Dean R. Koontz - Fałszywa Pamięć (mandragora76).doc

(2598 KB) Pobierz
DEAN KOONTZ - FAŁSZYWA PAMIĘĆ

DEAN KOONTZ - FAŁSZYWA PAMIĘĆ.

 

 

DEAN KOONTZ.

Dotychczas ukazały się następujące książki Deana Koontza: Zabójca strachu.

Odwieczny wróg.

Mroczne ścieżki serca.

Drzwi do grudnia.

Korzystaj z nocy.

Nocne dreszcze.

Złe miejsce.

Kątem oka.

Maska.

Zimny ogień.

Ostatnie drzwi przed niebem.

DEAN KOONTZ - FAŁSZYWA PAMIĘĆ.

Przełożył Maciej Antosiewicz.

Skanował, opracował i błędy poprawił Roman Walisiak.

Tytuł oryginału FALSE MEMORY.

Copyright (c) 1999 by Dean Koontz All Rights Reserved.

Ilustracja na okładce Jacek Kopalski.

Redakcja Jan Koźbiel.

Redakcja techniczna Małgorzata Kozub.

Korekta Jadwiga Przeczek i Grażyna Nawrocka.

Łamanie Monika Lefler.

ISBN 83-7337-329-2.

Warszawa 2003.

Wydawca Prószyński i S-ka SA 02-651 Warszawa, ul.Garażowa 7.

Druk i oprawa Drukarnia Naukowo-Techniczna Spółka Akcyjna 03-828 Warszawa, ul.Mińska 65.

Książkę tę poświęcam Timowi Hely'emu Hutchinsonowi.

Wiele lat temu twoja wiara w moją pracę dodała mi odwagi, kiedy najbardziej tego potrzebowałem.

A także Jane Morpeth.

Z żadnym wydawcą nie współpracowałem tak długo, co jest świadectwem twojej wyjątkowej cierpliwości, uprzejmości i tolerancji dla głupców!

AUTOFOBIA jest zaburzeniem osobowości.

Terminu używa się na określenie trzech różnych schorzeń: 1) strachu przed samotnością; 2) strachu przed egotyzmem; 3) strachu przed samym sobą.

Trzecie schorzenie jest najrzadsze.

Złudzenie opadających płatków niknie w księżycu i kwiatach...

OKYO.

Wąsy kota, płetwiaste palce płynącego psa: Bóg jest w szczegółach.

KSIĘGA POLICZONYCH SMUTKÓW.

W prawdziwym świecie, tak jak i we śnie, nic nie jest tym, czym się wydaje.

KSIĘGA POLICZONYCH SMUTKÓW.

Życie jest bezlitosną komedią.

I na tym właśnie polega jego tragedia.

MARTIN STILLWATER.

Rozdział 1.

Tego styczniowego wtorku, kiedy jej życie odmieniło się na zawsze, Martine Rhodes obudziła się z bólem głowy, nabawiła się niestrawności, popijając dwie aspiryny sokiem grapefruitowym, na cały dzień zrujnowała sobie fryzurę, biorąc przez pomyłkę szampon Dustina zamiast własnego, złamała paznokieć, przypaliła grzankę, odkryła mrówki rojące się w szafce pod zlewem kuchennym, wytępiła je, posługując się pojemnikiem ze środkiem owadobójczym w aerozolu z taką samą zaciętością, z jaką Sigourney Weaver użyła miotacza płomieni w jednym z tych filmów o pozaziemskich pasożytach, wytarła skutki rzezi papierowym ręcznikiem, zanuciła motyw z "Muzyki żałobnej" Bacha, gdy uroczyście składała maleńkie ciałka do kosza na śmieci, i odebrała telefon matki, Sabriny, która nadal modliła się o rozpad małżeństwa córki, choć od ślubu minęły już trzy lata.

Przez cały ten czas myślała o czekającym ją dniu z pogodą - a nawet z entuzjazmem - ponieważ po zmarłym ojcu, Robercie Uśmiechniętym Bobie Woodhousie, odziedziczyła nie tylko błękitne oczy, atramentowoczarne włosy i brzydkie palce u nóg, lecz także optymistyczną naturę, niezwykłą umiejętność stawiania czoła przeciwnościom i głęboką radość życia.

Dzięki, tato.

Kiedy Martie przekonała zawsze pełną nadziei matkę, że małżeństwo państwa Rhodes układa się szczęśliwie, włożyła skórzaną kurtkę i zabrała Lokaja, psa rasy golden retriever, na poranny spacer.

Ból głowy stopniowo minął.

Na osełce czystego wschodniego nieba słońce ostrzyło skalpele światła.

Od zachodu jednak chłodna bryza popychała złowieszcze masy ciemnych chmur.

Lokaj z niepokojem popatrzył na niebo, czujnie pociągnął nosem i nastawił zwisające uszy, wsłuchując się w klekoczący szelest liści palmowych poruszanych przez wiatr.

Najwyraźniej czuł, że nadciąga burza.

Był miłym, skorym do zabawy psem.

Bał się jednak głośnych dźwięków, jakby w poprzednim życiu był żołnierzem i nawiedzały go wspomnienia pól bitewnych wypełnionych hukiem dział.

Na jego szczęście złej pogodzie w południowej Kalifornii rzadko towarzyszyły gromy.

Zazwyczaj deszcz spadał niespodzianie, szemrząc na ulicach i poszeptując cicho w listowiu, a takie dźwięki nawet na Lokaja działały uspokajająco.

W większość poranków Martie spacerowała z psem przez godzinę, chodząc po wąskich, wysadzanych drzewami uliczkach Corona Del Mar, ale w każdy wtorek i czwartek czekały ją specjalne obowiązki, które ograniczały ich przechadzki w te dni do piętnastu minut.

Lokaj zdawał się mieć w kudłatej głowie kalendarz, ponieważ we wtorki i czwartki nigdy się nie ociągał, załatwiając swoje potrzeby w najbliższym sąsiedztwie.

Tego ranka, zaledwie jedną przecznicę od ich domu, na trawniku oddzielającym chodnik od krawężnika, pies rozejrzał się wstydliwie, podniósł dyskretnie prawą nogę i wysikał się, jakby trochę zakłopotany brakiem prywatności.

Niecałą przecznicę dalej, gdy zamierzał przystąpić do drugiej części porannej toalety, przejeżdżająca śmieciarka strzeliła gaźnikiem, płosząc go.

Przycupnął za palmą i wyjrzał ostrożnie zza pnia, najpierw z jednej strony, a potem z drugiej, zdjęty lękiem, czy przerażający pojazd nie pojawi się znowu.

- Już po strachu - zapewniła go Martie.

- Wielka paskudna śmieciarka odjechała.

Nie ma się czego bać.

Możesz spokojnie robić swoje.

Lokaj nie wydawał się przekonany.

Zachował czujność.

Martie odziedziczyła po Uśmiechniętym Bobie także cierpliwość, zwłaszcza w postępowaniu z Lokajem, którego kochała prawie tak, jak mogłaby kochać dziecko, gdyby je miała.

Był łagodny i piękny: jasnozłoty, z białozłotymi kudłami na nogach, śnieżnobiałymi strzałkami na zadzie i grubym ogonem.

Oczywiście, kiedy pies siedział przykucnięty i załatwiał się, tak jak teraz, Martie nigdy na niego nie patrzyła, ponieważ był skrępowany niczym zakonnica w barze topless.

Czekając, aż skończy, zaśpiewała cicho "Czas w butelce" Jima Croce'a, co zawsze go uspokajało.

Ledwie zaczęła drugą zwrotkę, nagły chłód przeszedł jej po krzyżu i sprawił, że zamilkła.

Nie była osobą ulegającą podszeptom intuicji, ale gdy lodowaty dreszcz dotarł do jej karku, ogarnęło ją poczucie zbliżającego się niebezpieczeństwa.

Odwróciła się, na wpół oczekując, że ujrzy nadchodzącego napastnika lub rozpędzony samochód.

Była jednak sama na cichej willowej ulicy.

Nic nie pędziło w jej kierunku z morderczymi zamiarami.

Poruszały się tylko przedmioty dotykane wiatrem.

Drzewa i krzewy drżały.

Kilka brązowych liści sunęło po chodniku.

Pod okapem pobliskiego domu szeleściły i grzechotały girlandy świecidełek i świątecznych lampek, wiszące tam od Bożego Narodzenia.

Martie, wciąż czując się niepewnie, ale także i głupio, wypuściła oddech, który wstrzymywała.

Kiedy powietrze zagwizdało jej w zębach, uświadomiła sobie, że zaciska szczęki.

Prawdopodobnie nie uwolniła się jeszcze od snu, który obudził ją nad ranem i śnił się jej przez kilka poprzednich nocy.

Człowiek z martwych, gnijących liści.

Koszmarna postać, wirująca, postrzępiona.

Spuściła wzrok i zobaczyła swój wydłużony cień, który ciągnął się przez krótko przystrzyżony trawnik, padał na krawężnik i załamywał się na popękanym betonowym chodniku.

Z niewiadomego powodu jej niepewność przerodziła się w strach.

Postąpiła krok do tyłu, potem drugi, a jej cień oczywiście poruszył się wraz z nią.

Dopiero gdy zrobiła trzeci krok, zdała sobie sprawę, że właśnie tej sylwetki się boi.

Śmieszne.

Bardziej absurdalne niż jej sen.

A jednak z jej cieniem było coś nie tak: wyglądał dziwacznie, groźnie.

Serce zabiło jej tak mocno, jakby ktoś uderzył pięścią w drzwi.

W padających pod ostrym kątem promieniach porannego słońca domy i drzewa też rzucały zniekształcone cienie, ale w ich rozciągniętych, wykoślawionych kształtach nie dostrzegała nic niepokojącego - tylko we własnym.

Zdała sobie sprawę z niedorzeczności swego lęku, lecz ta świadomość nie umniejszyła jej zdenerwowania.

Ogarnęła ją trwoga.

Cień zdawał się pulsować w takt tępych, wolnych uderzeń serca.

Martie zamknęła oczy, próbując odzyskać panowanie nad sobą.

Przez chwilę czuła się tak lekka, iż wydawało się, że wystarczy podmuch wiatru, by porwać ją w powietrze i ponieść w głąb lądu wraz z nadciągającymi nieubłaganie chmurami, w stronę kurczącej się wstęgi bladoniebieskiego nieba.

Kiedy jednak wzięła kilka głębokich oddechów, odzyskała zwykły ciężar.

Gdy odważyła się znów spojrzeć na swój cień, nie zobaczyła w nim nic niezwykłego.

Wydała westchnienie ulgi.

Serce wciąż jej waliło, choć już nie z irracjonalnego strachu, lecz z najzupełniej zrozumiałej obawy o przyczynę tego osobliwego zajścia.

Nigdy dotąd nie doświadczyła niczego podobnego.

Lokaj patrzył na nią z zadartą pytająco głową.

Upuściła jego smycz.

Ręce miała mokre od potu.

Wytarła dłonie o dżinsy.

Gdy zorientowała się, że pies skończył poranną toaletę, wsunęła prawą dłoń do plastikowej torby, by użyć jej w charakterze rękawiczki.

Jako dobra obywatelka zebrała starannie produkt przemiany materii Lokaja, wywróciła jasnobłękitną torbę na drugą stronę, zacisnęła i zawiązała u wylotu podwójny węzeł.

Pies spoglądał na nią zakłopotanym wzrokiem.

- Gdybyś kiedykolwiek zwątpił w moją miłość, maleńki -powiedziała Martie - pamiętaj, że robię to codziennie.

W oczach Lokaja dostrzegła wyraz wdzięczności.

A może jedynie ulgi.

Znajoma, upokarzająca czynność przywróciła jej równowagę umysłową.

Mała niebieska torba z ciepłą zawartością zakotwiczyła ją w rzeczywistości.

Dziwaczny epizod pozostawał niepokojący, intrygujący, ale już jej nie przerażał.

Rozdział 2.

Skeet siedział wysoko na dachu, wyraźnie widoczny na tle posępnego nieba, zatopiony w wizjach i myślach samobójczych.

Trzy tłuste wrony krążyły nad jego głową, jakby czuły już zapach padliny.

W dole Motherwell stał na podjeździe z wielkimi dłońmi zaciśniętymi w pięści i wspartymi na biodrach.

Chociaż był odwrócony plecami do ulicy, sama jego poza świadczyła o wściekłości.

Pałał chęcią rozbijania głów.

Dusty zaparkował furgonetkę przy krawężniku, tuż za samochodem patrolowym ozdobionym godłem prywatnej agencji ochrony, która służyła tej bogatej, zamkniętej społeczności.

Obok samochodu przystanął wysoki mężczyzna w mundurze, starając się przybrać wygląd osoby urzędowej, a jednocześnie najzupełniej zbędnej.

Trzypiętrowy dom, na którego szczycie Skeet Caulfield rozmyślał o swojej śmiertelności, był przytłaczającym koszmarem za cztery miliony dolarów.

Architekt, który albo miał braki w wykształceniu, albo wielkie poczucie humoru, połączył w jednej bryle kilka śródziemnomorskich stylów - hiszpański modernizm, toskański klasycyzm i wczesny Taco Bell.

Coś, co wyglądało na bezkresne połacie pnących się uskokami dachów, zachodziło na siebie w chaotycznej obfitości akcentowanej przez zbyt wielką liczbę kominów udających nieudolnie dzwonnice z kopułami, a biedny Skeet przycupnął na najwyższej krawędzi, tuż obok najbrzydszej z tych wieżyczek.

Pracownik ochrony, może dlatego, że nie bardzo wiedział, jak ma się zachować w tej sytuacji, a chciał mimo wszystko coś zrobić, spytał: - Mogę panu w czymś pomóc?

- Jestem przedsiębiorcą malarskim - odparł Dusty.

Ogorzały ochroniarz, którego twarz przecinało tyle bruzd, że wyglądał jak origami, albo nabrał podejrzeń co do Dusty'ego, albo był nieufny z natury.

- Przedsiębiorcą malarskim, hę?

- powiedział sceptycznie.

Dusty miał na sobie białe bawełniane spodnie, biały sweter, białą drelichową kurtkę i białą czapkę z napisem USŁUGI MALARSKIE RHODESA wydrukowanym błękitnymi literami nad daszkiem, co powinno nadawać nieco wiarygodności jego słowom.

Przez chwilę chciał spytać podejrzliwego ochroniarza, czy w sąsiedztwie grasują zawodowi włamywacze przebrani za malarzy pokojowych, hydraulików i kominiarzy, ale zamiast tego powiedział tylko: - Jestem Dustin Rhodes - i pokazał napis na swojej czapce.

- Ten człowiek na dachu należy do mojego zespołu.

- Zespołu?

- Ochroniarz nachmurzył się.

- Tak to pan nazywa?

Może starał się być sarkastyczny, a może po prostu nie potrafił rozmawiać z ludźmi.

- Większość przedsiębiorców remontowych nazywa to zespołem - powiedział Dusty, patrząc na Skeeta, który mu pomachał.

- Kiedyś nazywaliśmy się grupą uderzeniową, ale to budziło niepokój niektórych klientów, brzmiało zbyt agresywnie, więc teraz nazywamy się zespołem, jak wszyscy.

- Hm - powiedział ochroniarz.

Jego źrenice zwęziły się.

Może próbował zrozumieć, o czym mówi Dusty, a może zastanawiał się, czy nie dać mu w zęby.

- Proszę się nie martwić, ściągnę Skeeta na dół - zapewnił go Dusty.

- Kogo?

- Skoczka - wyjaśnił Dusty i ruszył podjazdem w stronę Motherwella.

- Myśli pan, że powinienem wezwać straż pożarną?

- spytał ochroniarz, idąc za nim.

- Nie.

Nie podpali się, zanim skoczy.

- To przyjemna okolica.

- Przyjemna?

Do diabła, jest doskonała.

- Samobójstwo na pewno zdenerwuje mieszkańców.

- Pozbieramy wnętrzności, zapakujemy szczątki do torby, zmyjemy krew i niczego nie zauważą.

Dusty był zadowolony i zaskoczony, że sąsiedzi nie wyszli na ulicę, by oglądać przedstawienie.

Zapewne o tak wczesnej godzinie wciąż jedzą grzanki z kawiorem i piją szampana lub sok pomarańczowy ze złotych pucharów.

Na szczęście klienci Dusty'ego - Sorensonowie - na których dachu Skeet gawędził ze Śmiercią, wyjechali na wakacje do Londynu.

- Dzień dobry, Ned - powiedział Dusty.

- Skurwiel - odparł Motherwell.

-Ja?

- On - powiedział Motherwell, wskazując na Skeeta na dachu.

Przy swoich stu dziewięćdziesięciu pięciu centymetrach wzrostu i stu dwudziestu kilogramach wagi Ned Motherwell był o pół głowy wyższy i o czterdzieści pięć kilogramów cięższy od Dusty'ego.

Jego muskularne ramiona wyglądały jak przeszczepione nogi konia pociągowego.

Miał na sobie koszulkę z krótkimi rękawami, ale mimo zimnego wiatru nie włożył kurtki; nigdy nie przejmował się pogodą bardziej niż granitowy posąg Paula Bunyana.

Pukając w telefon zawieszony na pasku od spodni, Motherwell powiedział: - Cholera, szefie, dzwoniłem do ciebie całe wieki temu.

Gdzie byłeś?

- Dzwoniłeś do mnie dziesięć minut temu, a tam, gdzie byłem, jest pełno świateł i całe gromady dzieci na przejściach dla pieszych.

- Na tym osiedlu obowiązuje ograniczenie prędkości do czterdziestu kilometrów na godzinę - oświadczył uroczyście ochroniarz.

Spoglądając na Skeeta Caulfielda, Motherwell potrząsnął pięścią.

- Jezu, mam ochotę rąbnąć tego gnojka.

- To zagubiony dzieciak - powiedział Dusty.

- To zaćpany fajfus.

- Ostatnio nic nie brał.

- To śmieć.

- Masz wielkie serce, Ned.

- Przede wszystkim mam mózg i nie zamierzam zatruwać go prochami, i nie chcę mieć do czynienia z ludźmi, którzy dążą do samozniszczenia, tak jak on.

Ned, brygadzista zespołu, był Naprawiaczem.

Ten niezwykły, lecz coraz bardziej popularny wśród młodych ludzi - raczej mężczyzn niż kobiet - ruch wymagał od swoich zwolenników, by wyrzekli się narkotyków, nieumiarkowanego picia i przypadkowego seksu.

Do szczęścia wystarczał im rock'n'roll, wstrzemięźliwość i poczucie własnej wartości.

Ten lub inny odłam klasy rządzącej mógłby uznać ich za inspirujący trend kulturowy, gdyby Naprawiacze nie odnosili się z pogardą do systemu i obu wielkich partii politycznych.

Czasem w klubie lub na koncercie, kiedy natknęli się na ćpuna, starali się wybić mu prochy z głowy i nie zadawali sobie trudu, by znaleźć na to jakieś eleganckie określenie, co również odgradzało ich od świata polityki.

Dusty lubił i Motherwella, i Skeeta, chociaż z różnych powodów.

Motherwell był bystry, dowcipny i godny zaufania -nawet jeśli zbyt zasadniczy.

Skeet był uprzejmy i miły - choć zapewne skazany na smutne życie w nałogu, dni bez celu i noce wypełnione samotnością.

Motherwell był znacznie lepszym pracownikiem niż Skeet.

Gdyby Dusty stosował się ściśle do reguł zarządzania przedsiębiorstwem, już dawno wykluczyłby Skeeta z zespołu.

Życie byłoby łatwiejsze, gdyby rządził nim zdrowy rozsądek, czasem jednak łatwa droga nie wydaje się drogą właściwą.

- Prawdopodobnie będzie padać - powiedział Dusty.

- Dlaczego posłałeś go na dach?

- Wcale go nie posyłałem.

Kazałem mu umyć ramy okienne i elewacje na parterze.

Zanim się zorientowałem, już tam był, grożąc, że skoczy na podjazd.

- Pójdę po niego.

- Już próbowałem.

Im bliżej podchodziłem, tym bardziej histeryzował.

- Pewnie się ciebie boi.

- I powinien, do diabła.

Jeśli ja go zabiję, będzie to bardziej bolesne, niż gdyby roztrzaskał sobie czaszkę o beton.

Ochroniarz sięgnął po telefon komórkowy.

- Chyba lepiej wezwę policję.

- Nie!

- Uświadomiwszy sobie, że jego głos zabrzmiał zbyt ostro, Dusty wziął głęboki oddech i powiedział spokojnie: -W takim sąsiedztwie ludzie nie chcą zamieszania, jeżeli można go uniknąć.

- Jeśli pojawią się gliny, prawdopodobnie ściągną Skeeta bezpiecznie na dół, ale potem odstawią go na oddział psychiatryczny, gdzie pozostanie co najmniej trzy dni.

A może dłużej.

Ostatnią rzeczą, jakiej życzyłby sobie Skeet, było wpaść w ręce tych lekarzy od głowy, którzy uwielbiają grzebać w apteczce ze środkami psychoaktywnymi.

Ich leki może nawet przyniosłyby Skeetowi chwilowe ukojenie, ale później miałby w mózgu dużo więcej wadliwych połączeń niż teraz.

- W takim sąsiedztwie - powtórzył - ludzie nie lubią skandali.

Przyjrzawszy się okolicznym domom, królewskim palmom i pełnym godności fikusom, dobrze utrzymanym trawnikom i rabatom kwiatowym, ochroniarz skinął głową.

- Daję wam dziesięć minut.

Motherwell uniósł pięść i pogroził Skeetowi.

Pod wirującą aureolą z wron Skeet pomachał mu w odpowiedzi.

- Nie wygląda na to, żeby chciał skoczyć - mruknął ochroniarz.

- Ten mały degenerat twierdzi, że jest szczęśliwy, ponieważ obok niego siedzi anioł śmierci - wyjaśnił Motherwell.

- Anioł pokazał mu, jak jest po drugiej stronie, i podobno jest tam naprawdę całkiem nieźle.

- Pójdę z nim porozmawiać - powiedział Dusty.

Motherwell prychnął.

- Porozmawiać, też coś.

Lepiej go zepchnij.

Rozdział 3.

- Kiedy ciężkie chmury, brzemienne deszczem, zawisły groźnie nad samą ziemią, a wiatr przybrał na sile, Mar-tie i pies wrócili do domu kłusem.

Martie co chwila spoglądała w dół, na podążający za nią cień, ale potem chmury przesłoniły słońce i jej mroczny towarzysz zniknął, jakby zapadł się pod ziemię, wracając do zaświatów.

Po drodze zerkała na mijane domy, zastanawiając się, czy ktoś stoi w oknie i widzi jej dziwaczne zachowanie, i mając nadzieję, że wcale nie wygląda tak głupio, jak się czuje.

W sąsiedztwie domy były z reguły stare i niewielkie, choć znajdowało się wśród nich sporo starannie wykończonych, mających więcej uroku i charakteru niż ludzie z otoczenia Martie.

Przeważała architektura hiszpańska, ale zdarzały się też angielskie cottages, francuskie chaumieres, niemieckie Hauschens i wille w stylu art deco.

Ta eklektyczna mieszanka, spleciona w całość zielonym haftem z wawrzynów, palm, delikatnych eukaliptusów, paproci i opadających kaskadami bugenwilli, prezentowała się całkiem nieźle.

Martie, Dusty i Lokaj mieszkali w proporcjonalnej jednopiętrowej miniaturce wiktoriańskiego domu z filigranową werandą.

Dusty pomalował fasadę w kolorowej, lecz wyrafinowanej tradycji wiktoriańskich domów, jakie można zobaczyć na niektórych ulicach San Francisco: bladożółte tło, błękitne, szare i zielone ornamenty z oszczędnym użyciem różu w detalach gzymsu i obramowań okien.

Martie uwielbiała ten dom i uważała go za doskonałe świadectwo talentu i kunsztu Dusty'ego.

Jej matka jednak, ujrzawszy po raz pierwszy efekt jego pracy, oświadczyła: "Wygląda, jakby mieszkali tu klowni".

Gdy Martie otwierała drewnianą furtkę po północnej stronie domu i szła za Lokajem wąską brukowaną ścieżką na podwórze, zastanawiała się, czy jej niedorzeczny strach miał coś wspólnego z przygnębiającym telefonem od matki.

Bądź co bądź największym źródłem zmartwień w jej życiu był opór Sabriny przed zaakceptowaniem Dusty'ego.

Byli dwojgiem ludzi, których Martie kochała najbardziej na świecie i pragnęła, aby zapanował między nimi pokój.

Dusty nie stanowił problemu.

Sabrina była jedyną walczącą stroną w tej smutnej wojnie.

Niestety, postawa Dusty'ego, który nie chciał angażować się w walkę, zdawała się tylko podsycać jej wrogość.

Przystanąwszy przed śmietnikiem na tyłach domu, Martie zdjęła pokrywę z jednego z pojemników i wrzuciła do niego torbę z odchodami Lokaja.

Być może nagły niewytłumaczalny niepokój zrodziły narzekania matki na rzekomy brak ambicji Dusty'ego oraz brak tego, co Sabrina uważała za odpowiednie wykształcenie.

Martie obawiała się, że jad matki zatruje w końcu jej małżeństwo.

Wbrew własnej woli mogła zacząć patrzeć na Dusty'ego bezlitośnie krytycznymi oczami swojej matki.

A może Dusty zacznie mieć za złe Martie otwartą niechęć, jaką okazywała mu Sabrina.

Jeśli chodzi o ścisłość, Dusty był najmądrzejszym człowiekiem, jakiego Martie kiedykolwiek znała.

Motor w jego głowie wydawał się znacznie lepiej wyregulowany niż w przypadku jej ojca, a przecież Uśmiechnięty Bob był o wiele inteligentniejszy, aniżeli sugerował to jego przydomek.

A co do ambicji...

Cóż, wolała mieć męża dobrego niż ambitnego, a w Dustym można znaleźć więcej dobroci niż chciwości w Vegas.

Poza tym Martie również nie spełniła oczekiwań matki.

Po ukończeniu studiów na wydziale zarządzania i handlu i uzyskaniu tytułu magistra zboczyła z drogi, która mogła zaprowadzić ją na szczyty, by zostać projektantką gier wideo.

Sprzedała kilka hitów własnego pomysłu, głównie jednak tworzyła scenariusze, postacie i wyimaginowane światy oparte na cudzych koncepcjach.

Zarabiała nieźle, choć jeszcze nie bardzo dobrze, i spodziewała się, że jako kobieta w dziedzinie zdominowanej przez mężczyzn uzyska w końcu ogromną przewagę, ponieważ ma świeższy punkt widzenia.

Lubiła swoją pracę, a ostatnio podpisała umowę na opracowanie zupełnie nowej gry opartej na "Władcy pierścieni" Tolkiena, która mogła jej przynieść honoraria wystarczająco wysokie, by zaimponować Scrooge'owi McDuckowi.

Mimo to matka określała jej pracę jako "karnawałowe bzdury", zapewne dlatego, że gry wideo kojarzyły jej się ze straganami, stragany z wesołymi miasteczkami, a wesołe miasteczka z karnawałami.

Gdy Lokaj ruszył za nią w stronę tylnych schodów i werandy, powiedziała: - Może psychoanalityk uznałby, i zapewne miałby rację, że cień jest symbolem mojej matki, jej negatywnym odbiciem...

Lokaj wyszczerzył zęby i zamerdał puszystym ogonem.

- ...

i może mój mały atak lęku wyrażał podświadomą obawę, że mama...

no cóż, że chce zamącić mi w głowie, zarazić mnie swoim toksycznym wpływem.

Martie wyłowiła z kieszeni kurtki pęk kluczy i otworzyła drzwi.

- Mój Boże, gadam jak student drugiego roku w połowie kursu podstaw psychologii.

Często rozmawiała z psem.

Pies słuchał, lecz nigdy nie odpowiadał, a jego milczenie było jednym z filarów ich cudownego porozumienia.

- Najprawdopodobniej - powiedziała, idąc za Lokajem do kuchni - nie ma żadnej psychologicznej symboliki, tylko po prostu całkiem zwyczajnie mi odbija.

Lokaj sapnął, jakby zgadzał się z tą diagnozą, a potem zaczął chciwie chłeptać wodę z miski.

Przez pięć poranków w tygodniu, po długim spacerze, ona lub Dusty spędzali pół godziny, czesząc i szczotkując psa na kuchennym ganku.

We wtorki i czwartki czesanie następowało po spacerze wieczornym.

W ich domu prawie nie było psiej sierści i Martie zamierzała to utrzymać.

- Nie wolno ci - przypomniała Lokajowi - linieć aż do odwołania.

I pamiętaj: fakt, iż nie będzie nas tutaj, żeby cię przyłapać, nie oznacza, że masz jakieś przywileje związane z meblami i nieograniczony dostęp do lodówki.

Łypnął na nią, jakby chciał powiedzieć, że czuje się dotknięty jej brakiem zaufania.

Potem znów zabrał się do picia.

W przylegającej do kuchni małej łazience Martie zapaliła światło.

Zamierzała poprawić makijaż i uczesać potargane włosy.

Kiedy stanęła przy umywalce, nagły dreszcz znów przebiegł jej po krzyżu, a serce ścisnął bolesny skurcz.

Tym razem nie miała wrażenia, że czai się za nią jakieś śmiertelne niebezpieczeństwo.

Po prostu bała się spojrzeć w lustro.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin