Nora Roberts Cienie nocy NIGHT SHADOW ROZDZIAŠPIERWSZY Chodził nocami. Sam. Niespokojny. W czerni i w masce. Cień pośród cieni; szept wśród szmerów i pomruków ciemności. Wypatrywał tych, którzy atakują bezbronnych i bezradnych. Nieznany, niewidzialny, niechciany, śledził napastników w ciemnej dżungli, jaką było miasto. Poruszał się bez przeszkód po mrocznych przestrzeniach, ślepych alejkach i ulicach pełnych przemocy. Jak dym unosił się znad stromych dachów i spływał w dół, do wilgotnych piwnic. W razie potrzeby spadał jak grom - pełen wściekłej furii. A potem był już tylko błysk, widzialne echo - pozostałość po błyskawicy, która rozcięła niebo. Nazywali go Nemezis i był wszędzie. Chodził nocami, szerokim łukiem omijając miejsca, w których rozbrzmiewał śmiech i radosny, świąteczny gwar. Ciągnęło go tam, skąd dobiegały jęki i płacz ludzi samotnych, i skargi bezradnych ofiar. Noc w noc ubierał się na czarno, ukrywał twarz pod maską i przemierzał ciemne, wymarłe ulice. Nie robił tego w imię prawa. Prawem zbyt łatwo można manipulować, jeśli ktoś ma je w pogardzie. Zbyt często bywa też ono naginane i naciągane przez tych, którzy powinni go strzec. 257 Wiedział o tym aż nazbyt dobrze. I nie potrafił zapomnieć. Gdy ruszał w miasto, robił to w imię sprawiedliwości - kobiety z przepaską na oczach. Tam, gdzie jest sprawiedliwość, można mówić o karze i równowadze szal. Strzegł miasta niczym czarny cień. Deborah O’Roarke szła, jak zawsze, szybkim krokiem. Musiała się bardzo spieszyć, jeśli chciała nadążyć za własnymi ambicjami. Teraz jej eleganckie, wygodne buciki stukały w żwawym tempie na popękanych chodnikach East Endu w mieście Urbana. To nie strach kazał jej jednak spieszyć w stronę samochodu, chociaż East End - zwłaszcza nocą - był miejscem bardzo niebezpiecznym dla samotnej, atrakcyjnej kobiety. Skrzydeł dodawała jej radość z odniesionego sukcesu. Jako zastępczyni prokuratora okręgowego, zakończyła właśnie przesłuchanie świadka jednej z ulicznych strzelanin, które stały się plagą Urbany. Powodowała nią jedna myśl - wrócić jak najprędzej do biura i sporządzić raport, tak by tryby sprawiedliwości mogły wreszcie zacząć się obracać. Wierzyła w sprawiedliwość - w jej ustalone i systematyczne procedury. Mordercy młodego Rica Mendeza odpowiedzą za swoją zbrodnię. I jeśli jej się poszczęści, to ona zostanie oskarżycielem. Na ulicy przed rozpadającym się budynkiem, w którym przez godzinę maglowała zawzięcie dwóch wystraszonych chłopaków, panowały ciemności. Poza dwiema, wszystkie uliczne latarnie, stojące wzdłuż wyboistego chodnika, były zepsute. Księżyc z rzadka przeświecał zza chmur. W mrocznych bramach kuliły się cienie - pijacy, dilerzy albo prostytutki. Mijając ich, powtarzała sobie, że sama mogła skończyć w jednym z tych ponurych, obdrapanych budynków, gdyby nie upór starszej siostry, która z zawziętą determinacją dążyła do tego, by zapewnić jej dom, wyższe wykształcenie i dobre życie. Dlatego, ilekroć udało jej się doprowadzić jakąś sprawę do finału w sądzie, czuła, że spłaca część tego długu. Jeden z cieni w bramie rzucił za nią bezosobowym obscenicznym wyzwiskiem. Zawtórował mu ochrypły kobiecy skrzek. Deborah była w Urbanie dopiero od półtora roku, ale już wiedziała, że lepiej się nie zatrzymywać i nie zdradzać po sobie, że w ogóle cokolwiek usłyszała. Szybkim, zdecydowanym krokiem zeszła z chodnika i skierowała się do samochodu. I w tym momencie ktoś chwycił ją od tyłu. - Uhm, kotku, ale jesteś milutka. Był od niej wyższy o dobre pół głowy i żylasty. I cuchnął. Jednak nie alkoholem. Odwróciła głowę i w ułamku sekundy wyczytała z jego szklistych oczu, że jest napompowany nie whisky, lecz chemikaliami, dzięki którym nie stanie się ospały, tylko szybki. Posługując się obiema rękami, uderzyła go w żołądek skórzaną teczką. Napastnik stęknął głucho i rozluźnił uścisk. Wtedy wyrwała mu się i rzuciła do ucieczki, rozpaczliwie szukając kluczyków do samochodu. Ledwie jej dłoń zacisnęła się w kieszeni na pobrzękującym metalu, znów ją dopadł, a jego palce wsunęły się pod kołnierz jej żakietu. Usłyszała trzask rozdzieranego materiału i odwróciła się, gotowa 1 do walki. I wtedy zobaczyła nóż sprężynowy, a potem krótki błysk ostrza, zanim przycisnął je do miękkiej skóry pod jej podbródkiem. - Mam cię - zaskrzeczał. Zamarła. Ledwie śmiała oddychać. W jego oczach dostrzegła złośliwą radość, głuchą na wszelkie błagania czy argumenty. Mimo to starała się mówić cicho i spokojnie. - Mam tylko dwadzieścia pięć dolarów. Dźgając ją czubkiem noża w szyję, naparł na nią. - Ho, ho, złotko, masz o wiele więcej niż dwadzieścia pięć dolarów. - Okręcił sobie jej włosy wokół ręki i szarpnął raz, a mocno. Kiedy krzyknęła, zaczął ją ciągnąć w gęstniejącą ciemność alejki. - Krzycz sobie! - Zarechotał. - Lubię, kiedy takie krzyczą. No, dalej! - Zadrasnął ją nożem w gardło. Krzyczała więc, a krzyk niósł się w dół mrocznego kanionu ulicy, odbijając się echem od ścian budynków. Z bram dobiegały wołania zachęty, skierowane do napastnika. Za zaciemnionymi oknami ludzie pogasili światła i udawali, że nic nie słyszą. Gdy pchnął ją na wilgotny mur w bocznej uliczce, zdrętwiała z przerażenia. Umysł jej, zawsze tak bystry i otwarty, wyłączył się na dobre. - Proszę - odezwała się, choć wiedziała, że to próżny trud - nie rób tego. W odpowiedzi odsłonił zęby w wilczym uśmiechu. - Zobaczysz, że ci się spodoba. - Koniuszkiem noża odciął górny guzik jej bluzki. - I to bardzo. Strach, jak każde gwałtowne doznanie, wyostrzył jej zmysły. Czuła swoje własne, gorące łzy, spływające po policzkach. Czuła jego nieświeży oddech i odór gnijących śmieci. A w jego oczach widziała siebie - pobladłą i bezradną. Będę jeszcze jedną statystyczną pozycją, pomyślała tępo. Kolejnym numerem na wydłużającej się wciąż liście ofiar. Powoli, a potem z coraz większą siłą, gniew zaczął wypierać strach. Nie będzie płaszczyć się i skamleć. Nie podda się bez walki. To właśnie wtedy poczuła bolesny ucisk kluczyków. Wciąż trzymała je w kurczowo zaciśniętej pięści. Skupiła się i kciukiem wypchnęła ich końce pomiędzy zesztywniałymi palcami. Wstrzymując oddech, spróbowała skierować całą energię do ręki, trzymającej kluczyki. Podniosła dłoń i w tej samej chwili napastnik jakby uniósł się w powietrze, a potem, wymachując ramionami, poszybował wprost na blaszane kubły na śmieci. Deborah poderwała się. Była pewna, że z sercem tak mocno pompującym krew zdoła w mgnieniu oka dotrzeć do samochodu, zamknąć drzwi i odpalić silnik. Ale wtedy właśnie go zobaczyła. Cały w czerni, wysoki, smukły cień pośród cieni. Spięty, stał nad dzierżącym nóż ćpunem, na szeroko rozstawionych nogach. - Odsuń się! - rozkazał, gdy machinalnie postąpiła krok do przodu. Jego głos brzmiał jak szept, a zarazem groźny pomruk. - Myślę... - Nie myśl! - warknął, nawet na nią nie patrząc. Zjeżyła się, słysząc ten ton, i w tym samym momencie ćpun podniósł się i zawył, a jego nóż zakreślił w powietrzu śmiercionośny łuk. Oszołomiona i zaszokowana, zarejestrowała błyskawiczny ruch, usłyszała krzyk bólu i brzęk noża, sunącego po betonie. Nie zdążyła nawet odetchnąć, a człowiek w czerni znów stał w takiej samej pozie jak przedtem. Napastnik zaś klęczał na ziemi i z jękiem masował sobie żołądek. - To było... - rozdygotana, spróbowała znaleźć stosowne słowo -... niesamowite. Ja... miałam właśnie powiedzieć, że trzeba wezwać policję. Nie zwracając na nią najmniejszej uwagi, nieznajomy wyjął z kieszeni plastikową linkę i skrępował jęczącemu ćpunowi kostki oraz nadgarstki. Potem podniósł z ziemi nóż. Ostrze schowało się z cichym sykiem. Dopiero wtedy odwrócił się do Deborah. Zauważył, że łzy już obsychały jej na policzkach. A choć oddech miała nierówny, nie sprawiała wrażenia, jakby zamierzała zemdleć albo dostać ataku histerii. Musiał przyznać, że jej spokój był godny podziwu. Przyjrzał jej się beznamiętnie i stwierdził, że jest niezwykle piękna. Jej cera o odcieniu kości słoniowej wydawała się jeszcze bledsza w zestawieniu z rozwichrzoną falą kruczoczarnych włosów. Rysy miała miękkie i delikatne - niemal dziecięce - póki człowiek nie spojrzał jej w oczy. Ich nieugięte, zdecydowane spojrzenie zadawało kłam szczupłemu ciału, które wciąż drżało ze zdenerwowania. 2 Miała rozdarty żakiet, a rozcięta bluzka odsłaniała koronkę jedwabnej halki w kolorze zimnego błękitu. Interesujący kontrast z surowym, niemal męskim garniturem. Otaksował ją, nie jak mężczyzna kobietę, ale jakby była jedną z niezliczonej rzeszy innych ofiar czy napastników, z którymi miał do czynienia. Jego własna, nadspodziewanie silna reakcja mocno go zaniepokoiła. Takie rzeczy potrafiły być groźniejsze niż noże sprężynowe. - Jest pani ranna? - Głos miał niski i beznamiętny, i nadal ukrywał się w cieniu. - Nie. Nie, raczej nie. - Będzie m...
wiciu456