Zenon Przesmycki_Harmonie i dysonanse.doc

(166 KB) Pobierz

ZENON PRZESMYCKI pod pseudonimem Jan Żagiel

 

Harmonie i dysonanse – fragm. cyklu z nrów 1 i 9 Świata, 1891 r.

 

              Moim drzewem pomarańczowym jest literatura jako sztuka {drzewo pomarańczowe – tu: zjawisko, które nie każdy, np. człowiek z północy, zrozumie}. Aż smutno dziś na nie popatrzeć! Szkielet nagi, chylący się do upadku! Robactwo tendencyj wszelkiego rodzaju pożarło mu liście ze szczętem, nawet po świeżych, pięknie wystrzelających odroślach mrowie różnobarwnie prążkowanych liszek i gąsienic łazi; krety bezmyślnej krytyki podryły korzenie, a potężne sploty pasożyta dziennikarskiego ssą resztki soków żywotnych i ciężarem swym nieszczęsne widmo drzewa coraz bardziej przyginają ku ziemi. Przechodnie patrzą na to obojętnie, nie pamiętają, że drzewo to ongi w kwitnienia porach czarodziejską poiło ich wonią, a w dobach zbiorów przedziwnego smaku darzyło owocami; cóż dziś ich obchodzi waląca się ruina? Wolą podziwiać pstre liszki owe i sploty pasożyta. Bywają takie doby dziwacznych, barokowych gustów; zresztą nawyka się do wszystkiego...

              Podwójna salwa krańcowo sprzecznych wykrzykników przerywa mi te refleksje: „Czyż literatura jest sztuką?” wykrzykują jedni ze zdumieniem naiwnym; „czyż literatura u nas nie jest sztuką?” - interpelują mnie ze zgorszeniem drudzy. „Tak” - odpowiadam pierwszym; „na ogół biorąc, nie” - drugim. „Udowodnij!” - wołają wszyscy. - Ależ z przyjemnością, moi łaskawcy! Udowadniać poszczególnie jedno i drugie i szukać ratunku dla walącego się drzewa – będzie właśnie zadaniem niniejszego szeregu fejletonów. Zanim wszakże przejdę do szczegółów, postaram się otworzyć wam ogólną na stan rzeczy perspektywę.

              Jeżeli mówię, iż literatura jest sztuką, chcę przez to zaznaczyć, z jednej strony, iż ma ona cel swój własny i nie jest bynajmniej narzędziem jedynie do przeprowadzenia tych lub owych idei czy tendencyj, bądź narodowych, bądź moralnych, bądź społecznych, bądź naukowych; z drugiej zaś – iż ma ona właściwe sobie, do urzeczywistnienia celu tego prowadzące środki, zarówno wewnętrzne, jak i czysto techniczne, których świadomość jest istotnemu artyście literackiemu nieodzownie potrzebną, czyli że – podobnie jak w innych sztukach (malarstwie, rzeźbie, muzyce itd.) - natchnienie samo, popęd, intuicja, talent, łaska boża, bez systematycznej, do zakresu, celów i środków literatury odpowiedniej szkoły, nie wystarczają. Co do punktu pierwszego – wypływa tu na wierzch raz jeszcze odwieczna, do dziś przeciwników zaciętych mająca, ale za to, zwłaszcza w teorii rzeczywiste powagi do rzędu stronników swych licząca teoria sztuki dla sztuki. P. Maurycy Spronck (nie powaga, ale krytyk wyborny) w swej doskonałej książce o Artystach literackich w literaturze francuskiej XIX wieku {Les artistes littéraires. Études sur le XIXe siècle} nazywa artystą literackim człowieka, który, pisząc prozą czy wierszem, powieść czy poemat, dramat czy komedię, odę czy elegię, widzi w utworze swoim, zarówno dla siebie, jak dla czytelnika, nie środek, lecz cel, nie sposobność mniej lub więcej estetyczną do osiągnięcia jednego z niezliczonych ideałów, jakie sobie duch wytwarza, lecz bezpośrednio i jedynie realizację tej idei piękna, której ślad każdy z nas w sobie nosi. Ponieważ powaga powag do dziś u nas krzepko się trzyma, niezbyteczną jest wcale uwaga dodatkowa, iż określenie to w zgodzie jest zupełnej ze znaczeniem, jakie nadają słowu sztuka: Schiller w swych Listach o wychowaniu estetycznym oraz Spencer w rozdziale Zasad psychologii, poświęconym uczuciom estetycznym, a bardziej jeszcze w Szkicach o postępie (Pożytek a piękno). Według pojęcia tego sztuka ma cel sama w sobie, nie dąży wcale do spełnienia jakiejś funkcji potrzebnej lub pożytecznej, do zaspokojenia jakiej potrzeby, lecz sama w sobie znajduje zadowolenie, jest zarazem przyczyną i skutkiem. Spencer rozwija tę zasadę (w Szkicach) aż do wniosku, iż rzecz pożyteczna, aby się stać piękną, musi przestać być pożyteczną.

              Czy ma to wszakże znaczyć, że artysta, aby utrzymać się istotnie w swoim zakresie, winien nie być ani psychologiem, ani filozofem, ani moralistą, ani historykiem, ani erudytą, ani obserwatorem, że stojąc na stanowisku swym, winien bezwarunkowo ignorować pewną liczbę idei, uczuć i wrażeń? Bynajmniej. siła estetyczna, działająca w duszach naszych, nie ma – podobnie jak, dajmy na to, siła etyczna lub analityczna – specjalnej, odrębnej dziedziny, wyłącznie dla niej przeznaczonego substratu; ogarnia ona całą istotę ludzką. Różne nauki mogą zatem sztuce często wielką i cenną być pomocą, pod dwoma wszakże warunkami: że trzymać się będą na drugim planie, podporządkowywać się sztuce, nie zaś jej narzucać, i że zadowolenie czysto artystyczne będzie najwyższym i ostatecznym celem autora. Zdaje się, iż brak zastanowienia nad tą właśnie stroną kwestii jest podstawą najważniejszą napaści na teorię sztuki dla sztuki, a zarazem najsłabszym jej przeciwników punktem. Wszystkim innym bowiem zarzutom zwolenników sztuki pożytecznej, wołającym wniebogłosy przez usta Dumasa (syna), iż „literatura, nie mająca na celu udoskonalenia, moralizowania, ideału, pożytku jednym słowem – jest literaturą rachityczną, niezdrową, poronioną” - przeciwstawił Flaubert, w przedmowie do Ostatnich pieśni Ludwika Bouilhet, argument, który do dzisiaj – zda się – nie został jeszcze zbity:

              „Pomimo najgenialniejszego rozwinięcia danej opowieści, wziętej za przykład, inna opowieść będzie mogła służyć za dowód przeciwny; bo rozwiązanie nie jest bynajmniej równoznacznym z konkluzją; z pojedynczego wypadku nie trzeba robić żadnych uogólnień.”

              Zdanie to streszcza tylko wybornie – w zastosowaniu do literatury –  coraz pewniejszą, wywalczającą sobie stanowisko teorię względności wszystkich z góry zamierzanych udoskonaleń, wszystkich moralności, wszystkich dla całego świata równych pożytków, wszystkich nazbyt absolutnych ideałów.

              Drugim zajadłym przeciwnikiem teorii sztuki dla sztuki był – obok zwolenników „sztuki pożytecznej” - naturalizm, ze swym pojęciem „literatury dokumentów”, oraz pierwsza połowa systemu estetyki Taine'a (jedyna u nas, niestety, ogółowi znana i dlatego za ostateczną uważana), streszczająca się w następującym ze wstępu do Historii literatury angielskiej wyjętym zdaniu: „podobnie jak naturalista bada muszelkę, aby dowiedzieć się czegoś o zwierzęciu, tak my studiujemy dzieła sztuki, aby poznać ludzi”. Co do haseł naturalistycznych, te w całej ścisłości i bezwzględności swej wcieliły się w dziełach pozbawionych talentu maruderów literackich, i dzieła te nie są też dziełami sztuki. Szkoły i recepty krańcowe powodują zawsze zjawienie się całej falangi pseudouczniów i pseudonastępców, którzy – jeśli mają jakiekolwiek w dziejach sztuki znaczenie, to chyba negacyjne: rozwijając do absurdu najczęściej wadliwe właśnie, zewnętrzne krańcowości doktryny, wywołują u wodzów i twórców jej potrzebę chłodniejszej rozwagi i wejrzenia w siebie i – co za tym idzie – częstokroć zwrot pożądany. Jeśli wszakże, zostawiwszy na boku tych rzemieślników, przyjrzymy się ewolucji twórczości jakiego istotnego talentu, choćby Zoli samego, dostrzeżemy z łatwością, iż owo pojęcie dokumentarnego dzieła sztuki znakomitym uległo przeobrażeniom. Między pierwszymi powieściami i manifestami arcykapłana naturalizmu a ostatnimi pracami – przepaść cała. W La Bête humaine cel czysto artystyczny nie przewyższa, naturalnie, i nie usuwa tendencyj dokumentysty – bo byłby to przewrót za radykalny – ale stanowczo je równoważy. Zoli nie mniej tu już chodziło o czysto artystyczną doskonałość dzieła, jak o prawdę i dokumenta. Teoretycznie, dla konsekwencji, może on temu zaprzeczać; w praktyce – fakt pozostaje niezbity.

              Co się tyczy pierwotnej – również za dokumenta jedynie uznającej dzieła sztuki – teorii Taine'a – i ona uległa przeobrażeniom. Zaproszony do wykładu estetyki w Szkole Sztuk Pięknych w Paryżu, spostrzegł się znakomity uczony, iż rzeźba grecka, malarstwo holenderskie i malarstwo włoskie mają dla nas inny jeszcze interes, głębszy i rzeczywistszy niż odzwierciedlanie nam stanu susz w epokach Barneveldta, Leona X lub Peryklesa. Uczuł, że musi dać swoją definicję piękna, swoje kryterium, swoją zasadę do rozróżniania, gradacji i klasyfikacji dzieł sztuki. I dał ją w prelekcjach O ideale w sztuce – może niezupełnie wystarczającą, może nie bezbłędną, ale w każdym razie świadczącą, iż sumienny badacz uznać musiał, że sztuka ma swój cel zupełnie odrębny i niezależny – i że traktowanie sztuki w ogóle, a literatury w szczególności, w sensie dokumentów jedynie, nie może się ostać. [...]

 

              Publiczność, dzięki długoletnim zabiegom prasy, doszła już do tego stopnia czy obojętności, czy bezmyślności, że nie może sama odróżnić rzeczy pięknych od miernych, artystów prawdziwych od rzemieślników pióra. Dlatego dzieła owych twórców, którzy odsunęli się od targowiska dziennikarskiego, zresztą albo zamilczane przez prasę, albo też „odpowiednio” popularyzowane – w recenzjach i artykułach „krytycznych”, nie mogą wywrzeć należytego skutku. Podobnież przemijają bez echa prace i słowa tych, którzy marzą o przeprowadzeniu reformy stosunków artystycznych za pomocą współpracownictwa w tejże prasie, która stosunki te wywołała. Artykuły ich – z uwagi na wydawców i „kolegów” z konieczności przysłonięte, zawoalowane, niedomówień i domyślników pełne – są również mową dla głuchych. Tu trzeba kładzenia łopatą w głowę, tu trzeba otwartego postawienia na piedestale tego, co na piedestał zasługuje, a wywieszenia pod pręgierzem faktów napiętnowania godnych. Tu trzeba kampanii całej, długiej i wytrwałej, tu trzeba zerwania wszystkich zasłon obłudnych, tu trzeba stawiania drogowskazów wyraźnych na wszystkich skrętach i ścieżkach, tu trzeba olśniewajacej jaskrawością swą antytezy między tym, co by być mogło i powinno, a co jest, niestety!

              Kampania taka mogłaby być – i jest wszędzie, prócz u nas dzisiaj – zadaniem sił nowych, młodych, z całą pełnią sił, zapału i zaparcia siebie na arenę literacką wstępujących. W ich rękach przyszłość, w ich rękach kluczeod wrót czarodziejskich, za którymi nowe, nieznane otwierają się horyzonty i w promienistych zorzach wybłyska biały posąg Piękna ze śniącą [!] mu w źrenicach Nieskończonością. Tylko młodzieńcze duchy twórcze, o wyobraźniach, gdzie tęczowych jeszcze śpiewają złudzeń wodospady, o nadziejach, dla których niczym jest „na nowe tory pchnąć stare świata kolisko”, o pomysłach zuchwałych i niebosiężnych, o szałach namiętnych i porywach wulkanicznych, o ofiarności, wreszcie, idealnej – zdolne są szaleńczo rzucić się na barykady banalności, nikczemnego rzemiosła i obłudy dzinnikarskiej i – choć nie zaraz, choć może po latach i lat dziesiątkach dopiero, po porażkach i upadkach wielu – zatknąć zwycięsko tam, gdzie niegdyś samozwańczo wyszychowany łachman reklamy powiewał, sztandar słoneczniejący wielbionego bóstwa!

digitalizacja: Emilia Olszewska

Zgłoś jeśli naruszono regulamin