druga jakby przez to jeszcze bardziej martwa, tylko w skarpecie białej. Nagle z całą jaskrawością pojąłem, że zbyt swobodną prowadzę narrację, że zanadto gawędziarsko gawędzę, że wszystko mi się ze wszystkim zaczyna kojarzyć, strzelanina z Gombrowiczem, trup z butem, but z pensjonatem Piast, strach pomyśleć co jeszcze z czym.

Poprawiłem tedy torbę na ramieniu a w torbie dźwigałem dwa arcydzieła muzyki operowej oraz jedną klasyczną pozycję z zakresu eseistyki literackiej) i rytualnie ruszyłem ku domowi. Rytualnie, ponieważ tak zawsze kończę opisy warszawskich scen ulicznych, ich narrator (jeśli dobrze pamiętam zajęcia z teorii literatury: narrator nie zawsze zbieżny jest z autorem), otóż narrator moich scen ulicznych z narastającą do granic maniery rzekomo zagadkową goryczą zawsze i niezmiennie pod koniec tekstu „rusza ku domowi". Ciemności i mgły gęstniały, już na drugim piętrze Pałacu Kultury prawie nie było znać świateł, pod stacją metra sędziwy solista w kowbojskim kapeluszu wydzierał się wniebogłosy i wyczyniał karkołomne i nie związane z melodią pląsy. „Pojedziemy białym koniem, on nam wiele szczęścia da. Potem wrócę ja do ciebie, nie za miesiąc, to za dwa". Z całej, niezwykle skomplikowanej i rozdzierającej fabuły pieśni ten akurat fragment z neurotycznym natręctwem wbił mi się w mózg i raz po raz bezwiednie powtarzałem, a nawet nuciłem całą frazę. Miałem niedparte wrażenie, że przypadkowo usłyszany i zapamiętany dystych odnosi się do wielu kluczowych spraw, które się dziś wydarzyły albo zostały pomyślane, niczego jednak nie byłem w stanie uporządkować. Gonitwa myśli dalej szła przez moją głowę jak aria szaleńca.

Gustaw Holoubek, pan Wiecheć i ja (04)

Jestem jak najwyższego mniemania o autobiograficznej prozie Gustawa Holoubka („Wspomnienia z niepamięci" wydawnictwo Muza). Na szacunek zasługuje już sama strategia pisarskiego wyboru. Wielki aktor mógłby w końcu - jak wiadomo jest to zjawisko w branży powszechne - z wielkim powodzeniem dać książkowe świadectwo swego artystycznego żywota, niechybnie byłaby to rzecz skrząca się humorem, anegdotami i rozlicznymi gawędziarskimi i literackimi atrakcjami. Inteligentni ludzie, co znają Holoubka osobiście, opowiadają o nim tak, jak swego czasu Iwaszkiewicz opowiadał o Witkacym; otóż rzekomo w obecności Witkacego całkowicie zatracało się własną osobowość, można było jedynie tkwić w niemym podziwie dla jego inteligencji, konać ze śmiechu z jego dowcipów. Ale Gustaw Holoubek nie zamierza traktować własnej biografii ani nawet własnych umiejętności narracyjnych w sposób instrumentalny, nie chce ze swej pracy, z losów swych ról, ze swej pamięci artystycznej czynić wehikułu dla tomu wspomnień - wiedziony bardzo rasowym pisarskim instynktem sięga do „niepamięci". Książka kończy się w momencie, kiedy opisywany w niej młody człowiek zostaje aktorem, edukacyjna powieść a może autobiograficzny esej Gustawa Holoubka opowiada o czasach, kiedy Gustawa Holoubka jako takiego nie było jeszcze na świecie. Jest to w istocie powtórzenie gestu proustowskiego, odtworzenie pozornej niepamięci, odzyskanie czasu pozornie utraconego, czułe opisanie pierwszych ścieżek, którymi szło się na oślep, ale przecież „widząc jasno w zachwyceniu".

Autor bardzo intensywną frazą opisuje najgłębsze dzieciństwo, tamte przedmioty i tamte zapachy, „olśniewającą, białą aż do niebieskości koszulę ojca", naszyjnik matki, nie zaznany nigdy potem zapach jej perfum, zimowy poranek „widziany oczami nagle rozbudzonego dziecka", kiedy to „ciężar snu opada tak nagle, jak gwałtownie zdarta zasłona z czarodziejskiego lustra i widzi się wszystko w ostrości jednoczesnej wszystkich planów". Dziecięcą (czyli na wskroś pisarską) zdolność widzenia wszystkiego w jednoczesnej ostrości wszystkich planów Holoubek zachowuje bez mała we wszystkich epizodach swej książki, potrafi przy tym - nie chciałbym popadać w pochlebczy ferwor, ale jest to cecha mistrzów - otóż Holoubek potrafi przy tym w osobliwy sposób łączyć umiar z bezceremonialnością, dystans z dobitnością, a nawet powściągliwość z perwersją. Na przykład sztuka opisywania własnej choroby nawet dawnej, nawet cudem minionej to jest przecież zawsze bardzo ryzykowny balans na granicy ekshibicjonizmu. Holoubek bez cienia estetycznego kłopotu umie powiedzieć wszystko, co więcej, czyni to w taki sposób, i z tym rodzajem literackiej świadomości, że po lekturze lepiej rozumiem jego głoszoną swego czasu niechęć do „Czarodziejskiej góry". (Rozumiem, co nie znaczy usprawiedliwiam, doświadczenie biograficzne daje jedynie w tym wypadku mocniejsze uzasadnienie mylnemu sądowi literackiemu).

Weźmy opisy pierwszych porywów miłosnych. Jakże one są duchowe, jakże niewinne i jakże zarazem brawurowe w swej cielesności. Te pełne do dziś niedocieczonej tajemniczości lanckorońskie wieczory, podczas których wszakże pewien rodzaj wiedzy bywał twórcy z niejaką co wieczorną właśnie regularnością dostarczany! Ta osobliwa, pełna dławiącej perwersji i wyuzdania scena w zagraconym mieszkaniu na Starowiślnej! Tym bardziej dławiąca i tym bardziej perwersyjna, że w końcu nie tylko z pozoru nic tu nie zostało powiedziane czy raczej dopowiedziane. Słowem jest to bardzo przyjemne uczucie, tak, to jest bardzo przyjemne uczucie: słuchać jak o pierwszych i kolejnych porywach opowiada stary fachowiec.

Nie będę ukrywał: źródłem moich specjalnych emocji w trakcie lektury „Wspomnień z niepamięci" jest fakt, że choćby w sensie ściśle przestrzennym opisywany przez Holoubka Kraków to jest też mój Kraków. Wpierw do szkoły powszechnej potem do gimnazjum chodziłem dzień w dzień przecinając Błonia, ojciec (rocznik 1923) przez wiele lat mieszkał przy ulicy Filareckiej, potem z okien nowego mieszkania widać było oddalony o sto metrów stadion Cracovii. Kraków lat trzydziestych Gustawa Holoubka i mój Kraków w trzydzieści lat później to są miasta niemal identyczne, bo pomimo dziejowych katastrof niezmienność jest, niekiedy chwalebną, cechą grodu Kraka. Mosty na Rudawie, domy na Salwatorze (których mieszkańców faktycznie nikt nigdy nie widział), plac na Stawach, boisko Cracovii - miejsca święte. Przypuszczam, że pomimo pokoleniowej różnicy dałoby się na tych obszarach odnaleźć przedmioty, obiekty, postacie, które musiały już tam być „za Holoubka", które on pamięta, i które ja tam jeszcze zastałem. Może okrągły kiosk pana Kazia? Może chromy starzec handlujący pieczywem? Gęsta bujna trawa na brzegach Rudawy?

W każdym razie, kiedy Gustaw Holoubek pisze o grze w piłkę na Błoniach, kiedy opisuje stare skórzane futbolówki, kiedy wspomina, że pochodziły one najpewniej „z doszczętnie wykopanych zapasów sąsiedniej Cracovii", musi pamiętać legendarną postać dystrybutora piłek z demobilu - pana Wiechcia. Ach stary Wiecheć! Może dobrze, że nie dożył naszych świetnych czasów, dziś tytułowano by go „gospodarzem obiektu", a on był przecież dobrym duchem boiska i drużyny. To on własnoręcznie reperował i czyścił korki, zszywał piłki porozrywane atomowymi uderzeniami Gędłka i Parpana, prał i cerował pasiaste koszulki, znał na wylot wszystkich zawodników, był człowiekiem instytucją, był aniołem stróżem Cracovii. W znaczeniu całkowicie dosłownym czuwał nad klubem we dnie i w nocy, mieszkał bowiem w małym domku przy szatniach, rzecz jasna, jak szatnie były jeszcze od strony Fałata. Ach stary pan Wiecheć! Nie tylko gwoli dygresji układam te strofy, co mają czcić jego pamięć, ale i gwoli nadziei. Nie mogę pozbyć się bowiem przeświadczenia, że z jego odejściem los się definitywnie odwrócił od i tak wystarczająco nieszczęśliwej Cracovii.

O piłce nożnej Gustaw Holoubek pisze z taką samą, a może nawet z większą jeszcze wirtuozerią jak o kobietach, co w gruncie rzeczy świadczy o nim jeszcze lepiej - wiadomo, że w decydujących momentach prawdziwy mężczyzna wybiera futbol. Nawet szkoda, że autor w swych piłkarskich rozważaniach nie idzie trochę bardziej w głąb, piękny jest na przykład jego eseistyczny wywód o analogiach pomiędzy sztuką wojenną a piłkarskim kunsztem, pomiędzy bitwą a meczem i aż żal, że teoretyczna materia nie została tu skontrapunktowana historycznym konkretem, jakimś intensywnym opisem krakowskiej świętej wojny, na której strzelano eleganckie przedwojenne bramki. Sądzę, że cechująca w tym wypadku pisarstwo Holoubka pewna kameralna tonacja (ergo brak rozmachu epickiego) bierze się w równym stopniu z powściągliwości i umiaru, co z często cechującego ludzi wybitnie zdolnych lenistwa. Ale i to co jest, jest piękne. Oto opis epifanicznej euforii doznawanej przez gracza tuż przed meczem, tuż przed walką. „Nie pamiętam, abym kiedykolwiek doznał podobnego uczucia radości podniecenia, które bierze się z nieograniczonej pojemności płuc, sprawności nóg i całego ciała, z pewności sukcesu - jak wtedy, kiedy naprzeciwko nas z równi Błoń zaczęła wynurzać się grupa innych chłopaków z innej ulicy, z którymi mieliśmy rozpocząć bój. Co jest w tej piłce, że siedzi w nas do końca życia i nawet kiedy już przestaliśmy ruszać nogami fascynuje". Co jest w tej piłce? Otóż w niej jest wszystko.

Jest sobotnie przedpołudnie na początku nowego tysiąclecia, na salę gimnastyczną przy ulicy Spokojnej wchodzą przebrani w piłkarskie stroje redaktorzy „Polityki". Zaraz się zacznie mecz. Mecz? Żaden mecz. Żadna zabawa dla rozruszania kości. Żaden sparing dla rozgrzania mięśni. Piłka jak pocisk uderza. Zawodnikom kamienieją twarze. Zaraz się zacznie wielka bitwa i zażarty bój. Zaraz się zacznie walka na śmierć.

Polemika z niczym (08)

Ponieważ zdaję sobie sprawę, że pisanie polemiki z niczym jest zajęciem finezyjnym, piszę wyłącznie dla finezji. W nr. 5 tygodnika „Wprost" ukazał się tekst Stanisława Esdena Tempskiego pt. „Literatura pantoflarzy". Autor w ogólności boleje nad stanem polskiej prozy współczesnej, w szczególności zaś ubolewa nad marnowaniem przez niektórych dzisiejszych autorów ich własnych talentów. Nie muszę dodawać, iż gołym okiem widać głęboką szczerość troski Tempskiego. O ile jednak troska Tempskiego o talent Tulli czy Tokarczuk jest mi w gruncie rzeczy obojętna, o tyle jest mi niezmiernie przykro, że kiedy Tempski troszczy się o mnie, ja w rewanżu, nawet dla pustej zabawy, nie mogę zatroszczyć się o niego. Nie mam po prostu o człowieku zielonego pojęcia. Nota pod „Literaturą pantoflarzy" informuje, jakoby Tempski był autorem pięciu tomów poezji, pięciu powieści oraz komedii o psach rasowych. Wiadomość ta pogłębia niestety poznawczy popłoch, głównie wynika z niej bowiem niepokojąca dbałość autora o ilościową symetrię uprawianych gatunków. Niestety nie potrafię wymienić ani jednego tytułu, nie znam problematyki, w ogóle nie wiem, o czym to jest, nie wiem nawet, czy Esden Tempski pisze na przykład wiersze białe czy rymowane.

I nie zamierzam też zabawiać się jajcarsko kokieteryjnymi domniemaniami, że być może moja nieznajomość utworów Tempskiego dowodzi braku mojej orientacji w literaturze współczesnej, że być może ominęła mnie lektura rzeczy ważnych, że być może jakiś zapoznany geniusz pracuje sobie w swoim kątku, a tu o nim ani dudu. Nie. Analfabetyzm w sprawie dorobku twórczego Stanisława Esdena Tempskiego nie wydaje mi się wadą. Prawdę powiedziawszy: wydaje mi się on zaletą. Inaczej jeszcze powiem, dobitniej: moja żadna czy też bardzo blada wiedza o Tempskim znacznie gorzej świadczy o Tempskim niż o mnie. O mnie świadczy nie najgorzej. Bo przecież mówiąc jeszcze dobitniej, trochę bardziej serio i nieco mocniej wytężając pamięć, podejmowało się jakieś próby, kładło się oko na jakichś wydrukowanych w gazecie wierszach, brało do ręki leżącą na księgarskim stole powieść i próbowało czytać dwie albo trzy strony, albo choć jeden akapit. Prawie na pewno - pamiętam - czytałem jakiś napuszony wywiad, czytałem też jakieś omówienie ostatniej chyba książki Tempskiego, nawet utkwiła mi w głowie pewna fraza z tego omówienia, nie będę jej przytaczał, nie ma co gęstej sytuacji zagęszczać do ostatka. Jednym słowem - aby problemu niepoznawalności Tempskiego zanadto nie demonizować - jednym słowem należy Stanisław Esden Tempski do tych pisarzy, o których Artur Sandauer zwykł był mawiać: aby o nim napisać, trzeba by go przeczytać, przeczytać zaś go niepodobna.

Referuję wszakże sytuację przeszłą, obecnie po przeczytaniu „Literatury pantoflarzy" przynajmniej jeden tekst Esdena jest mi w całości znany, mniej więcej orientuję się w mechanice jego intelektu, w literackich upodobaniach, wiem też, na czym wspiera się myśl autora. Otóż w omawianym artykule myśl ta wspiera się na broszurze pt. „38 najczęściej popełnianych błędów autorów fikcji literackich". Twórcą tej interesującej pracy jest - jak się dowiadujemy - niejaki Jack M. Bickham, profesor uniwersytetu w Oklahoma oraz autor dwudziestu pięciu nieznanych w Polsce powieści. Z 38 przestróg profesora Esden Tempski przytacza dziesięć najważniejszych, nazwanie ich przez Esdena „dekalogiem" nie jest wprawdzie błędem merytorycznym, razi jednak nadmiernym patosem - są to wszakże albo porażające banały, albo przerażające brednie. Jeśli ktoś radzi piszącemu: „Nie opisuj zachodów słońca ani kwiatów, wszyscy bowiem choć raz je widzieli", to zapewne nie ma zbyt jasnej świadomości, że z równym sensem można sformułować taką na przykład literacką dyrektywę: „Nie opisuj kobiet, ponieważ każdy choć raz w życiu widział jakąś babę". Innemu postulatowi: „Nie bierz na głównych bohaterów ludzi nie radzących sobie z życiem" taki na przykład Fiodor Dostojewski nie byłby w stanie podołać żadną miarą, co zresztą nie dziwota, cały ten poradnik nie jest w końcu dla poważnych pisarzy (o klasykach nie wspominając), to jest w najlepszym razie rzecz dla literackich pętaków. Toteż o innych racach intelektu profesora z Oklahomy (np. „Pisz na kolanach z rumieńcem na twarzy") nawet nie wspominam, jest to tworzywo przekraczające granice facecji felietonowej. Swoją drogą, jeśli rzeczony Bickham w żadnej ze swych 25 powieści nie popełnił żadnego z wytypowanych przez siebie 38 błędów, jakie to jest szczęście, jakie to jest ogromne szczęście, że mistrz ów nie jest u nas tłumaczony. (Jeśli uczył się na własnych błędach, nie należy go tłumaczyć tym bardziej, nie ma powodu, by tłumaczyć kogoś, kto pisze z błędami).

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin