Cook Robin - 24 - Napad.pdf

(1760 KB) Pobierz
Microsoft Word - Cook Robin - Napad
ROBIN COOK
NAPAD
Seizure
Przełożył: Norbert Radomski
Wydanie oryginalne: 2003
Wydanie polskie: 2004
251282481.001.png
DLA AUDREY
Jej pamięć osłabła, ale moja nie;
tak więc dziękuję Ci z całego serca, Mamo,
za Twoją miłość, oddanie i poświęcenie,
zwłaszcza podczas pierwszych lat mojego życia...
teraz ta wdzięczność jest bardziej przejmująca
i głęboka, bo sam wychowuję zdrowego,
radosnego i rozkrzyczanego trzylatka!
Podziękowania
Podobnie jak w przypadku wielu innych moich powieści, szczególnie tych, których
tematyka wykracza poza moje wykształcenie w dziedzinie chemii, chirurgii i okulistyki,
podczas zbierania informacji, obmyślania intrygi i pisania Napadu, którego fabuła obejmuje
zagadnienia medycyny, biotechnologii i polityki, korzystałem w znacznym stopniu z erudycji
zawodowej, mądrości i doświadczenia swoich przyjaciół oraz przyjaciół swoich przyjaciół.
Cały sztab ludzi niezwykle szczodrze udostępniał mi swój cenny czas i uwagi. Oto osoby,
którym chciałbym wyrazić szczególną wdzięczność (w kolejności alfabetycznej):
Jean Cook, MSW, CAGS: psycholog, wnikliwa czytelniczka, odważny krytyk i
nieoceniony papierek lakmusowy dla moich pomysłów.
Joe Cox, doktor praw, LLM: utalentowany prawnik podatkowy i miłośnik beletrystyki,
doskonale zaznajomiony ze strukturą i finansowaniem przedsiębiorstw, a także kwestiami
prawnymi dotyczącymi firm zlokalizowanych w „oazach podatkowych”.
Gerald Doyle, lek. med.: pełen współczucia internista w dawnym stylu, z pierwszorzędną
listą kontaktów ze znakomitymi klinicystami.
Orrin Hatch, doktor praw: szanowany senator z Utah, który wspaniałomyślnie umożliwił
mi poznanie z pierwszej ręki typowego senatorskiego dnia i który uraczył mnie anegdotami z
życia zmarłych senatorów, stanowiącymi bogate źródło informacji przy tworzeniu fikcyjnej
postaci Ashleya Butlera.
Robert Lanza, lek. med.: człowiek-żywioł, który niezmordowanie stara się zasypać
przepaść pomiędzy medycyną kliniczną a biotechnologią XXI wieku.
Valerio Manfredi, dr: pełen entuzjazmu włoski archeolog i pisarz, który w swojej
życzliwości zapoznał mnie z odpowiednimi ludźmi i zorganizował mój wyjazd do Turynu w
celu zebrania informacji na temat fascynującego Całunu Turyńskiego.
Prolog
Poniedziałek 22 lutego 2001 roku był jednym z owych zaskakująco ciepłych zimowych
dni, które przedwcześnie łudzą mieszkańców atlantyckiego wybrzeża przybyciem wiosny.
Słońce świeciło jasno od Maine po najdalsze wysepki Florida Keys, dzięki czemu różnica
temperatur w całym pasie nie przekraczała jedenastu stopni Celsjusza. Dla przeważającej
większości ludzi żyjących na obszarze tego długiego wybrzeża miał to być normalny,
szczęśliwy dzień, jednak dla dwóch szczególnych osób stał się on początkiem serii zdarzeń,
które w końcu dramatycznie połączyły ich losy.
13.35
Cambridge, Massachusetts
Daniel Lowell uniósł wzrok znad trzymanego w dłoni różowego świstka z notatką o
telefonie. Dwie rzeczy były w niej niezwykłe. Po pierwsze, zadzwonił dr Heinrich Wortheim,
dziekan Wydziału Chemii na Uniwersytecie Harvarda, z informacją, że chce widzieć doktora
Lowella w swoim gabinecie, a po drugie, w małym kwadraciku z napisem PILNE widniał
wyraźny krzyżyk. Doktor Wortheim zawsze komunikował się z podwładnymi listownie i
oczekiwał odpowiedzi w takiej samej formie. Jako jeden z czołowych chemików świata,
zajmujący prestiżowe i wysoce lukratywne stanowisko szefa wydziału na Harvardzie,
obyczaje miał wybitnie napoleońskie. Rzadko zadawał się osobiście z pospólstwem, do
którego zaliczał także Daniela, mimo że był on kierownikiem jednego z instytutów, które
podlegały władzy Wortheima.
– Hej, Stephanie! – zawołał Daniel na drugą stronę laboratorium. – Widziałaś tę notatkę
na moim biurku? To od cesarza. Chce mnie widzieć w swoim gabinecie.
Stephanie uniosła wzrok znad mikroskopu stereoskopowego, przy którym pracowała, i
spojrzała na Daniela.
– To nie brzmi dobrze – oznajmiła.
– Nie mówiłaś mu nic, prawda?
– Jakim cudem mogłabym mu cokolwiek powiedzieć? Widziałam go raptem dwa razy w
ciągu całych swoich studiów doktoranckich: na obronie pracy doktorskiej i przy rozdaniu
dyplomów.
– On musiał jakoś się dowiedzieć o naszych planach – stwierdził Daniel. – Sądzę, że nie
jest to zbyt dziwne, jeśli weźmiemy pod uwagę, do ilu zwracałem się osób, formując nasz
naukowy komitet doradczy.
– Pójdziesz?
– Za nic bym tego nie przepuścił.
Niewielki dystans dzielił laboratorium od budynku mieszczącego biura wydziału. Daniel
wiedział, że czeka go ciężka rozmowa, ale nie przejmował się tym. Prawdę mówiąc, nie mógł
się tego doczekać.
Gdy tylko wszedł, sekretarka gestem skierowała go wprost do sanktuarium Wortheima.
Wiekowy noblista siedział za swym antycznym biurkiem. Białe włosy i szczupła twarz
sprawiały, że Wortheim wyglądał na więcej niż swoje domniemane siedemdziesiąt dwa lata.
Ale wygląd nie ujmował nic z jego władczej osobowości, która emanowała z niego niczym
pole magnetyczne.
– Proszę usiąść, doktorze Lowell – odezwał się Wortheim, przyglądając się swemu
gościowi sponad drucianych oprawek okularów do czytania. Choć spędził w Stanach
Zjednoczonych większą część życia, wciąż mówił z lekkim niemieckim akcentem.
Daniel zrobił, co mu polecono. Wiedział, że po jego twarzy błąka się lekki, niefrasobliwy
uśmiech, który na pewno nie uszedł uwagi szefa wydziału. Choć Wortheim przekroczył już
siedemdziesiątkę, jego władze umysłowe pozostały równie sprawne jak zawsze i wyczulone
na wszelkie uchybienia. A fakt, że Daniel powinien się płaszczyć przed tym dinozaurem, był
jednym z powodów, dla których tak stanowczo zdecydował się opuścić uczelnię. Wortheim
miał przenikliwy umysł i otrzymał Nagrodę Nobla, ale wciąż tkwił w ubiegłowiecznej
nieorganicznej chemii syntetycznej. Teraźniejszość i przyszłość tej dziedziny leżała w chemii
organicznej, a ściślej mówiąc, w jej gałęzi badającej białka i kodujące je geny. Przez chwilę
dwaj mężczyźni w milczeniu mierzyli się wzrokiem. Ciszę przerwał Wortheim.
– Wnioskuję z pańskiego wyrazu twarzy, że plotki mówią prawdę.
– Czy mógłby pan wyrazić się jaśniej? – zapytał Daniel. Chciał mieć pewność, że jego
podejrzenia są słuszne. Nie planował ujawniania swych planów przez następny miesiąc.
– Formuje pan naukowy komitet doradczy – odparł Wortheim. Wstał i zaczął przechadzać
się po pokoju. – Komitet doradczy może oznaczać tylko jedno. – Przystanął i spojrzał na
Daniela. – Zamierza pan złożyć rezygnację i założył pan lub planuje założyć firmę.
– Przyznaję się do winy – oświadczył Daniel. Mimo woli uśmiechnął się od ucha do ucha.
Twarz Wortheima oblała się głęboką czerwienią. Bez wątpienia dla niego cała sytuacja
nasuwała na myśl zdradzieckie postępowanie Benedicta Arnolda w czasie wojny o
niepodległość Stanów Zjednoczonych.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin