Moore Christopher - Blazen.doc

(1778 KB) Pobierz

BŁAZEN


CHRISTOPHER MOORE

BŁAZEN

PRZEŁOŻYŁ JACEK DREWNOWSKI

WYDAWNICTWO MAG

WARSZAWA 2009

logo


Tytuł oryginału:

Fool

Copyright © 2009 by Christopher Moore

Copyright for the Polish translation

© 2009 by Wydawnictwo MAG

Redakcja:

Joanna Figlewska

Korekta:

Urszula Okrzeja

Ilustracje i opracowanie graficzne okładki:

Irek Konior

Projekt typograficzny, skład i łamanie:

Tomek Laisar Fruń

ISBN 978-83-7480-123-2

Wydawca:

Wydawnictwo MAG

ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa

tel. /fax (0-22) 813 47 43

e-mail: kurz@mag.com.pl

http://www.mag.com.pl

Wyłączny dystrybutor:

Firma Księgarska Jacek Olesiejuk Sp. z o. o.

ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz.

tel. (22) 721-30-00

www.olesiejuk.Pl

Druk i oprawa:

drukarnia@dd-w.pl


Spis treści

OSTRZEŻENIE              5

OSOBY              7

SCENA              9

AKT I              10

Rozdział 1: ZAWSZE JEST CHOLERNY DUCH              11

Rozdział 2: BOGOWIE, WSPIERAJCIE BĘKARTÓW!              20

Rozdział 3: DAMY WAM POZNAĆ NASZ ZAMIAR              29

Rozdział 4: POMIĘDZY SMOKA I GNIEW JEGO              38

Rozdział 5: WSPÓŁCZUJCIE BŁAZNOWI              49

Rozdział 6 : PRZYJAŹŃ I CHĘDOŻENIE              56

Rozdział 7: BRAT ZDRAJCA              68

Rozdział 8: WIATR Z PIEPRZONEJ FRANCJI              77

Rozdział 9: TRUDY I ZNOJE              84

AKT II              94

Rozdział 10: WSZYSTKIE TWE STRASZLIWE ŻĄDZE              95

Rozdział 11: SŁODKO-GORZKI BŁAZEN              107

Rozdział 12: DROGA KRÓLA              117

Rozdział 13 GNIAZDO ŁOTRÓW              130

Rozdział 14: DELIKATNE ROGI              142

Rozdział 15: OKIEM KOCHANKA              155

Rozdział 16: ZBIERA SIĘ NA BURZĘ              166

AKT III              171

Rozdział 17: PANOWANIE BŁAZNÓW, KRZYKI SZALEŃCÓW              172

Rozdział 18: KOCIE PAZURY              181

Rozdział 19: WARIAT ŚLEPCA POPROWADZI              191

AKT IV              199

Rozdział 20: MAŁA ŚLICZNOTKA              200

Rozdział 21: NA BIAŁYCH URWISKACH              209

Rozdział 22: W TOWER              217

Rozdział 23: W LOCHU              228

Rozdział 24: POWRÓT BOUDIKI              239

Rozdział 25: KRÓLEM ZOSTANIE BŁAZEN              246

TY BEZCZELNY SZELMO - NOTA OD AUTORA              249


OSTRZEŻENIE

Opowieść to sprośna a rubaszna, ohydne gwałty, morderstwa, okaleczenia, zdradę i klepanie po tyłku ukazująca. Wulgarności i bluźnierstw w księdze tej zawartych świat jeszcze nie widział, jako też podobnego nagromadzenia dziwnej gramatyki, bezokoliczników i okazjonalnej masturbacji. Drogi Czytelniku, gdyby Cię to turbowało, księgę tę z dala omijać radzimy, chociaż chcemy Cię jeno zabawić, afrontu nie czyniąc. Jeśli przeto zabawę w podobnych księgach odnajdujesz, trafiłeś na historię zaiste doskonałą.


OSOBY

Lir - król Brytanii.

Goneryla - najstarsza córka Lira, księżna Albanii. Żona księcia Albanii[1].

Regana - druga córka Lira, księżna Kornwalii. Żona księcia Kornwalii.

Kordelia - najmłodsza córka Lira, księżniczka Brytanii.

Książę Kornwalii - mąż Regany.

Książę Albanii - mąż Goneryli.

Gloucester - hrabia Gloucester, przyjaciel króla Lira.

Edgar - najstarszy syn i dziedzic Gloucestera.

Edmund - nieślubny syn Gloucestera.

Anachoretka - święta kobieta.

Kent - hrabia Kentu, bliski przyjaciel króla Lira.

Kieszonka - błazen.

Książę Burgundii - adorator Kordelii.

Książę Francji - adorator Kordelii.

Kuran - kapitan straży Lira.

Śliniak - terminujący błazen.

Duch - zawsze jest cholerny duch.


SCENA

Scena to z grubsza mityczna trzynastowieczna Brytania, w której przetrwały pozostałości kultury brytyjskiej z czasów przedromańskich. Terytorium Brytanii obejmuje obszary, które dziś są Wielką Brytanią, w tym Anglię, Walię, Irlandię i Szkocję, królem zaś jest Lir. Ogólnie rzecz ujmując, jeśli nie zaznaczono inaczej, warunki należy uznać za wilgotne.


AKT I

„Krzyczymy, rodząc się, dlatego, bracie,

Że wchodzim na tę wielką scenę błazeństw”.

Król Lir, Akt IV, scena 6[2]


1

ZAWSZE JEST CHOLERNY DUCH

- Pacan[3]! - wydarł się kruk.

Zawsze jest cholerny kruk.

- Głupotą było uczyć go mowy, gdybyś mnie pytał - powiedział wartownik.

- Głupota to mój obowiązek zawodowy - odparłem. Bo tak jest, wiecie? Jestem błaznem. Błaznem na dworze Lira, króla Brytanii. - A ty jesteś pacan - dodałem.

- Spieprzaj! - powiedział kruk.

Strażnik zamachnął się na niego włócznią i wielki czarny ptak poderwał się z muru, by z krakaniem pofrunąć nad Tamizą. Przewoźnik na promie uniósł wzrok, zobaczył nas na wieży i pomachał. Wskoczyłem na mur i ukłoniłem się - do twoich pieprzonych usług, dziękuję. Wartownik mruknął coś z niezadowoleniem i splunął za krukiem.

W Tower zawsze były kruki. Tysiąc lat temu, zanim George II, zidiociały król Meryki, zniszczył świat, żyły tu kruki. Legenda głosi, że dopóki w Tower będą te ptaki, Anglia przetrwa. Mimo to nauczenie jednego z nich mowy mogło być błędem.

- Idzie hrabia Gloucester! - krzyknął wartownik z zachodniego muru. - Ze swoim synem Edgarem i bastardem Edmundem!

Strażnik obok mnie uśmiechnął się.

- Gloucester, tak? Koniecznie zróbcie ten kawałek, w którym odgrywasz kozę, a Śliniak udaje hrabiego, który myli cię ze swoją żoną.

- To by było nieuprzejme - stwierdziłem. - Hrabia niedawno owdowiał.

- Zagrałeś to, kiedy zjawił się tu ostatnio, a wtedy ona była jeszcze ciepła w grobie.

- No tak, to była przysługa. Chciałem, żeby wstrząs wyrwał nieszczęśnika z żalu, nie?

- Dobre to było. Tak beczałeś, że myślałem, że Śliniak naprawdę zapycha ci zad.

Zapamiętałem sobie, żeby zepchnąć strażnika z muru, kiedy nadarzy się okazja.

- Słyszałem, że chciał zlecić twoje zabójstwo, ale nie zdołał uzyskać zgody króla.

- Gloucester to szlachcic, nie potrzebuje zgody na morderstwo. Wystarczą kaprys i broń.

- Nieprawda, psiakrew - odrzekł strażnik. - Wszyscy wiedzą, że król wziął cię pod swoje skrzydła.

Miał rację. Cieszę się pewnymi przywilejami.

- Widziałeś Śliniaka? Skoro przybył Gloucester, szykuje się galowe przedstawienie.

Śliniak to mój uczeń, tępy bydlak o rozmiarach konia pociągowego.

- Przed wartą był w kuchni - odparł strażnik.

W kuchni panował zgiełk - szykowano ucztę.

- Widziałeś Śliniaka? - spytałem Degustatora, który siedział przy stole, wpatrując się smętnie w chlebową tacę·, na której leżała wieprzowina na zimno, czyli królewski obiad. Był chudym, chorowitym facetem, bez wątpienia wybranym do swojej funkcji z uwagi na wątły organizm, i miał skłonność do padania trupem przy pierwszej lepszej okazji. Lubiłem zwierzać mu się ze swoich kłopotów, wiedząc, że nie dotrą do wielu uszu.

- Czy to nie wydaje ci się zatrute?

- To wieprzowina, chłopie. Pycha. Jedz. Połowa mężczyzn w Anglii oddałaby jądro za taką ucztę, a dopiero jest południe. Nawet mnie kusi. - Potrząsnąłem głową, posłałem mu uśmiech i zadzwoniłem dzwoneczkami przy czapce, by go rozweselić. Udałem, że kradnę mu kawałek wieprzowiny. - Ty pierwszy, oczywiście.

Nóż wbił się w stół, obok mojej dłoni.

- Cofnij się, błaźnie - powiedziała Bańka, naczelna kucharka. - To królewski obiad i prędzej utnę ci jaja, niż pozwolę go zjeść.

- Moje jaja już należą do ciebie, milady - odrzekłem. - Chcesz je na tacy czy raczej podać je w miseczce, ze śmietaną, jak brzoskwinie?

Bańka prychnęła, zabrała nóż ze stołu i ponownie zajęła się oprawianiem pstrąga na rzeźnickiej desce. Gdy się poruszała, jej wielki tyłek falował pod spódnicą niczym burzowe chmury.

- Mały szelma z ciebie, Kieszonko - odezwała się Piskliwa, której uśmiech okalały fale piegów. Była drugą kucharką, mocno zbudowaną, rudowłosą dziewczyną o piskliwym śmiechu i hojnej werwie w ciemnościach. Degustator i ja często spędzaliśmy miłe popołudnia, patrząc, jak ukręca łby kurczakom.

Przy okazji, nazywam się Kieszonka. Imię nadała mi matka przełożona, która znalazła mnie na progu klasztoru, gdy byłem małym dzieckiem. Prawda, nie jestem zbyt duży. Niektórzy mogliby nawet uznać mnie za malutkiego, lecz jestem szybki jak kot i przyroda obdarzyła mnie innymi przymiotami. Ale żeby szelma?

- Zdaje się, że Śliniak udał się do komnat księżniczki - oznajmiła Piskliwa.

- Owszem - potwierdził ponuro Degustator. - Pani przysłała po lekarstwo na melancholię.

- I dureń poszedł? - Wygłupiać się samemu? Chłopak nie był gotowy. A gdyby popełnił gafę, potknął się, upadł na księżniczkę niby kamień milowy na motyla? - Jesteś pewna?

Bańka wrzuciła oprawionego pstrąga do cebra, pełnego śliskich współryb[4].

- Podśpiewywał „do pracy idę”. Powiedzieliśmy mu, że będziesz go szukał, kiedy usłyszeliśmy, że przychodzą księżna Goneryla i książę Albanii.

- Książę Albanii?

- Czy nie przysiągł, że zawiesi twoje trzewia na kandelabrze? - spytał Degustator.

- Nie - odparła Piskliwa. - To był książę Kornwalii. Książę Albanii chciał nadziać jego głowę na pikę, zdaje się. Na pikę, prawda, Bańko?

- Zaiste, głowę na pikę. Śmieszne, jeśli o tym pomyśleć, wyglądałbyś jak ta twoja lalka na patyku w powiększeniu.

- Jones - powiedział Degustator, wskazując moje błazeńskie berło, Jonesa, który to rzeczywiście stanowi pomniejszoną wersję mojego przystojnego oblicza, przymocowaną do solidnej rączki z polerowanego orzecha. Jones przemawia za mnie, kiedy tylko mój język musi przekroczyć granice bezpieczeństwa przy rycerzach i szlachcie, bo głowę ma już zawczasu nadzianą na pikę, łagodząc gniew ludzi ponurych i pozbawionych poczucia humoru. Moja wspaniała sztuka nieraz przepada w obliczu tematu.

- Tak, to byłby nadzwyczajny ubaw, Bańko, widok ironiczny, jakby piękna Piskliwa obracała cię na rożnie nad paleniskiem, a ty miałabyś z obu końców jabłka dla ozdoby. Chociaż cały zamek mógłby pójść z dymem od podsycanego tłuszczem ognia, do tego czasu śmiechu byłoby co niemiara.

Umknąłem przed celnie rzuconym pstrągiem, po czym posłałem Bańce uśmiech wdzięczności za to, że zamiast rybą nie cisnęła nożem. Dobra z niej kobieta, choć bardzo duża i szybka w gniewie.

- Muszę znaleźć olbrzymiego, zaślinionego przygłupa, jeśli mamy przygotować rozrywki na wieczór.

Komnaty Kordelii znajdowały się w północnej wieży i najkrótsza droga wiodła po szczycie zewnętrznych murów. Gdy przeszedłem nad dużą strażnicą przy głównej bramie, usłyszałem wołanie młodego, pryszczatego wartownika.

- Bądź pozdrowiony, hrabio Gloucester!

Poniżej siwobrody Gloucester przechodził przez most zwodzony wraz ze swoją świtą.

- Bądź pozdrowiony, Edmundzie, cholerny bękarcie! - zawołałem nad murem.

Wartownik klepnął mnie w ramię.

- Wybacz, acan[5], ale słyszałem, że Edmund jest drażliwy na punkcie swojego nieślubnego pochodzenia.

- Strażniku - odparłem - niepotrzebne drwiny i poszturchiwania, żeby odkryć słabiznę tego fiutka. Ma ją wypisaną na rękawie. - Wskoczyłem na mur i pomachałem Jonesem bękartowi, który uściskiem próbował wymusić ukłon i drżenie na rycerzu jadącym obok.

- Ty nicponiu, suczy synu! - powiedziałem. - Ty śmierdzące łajno, które wyleciało z pryszczatej dupy ladacznicy z zajęczą wargą!

Hrabia Gloucester uniósł głowę i zgromił mnie wzrokiem, przejeżdżając pod broną[6].

- Trafiony prosto w serce - stwierdził wartownik.

- Sądzisz, że byłem zbyt ostry?

- Trochę.

- Przepraszam. Masz przynajmniej ładny kapelusz, bękarcie! - zawołałem, by załagodzić sytuację. Poniżej Edgar i dwaj rycerze próbowali przytrzymać bękarta Edmunda. Zeskoczyłem z muru. - Pewnie nie widziałeś Śliniaka?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin