Kelly Cathy - Druga szansa.doc

(1678 KB) Pobierz

Cathy Kelly

 

Druga szansa


1.

 

Droga Annie Liczę, że mi pomożesz. Wyszłam za mąż zaledwie dwa miesiące temu, a już się między nami nie układa. Przed ślubem mieszkaliśmy osobno, więc nawet mi do głowy nie przyszło, że będzie tak jak teraz. Pracuję zawodowo, podobnie jak mąż, ale on i tak zostawia cały dom na mojej głowie. Nieważne, o której wracam, i tak powinnam posprzątać, pozmywać i ugotować kolację. Weekendy upływają mi na szorowaniu, praniu i prasowaniu jego koszul. Mój mąż nigdy nie robi zakupów, nawet jeśli ma wolne. Twierdzi, że matka zawsze mu wszystko szykowała. Nie mogę uwierzyć, że niczego nie zauważyłam przed naszym ślubem.

Co mam robić? Z nikim o tym nie rozmawiałam, bo powszechnie uchodzimy za wzorową parę. Błagam, pomóż, zanim moje małżeństwo do reszty legnie w gruzach.

Załamana Dee nie odrywała wzroku od kartki pokrytej drobnym pismem. Czasami odpowiadanie na listy zajmowało jej całe wieki, zwłaszcza jeśli ludzie spodziewali się cudu, a nie rozsądnej rady, by wprowadzić świeży powiew do ich związku, wyjeżdżając na romantyczny weekend we dwoje, bez dzieci, za to z buteleczką aromatycznego olejku do masażu.

Dee nie zawsze była w stanie skoncentrować się na odpowiedzi, i wtedy szukała natchnienia w metalowej puszce z herbatnikami. Lecz nie dzisiaj. Dzisiaj nie musiała się nad niczym zastanawiać, bowiem, o ironio losu, doskonale znała odpowiedź na to pytanie.

 

Droga Załamana Nawet nie wiesz, jak wielu kobiet dotyczy twój problem. Moje biurko ugina się pod listami od dziewczyn, które były święcie przekonane, że wychodzą za księcia z bajki, a tymczasem okazało się, że ich małżonek to Pan Moja-Mama-Zawsze-Tak-Robiła - i wychowała dziesięcioro dzieci oraz piekła domowy chleb na dodatek.

Musisz wziąć sprawę w swoje ręce, bo jeśli tego nie zrobisz, pozostanie ci tylko zafundować sobie fartuszek z wielkim napisem NIEWOLNICA.

Przede wszystkim przestań sprzątać, odkurzać, zmywać, prasować i poczekaj, aż to zauważy. A zauważy, tego możesz być pewna...

 

Dee przestała pisać. Odchyliła się do tyłu, rozmasowała bolący kark. Czuła się kompletnie wykończona po całym tygodniu w sądzie, gdzie śledziła przebieg procesu o morderstwo, i ostatnią rzeczą, na jaką miała ochotę, było spędzenie soboty, pierwszego wolnego dnia od dawna, nad rubryką porad.

Marzyła jej się długa kąpiel w pachnącej wodzie, ze szklanką coli z rumem w jednej i opasłą książką w drugiej ręce. Gdyby się zmobilizowała, może nawet ogoliłaby sobie nogi, zanim zaczną wyglądać jakby należały do greckiego taksówkarza. Z drugiej strony, kto w końcu będzie je oglądał? Nie Gary, to pewne. Jedyne nogi, którym ostatnio poświęcał uwagę, były owłosione, umięśnione, nosiły szorty, a ich właściciele grali w klubie piłkarskim Manchester United.

Westchnęła żałośnie. Kąpiel musi poczekać, dopóki Dee nie skończy kolumny. Listy do Annie ukazywały się na łamach „Sentinela” dwa razy w tygodniu, w poniedziałki i środy. Nie ma wyjścia, musi coś napisać, chyba że przytrafi się jej niespodziewany atak epilepsji. W innym wypadku do jedenastej w niedzielę powinna skończyć. Dzisiaj zajmie jej to jeszcze co najmniej trzy godziny. Może kubek pachnącej herbaty i ciasteczko albo dwa sprawią, że napięte mięśnie karku trochę się rozluźnią. Ciasteczka, albo jeszcze lepiej mrożony sernik „Weight Watchers”, ukryty na samym dnie zamrażarki.

Te serniki właściwie nie mają żadnych kalorii, inaczej nie firmowałaby ich „Weight Watchers”. Jeden malutki serniczek jej nie zaszkodzi. Zresztą, na śniadanie zjadła tylko dietetyczne płatki kukurydziane i anemiczne odtłuszczone mleko, więc należy się jej jakaś nagroda.

Wyszła z malutkiego pokoiku gościnnego, który zarazem pełnił rolę jej gabinetu, i ruszyła do kuchni. Próbowała przy tym zignorować przeładowany do granic możliwości kosz na bieliznę, ale nie udało się jej.

Ktoś musi coś z tym zrobić, przemknęło gniewnie przez głowę Dee. Energicznie podniosła kłąb wilgotnych ręczników, piłkarskich skarpetek Gary’ego i jego przepoconych koszulek.

Z naręczem prania schodziła po schodach, starając sienie zwracać uwagi na kłaczki pomarańczowej kociej sierści na śliwkowym dywanie. Dlaczego Smudge z maniackim uporem dokonuje toalety na schodach, a nie w kuchni, na linoleum? - zastanawiała się posępnie. Jakby mało miała rzeczy na głowie, odkurzacz odmówił dalszej współpracy, a nie miała siły, by taszczyć go do naprawy. Przeskoczyła stertę zakurzonych nieco magazynów sportowych Gary’ego, które beztrosko ułożył u stóp schodów.

- Później to zabiorę! - warknął w czwartek wieczorem, kiedy się o nie potknęła.

- Na Boga, Dee, daj mi spokój! Chyba nie chcesz, żebym spędził całe cholerne życie na sprzątaniu, co?

Z tymi słowami wybiegł do salonu. Dee ledwie odłożyła wypchaną papierami teczkę, a z telewizora już darł się na cały głos prezenter Sky Sports.

Była zbyt zmęczona na kłótnię. W rozumieniu Gary’ego sprzątanie oznaczało opróżnianie popielniczek w ostatnim momencie zanim pety zaczną wypadać na podłogę. Ktokolwiek powiedział: „Jeśli chcesz mnie poznać, zamieszkaj ze mną”, miał świętą rację.

Gdy przed czterema laty Dee poznała Gary’ego Redmonda, uważała go za spełnienie swoich marzeń. Po serii nieudanych związków z kolegami po piórze, Dee przysięgła sobie, że nigdy więcej nie umówi się z dziennikarzem. Wszyscy bez wyjątku byli neurotykami, obsesyjnie skoncentrowanymi na swoich tekstach. Potrafili być też chorobliwie zazdrośni, jeśli w danym tygodniu to ona napisała lepszy artykuł. Po trzech nieudanych próbach skreśliła dziennikarzy jako gatunek z listy potencjalnych podbojów.

Zaledwie miesiąc przed poznaniem Gary’ego cisnęła na redakcyjne biurko poprzedniego narzeczonego jego rzeczy - szczoteczkę do zębów, sweter, który dostał od niej na urodziny, i notes z telefonem nowej dziewczyny nagryzmolonym szminką. Gary, wysportowany i ciemnowłosy, ubrany w kosztowny szary garnitur, oblał ją piwem w barze hotelu „Shelbourne”. Był przy tym tak skruszony, tak uroczy i tak zdecydowanie nie miał nic wspólnego z dziennikarstwem, że zanim się spostrzegła, zgodziła się wypić z nim drinka „To Wszystko Przez Moją Niezdatność”.

Gary robił co w jego mocy, by ją oczarować, a Dee sączyła koktajl z szampanem, który dla niej wybrał, i dziękowała opatrzności, że miniony miesiąc spędziła na drakońskiej diecie, skutkiem czego nosiła rozmiar czternasty, a w porywach nawet dwunasty. W innym wypadku nie starczyłoby jej pewności siebie, by flirtować z tak atrakcyjnym facetem. I nie miałaby nawet co marzyć o wbiciu się w obcisłą, czarną sukienkę, która eksponowała jej bujny biust i wspaniałe nogi.

Oczywiście w wyszczuplających rajstopach i majtkach czuła się jak mumia egipska, a po dwóch koktajlach z szampanem i bąbelkami czarna sukienka stała się niebezpiecznie napięta. Żołądek Dee zaczął wykonywać niespokojne ruchy w seksownym opakowaniu z lycry. Trudno, trzeba cierpieć, żeby być piękną, a przynajmniej znośnie wyglądać. Znajomi - szczególnie Maeve, jej najlepsza przyjaciółka - mówili jej ciągle, że jest ładna, seksowna i że ma wspaniałe, pełne wyrazu ciemne oczy. Ale Dee nigdy nie lubiła swoich bujnych kształtów, biustu, na którym przydałby się znak ostrzegawczy, bo mężczyźni gapili się na niego jak zahipnotyzowani, ani niesfornych ciemnych loków, które co rano spryskiwała połową pojemnika lakieru, żeby jakoś wyglądały. Lubiła swoje oczy, tak jest, ale tak naprawdę zawsze chciała być nordycką blondynką, z klasą, figurą i nogami do samej szyi.

Po godzinie spędzonej w towarzystwie Gary’ego Dee została oczarowana jego inteligencjąi urodą. Pochlebiało jej też to, że był nią wyraźnie zainteresowany. I, choć księgowi nigdy nie zajmowali wysokiej pozycji na liście atrakcyjnych męskich profesji, Gary ani odrobinę nie przypominał klasycznego przedstawiciela tego zawodu.

- Kojarzysz mi się z kobietami z płócien prerafaelitów - mruknął pochylając się do niej przy barze. Doleciał ją zapach wody po goleniu Armani oraz zdrowych męskich feromonów. - Mają długie, kasztanowe lub rude włosy, wielkie ciemne oczy i miny, jakby tylko czekały, że ktoś zwabi je na zacienione łąki i zrobi coś, o czym grzeczne panienki z dziewiętnastego wieku nie powinny nawet myśleć.

Gdyby coś takiego powiedział jeden z chłopaków w redakcji, Dee parsknęłaby śmiechem i odesłała go do wszystkich diabłów. Tymczasem te słowa wypowiedziane niskim głosem Gary’ego Redmonda wydały się jej niebywale podniecające, a w spojrzeniu jego dziwnych orzechowych oczu było coś, co sprawiało, że topniała jak czekolada.

- Tak? - mruknęła, podnosząc na niego wzrok. Jeśli ona ma metr sześćdziesiąt wzrostu, on musi mieć trochę ponad metr siedemdziesiąt. To dobrze, jest wyższy, ale nie za bardzo. Nie lubiła zbyt wysokich facetów. Od ciągłego zadzierania głowy boli kark. - Skąd tak dużo wiesz o sztuce?

- Moja matka jest fanatyczką poszerzania horyzontów - odparł z krzywym uśmiechem. - Kiedy byliśmy mali, woziła nas na wakacje do Francji i Włoch. Znam chyba każdy kościół we Florencji i połowę eksponatów w Luwrze.

- Brzmi wspaniale - stwierdziła. Myślała przy tym o corocznych wakacjach rodziny O’Reilly w przyczepie kempingowej gdzieś na irlandzkim wybrzeżu. Jedyne galerie, jakie zwiedzali, to te ze strachami w pobliskim wesołym miasteczku. Dee wolała karuzele, dopóki w wieku lat piętnastu nie odkryła, że do wagonika można wsiąść z chłopcem.

- Myślisz, że już za późno, żeby nauczyć kompletną ignorantkę czegoś o sztuce? - zapytała miękko, posyłając mu przy tym uwodzicielskie spojrzenie, które opracowała do perfekcji dzięki miesiącom ćwiczeń przed lustrem w swoim pokoju. - W ogóle się w tych sprawach nie orientuję.

- Na pewno okażesz się pojętną uczennicą - usłyszała w odpowiedzi.

Dwie godziny później chichotali nad butelką wina w barze „Unicorn”. Po tygodniu byli zakochani. Dee do dzisiaj pamiętała ich trzecią randkę. Wtedy właśnie zrozumiała, że go kocha.

Nieoczekiwanie zjawił się na progu jej mieszkania z piknikowym koszykiem pełnym smakołyków. Był tam kurczak na zimno, bagietka, sałatka ziemniaczana, sześć puszek piwa i lody truskawkowe. Po trzech dniach odżywiania się wyłącznie grejpfrutami i kawąbezkofeinową, żeby nie utyć ani funta, Dee mogłaby sama pochłonąć zawartość koszyka w niecały kwadrans. Robiło jej się słabo na myśl o jedzeniu, a zapach bagietki przyprawiał ją o zawroty głowy.

- Idziemy na piknik - oznajmił Gary, zamykając ją w niedźwiedzim uścisku.

- Piknik? Przecież jest wpół do dziewiątej! - krzyknęła zdumiona.

- Nocny piknik, Dee. - Pocałował ją namiętnie. - Weź ciepłą kurtkę, może być zimno.

Tulili się do siebie w jego samochodzie, słuchali muzyki z radia, wpatrywali się w gwiazdy nad opuszczonym dachem. Na początku rzeczywiście było przejmująco zimno, jednak potem rozgrzało ich piwo, a kiedy Dee poczuła rękę Gary’ego pod swoją bluzą, zrobiło jej się wręcz gorąco.

- I kto powiedział, że księgowi nie są romantyczni? - szepnęła mu do ucha.

Niestety, podczas ostatnich kilku miesięcy o romantyczności nie było mowy, skonstatowała ponuro. Właściwie nie pamiętała, kiedy ostatnio Gary dał jej jakiś choćby błahy dowód uczucia. Na Boga, o mały włos zapomniałby o Walentynkach. Z drugiej strony, oddałaby wszystkie czerwone róże tego świata, gdyby łaskawie pamiętał o opuszczaniu deski klozetowej.

Wepchnęła brudną bieliznę do pralki, obficie sypnęła proszku, na koniec dodała płynu zmiękczającego i zatrzasnęła wieko. Potem wyjęła kubek ze sterty brudnych naczyń w zlewie i opłukała go pod gorącą wodą. Przez chwilę zastanawiała się, czy nie ulec i nie pozmywać. Nie, do licha. Cholerny Gary może to zrobić.

 

Prędzej czy później widok sterty brudnych naczyń w zlewie zacznie działać mu na nerwy i sam zabierze się za zmywanie. Sztuka polega na tym, żeby go nie poganiać - niech do tego dojrzeje we właściwym czasie. Być może brudne talerze przewyższą Mount Everest, zanim przyjdzie mu do głowy żeby pozmywać, ale nie obawiaj się. Niech przez tydzień nikt mu nie prasuje koszul, nie pierze majtek ani skarpetek, a zrozumie, że elfy nie istnieją i sam zakasa rękawy. Poczekaj, a sama się przekonasz.

 

Udzielanie rad a wcielanie ich w życie to dwie zupełnie inne sprawy, uznała Dee. Wiedziała, jak autorka listu powinna postąpić ze swoim uczulonym na obowiązki domowe mężem. Skoro jednak Dee nie udało się skłonić swego leniwego partnera do umycia choćby małego spodeczka, pouczając biedną Załamaną we własnych oczach wychodziła na okropną hipokrytkę.

Powyższą metodę stosowała od tygodnia. Jak na razie jedno było jasne: Gary woli kupić nową koszulę niż uprać starą, a góra naczyń w zlewie, podejrzana zielona substancja w lodówce i brak czystych skarpetek w szufladzie nie robią na nim najmniejszego wrażenia.

To wszystko wina jego cholernej matki. Rozpuściła go niewiarygodnie. W domu nigdy nie musiał nawet kiwnąć palcem i teraz żył w przekonaniu, że jedynie kobiety posiadły trudną sztukę odkurzania i czyszczenia toalety. A przynajmniej udawał, że tak uważa. Dee bezustannie żaliła się swojej przyjaciółce Maeve, że zaraz po pierwszym spotkaniu z matką Gary’ego powinna była się domyślić, w co się pakuje.

Spotykali się od trzech miesięcy, Gary praktycznie wprowadził się do jej mieszkania przy South Circular Road, aż pewnego dnia zaprosił ją do domu, by poznała j ego matkę.

Jest zupełnie inna niż twoja mama, uprzedził. Dee przedstawiła go rodzicom i młodszemu rodzeństwu na koncercie muzyki ludowej w pubie „Submari-ne”. Rodzina O’Reillych powitała Gary’ego z otwartymi ramionami. Robili co w ich mocy, by czuł się swobodnie w ich towarzystwie. Zanim stamtąd wyszli, on i jej ojciec byli dobrymi kumplami, a mama zaprosiła Gary’ego na niedzielny obiad.

Jakby dla kontrastu jego matka zaprosiła Dee na popołudniową herbatkę, którą podała w maciupeńkich filiżankach. Nie omieszkała przy tym poprosić gościa, by pił ostrożnie, „bo to moja najlepsza porcelana”.

Przekonana, że nie miała nic złego na myśli, Dee uśmiechnęła się miło i komplementowała granatowy kostium.

Nie mieściło jej się teraz w głowie, jak mogła nie zauważyć, że Gary wygodnie rozpiera siew fotelu, podczas gdy jego matka krząta się nerwowo, znosi z kuchni filiżanki, spodeczki, talerzyki, wafelki, biszkopciki i pierniczki, jego ulubione. Gary ani razu nie zaproponował, że pomoże. I dlaczego nie zdziwiło jej, że namiętny ognisty kochanek nagle przeistoczył się w przymilnego maminsynka.

Niestety, za bardzo zaprzątało ją sprawianie dobrego wrażenia, a potem była zbyt zirytowana niedelikatnym wypytywaniem Margaret.

- Od jak dawna pracuje pani w tej... hm... gazecie, Deirdre?

- Od sześciu lat.

- Rozumiem. Gary mówił, że jest pani w dziale informacyjnym. Czy zastanawiała się pani nad zmianą pracy?

- Nie.

- Och. Kochanie, jeszcze kawałek ciasta? - Kiedy mówiła do Gary’ego, temperatura jej głosu rosła o dobre czterdzieści stopni. Nałożyła synowi kolejny kawał ciasta i ponownie zajęła się przesłuchaniem. - Czym się zajmuje pani ojciec, Deirdre? Też jest dziennikarzem?

- Nie, mechanikiem - odparła, zastanawiając się przez chwilę całkiem poważnie, czyby nie przedstawić ojca jako pianisty w burdelu, który czasem, dla rozrywki, zatrudnia się jako kierowca przy napadach na bank.

- Jest właścicielem warsztatu, tak?

- Nie. Jest mechanikiem. Najczęściej reperuje rury wydechowe.

- Och.

Dee niewiele potrzebowała, by się zorientować, że Margaret Redmond należy do tych kobiet, których zdaniem nikt, absolutnie nikt nie jest dość dobry dla ich najmłodszych synków.

Matka Gary’ego była doskonałą kucharką, zdolną krawcową i pierwszą dewotką w kolejce do komunii na codziennej mszy. Stanowiła podporę kościelnej społeczności Clontarf jako osoba gorąco religijna. Nie piła, nie paliła i nie przeklinała, nigdy nie rozsiadała się przed telewizorem, chyba żeby obejrzeć jakiś pouczający program dokumentalny, a i to pod warunkiem, że nie trzeba było akurat piec tortów na kościelne zebranie czy mozolnie cerować koszul synów. Chodziła na zajęcia z historii sztuki, chociaż zdaniem Dee robiła to wyłącznie na pokaz.

Wychowała pięciu chłopców, z których czterej znaleźli sobie odpowiednie żony, pochowała męża-księgowego i zabijała czas czekając, aż któraś synowa zajdzie w ciążę, żeby móc dziergać kaftaniki i modlić się za wnuka.

Była niska i pulchna - zapewne dzięki zbyt wielu cytrynowym torcikom. Miała siwe włosy, zawsze starannie uczesaną trwałą, okulary na czubku nosa i w niczym nie przypominała matki Dee. Pod pozorami dobroduszności kryła się żelazna wola.

Gdyby Dee uświadomiła sobie, że romans z Garym oznacza regularne spotkania z jego okropną, snobistyczną matką, prawdopodobnie nie zakochałaby się, mimo jego seksownego spojrzenia, wspaniałego ciała i wdzięku, który umiał włączyć na zawołanie.

Również na zawołanie umiał go wyłączyć. Westchnęła. W szufladzie ostała się jedna jedyna łyżka - mieszała nią farbę, kiedy bawiła się w odnawianie łazienki. Farba zaschła na kamień. Chyba nie jest trująca?

Zresztą, co to za różnica? Kawa z farbą emulsyjną może się okazać całkiem smaczna. Ostatni mrożony sernik rozpłynął się bez śladu. Rozłożyła wysyłkowy katalog Argos. Wyjęła z szafki paczkę specjalnych niskokalorycznych biszkoptów, którymi zachwycała się ostatnio cała redakcja, i usiadła przy sosnowym stole, kiwającym się niemiłosiernie, jeśli zapomniała podłożyć kawałek tektury pod jedną nogę.

Na zewnątrz blade majowe słońce przedzierało się przez chmury sprawiając, że krople deszczu na sznurze od bielizny mieniły się jak brylanty. Trawa w malutkim ogródku była już zdecydowanie za wysoka. Zeszłoroczne nasturcje całkowicie zasłoniły cherlawy wrzos i powoli zagarniały dla siebie całą rabatę. Niedługo będzie musiała się tym zająć, ale chwilowo nie miała czasu. W weekend skosi trawę i posadzi jakieś kwiaty. Na szczęście jej ogródka nie oglądał nikt oprócz studentów z sąsiedniego domku, którzy nie powinni narzekać, bo ich trawnik wyglądał sto razy gorzej.

Telefon, który zadzwonił trochę później, przerwał jej rozmyślanie, czy jadowicie zielony koszyk na warzywa, który znalazła w katalogu, będzie pasował do wystroju jej kuchni. Oprócz walorów estetycznych, taki koszyk rozwiązałby również problem ziemniaków puszczających pędy w lodówce. Tak, podjęła decyzję.

- Dee - warknął łan Mahoń, zastępca naczelnego, który kierował działem informacyjnym w „Sentinel”. Jak zwykle, słysząc pochmurny głos nasycony dymem z czterdziestu papierosów dziennie, wyprostowała się gwałtownie. Zawsze tak reagowała słysząc go przez telefon. Podczas spotkań twarzą w twarz było jeszcze gorzej. Wysoki, przygarbiony i złośliwy, Mahoń cieszył się nienawiścią wszystkich reporterów. W przypływach lepszego humoru nazywali go Stalinem, a było to jedno z najłagodniejszych określeń.

Był bardzo dobry w tym, co robił, choć Dee nie mogła oprzeć się wrażeniu, że byłby jeszcze lepszy, gdyby porzucił denerwujący nawyk stawania nad młodymi dziennikarzami, czytania im przez ramię i krytykowania ich tekstów na cały głos. Po sześciu latach w redakcji na łasce i niełasce Stalina, Dee przywykła do jego humorów. Przynajmniej częściowo.

- Szykuje się niezła historia - zazgrzytało w słuchawce. - Ten australijski piosenkarz, Chazz... dostałem cynk, że zdemolował pokój we hotelu „Conrad”. Nasz fotograf już tam jest, ale nie zrobił żadnych zdjęć. Chciałbym, żebyś spróbowała wkręcić się do środka. Zdaje się, że masz tam jakieś wejścia?

- Tak - westchnęła. Tyle, jeśli chodzi o wolny dzień. Oczywiście Stalin nawet nie zapytał, czy nie jest zajęta. O, nie. Założył z góry, że od razu stanie na baczność.

- Kto tam jest? - Profesjonalizm zwyciężył. Pospiesznie notowała szczegóły w notesie, który zawsze leżał przy telefonie.

- Kevin Mills. Podałem mu twój numer komórkowy, zaraz zadzwoni.

Ta wiadomość poprawiła Dee humor. Kevin Mills był świetnym fotografem, nigdy nie tracił panowania nad sobą i robił doskonałe zdjęcia. I na dodatek posiadał niepokojącą, cygańską urodę. Pracował jako wolny strzelec, miał własną agencję fotograficzną. Specjalizował siew zdjęciach sław, więc Dee, która zajmowała się zwykłymi wiadomościami, miała niewiele okazji, by z nim pracować. Powszechnie jednak uważano go za wysokiej klasy profesjonalistę, a do tego wyglądał o niebo lepiej niż Seanie Keane, z którym zazwyczaj pracowała.

Mało prawdopodobne, by Kevin zanudził ją na śmierć, jak Seanie, kiedy zdawał jej szczegółową relację z remontu swojego dziewiętnastowiecznego domu, który przeprowadzał własnymi rękami.

- Jeśli nie uda się wam sfotografować Chazza ani jego pokoju, spróbujcie chociaż zrobić zdjęcie podobnego apartamentu. Zadzwoń za godzinę - burknął Stalin na zakończenie i odłożył słuchawkę.

Dee pokazała język milczącemu aparatowi.

- Świnia!

Poszła się przebrać. Ukochane szare dresy i powyciągany czarny podkoszulek nie nadawały się na wizytę w jednym z najbardziej luksusowych dublińskich hoteli.

Prosty czarny garnitur wyglądał najlepiej, jeśli nosiła do niego rozpuszczone włosy, ale akurat tego ranka nie myła głowy, więc musiała je upiąć. Spodnie były za ciasne, nie mogła zapiąć najwyższego guzika. Cholera. Na nic chowanie głowy w piasek, omijanie z daleka wagi łazienkowej czy noszenie luźnych portek i męskich koszul - znowu tyła.

To wszystko przez Gary’ego. Ilekroć była zdenerwowana, szukała pociechy w jedzeniu, a ostatnio była zdenerwowana bez przerwy. Wczoraj przed lunchem zjadła trzy batoniki Mars, co wcale jej nie przeszkodziło pochłonąć potem olbrzymiego talerza tagiatelle carbonara. Dlaczego nie wygląda jak Maeve? Przyjaciółka była chuda jak patyk, jadła jak koń - tagiatelle carbonara i szarlotka z kruszon-kąna deser - i nigdy się nie zdarzyło, by jej spodnie nie dopinały się w talii.

Dee posępnie wpatrywała się w swoje odbicie. Jak zwykle nie zwracała uwagi na ładną, okrągłą buzię o jasnej, delikatnej cerze, na ciemne, pełne wyrazu oczy ani na bujne loki. Widziała jedynie niską, pulchną kobietę, wciśniętą w spodnie rozmiar czternaście, chociaż szesnastka byłaby bardziej na miejscu. Stanęła bokiem, żeby zobaczyć, czy brzuch bardzo wystaje.

- O Boże - jęknęła.

Była ogromna. Przecież z takim wyglądem nie mogła wyjść z domu. Jej piersi pod różową koszulką wylewały się ze stanika, a talia praktycznie nie istniała. Wyglądam jak świnia, stwierdziła. Niska, ciemnowłosa świnia.

Nie miała czasu, by zamaskować podkładem piegi, ale zdążyła przynajmniej nałożyć na rzęsy grubą warstwę ciemnobrązowego tuszu. Jeszcze tylko obficie spryskała się Opium, porwała torebkę z krzesła, w biegu złapała telefon komórkowy i wsiadła do swojej białej toyoty zaledwie dziesięć minut po telefonie Stalina.

Poczekaj, aż zobaczysz koszty, odgrażała siew myślach. Może to go oduczy zawracania jej głowy w wolny dzień. Dodatkowe pieniądze przydadzą się, kupi sobie za nie suknię-namiot, przecież niedługo w nic innego się nie zmieści.

- Spotkamy się na Hatch Street o wpół do pierwszej - rzucił Kevin niskim głosem. Na linii coś trzeszczało i buczało. - Nie mogę teraz rozmawiać.

Ruch na ulicach nie pozwoli jej zdążyć na czas. Cholera, zaklęła w myślach, ustawiając lusterko tak, żeby móc się w nim przejrzeć i porządnie umalować usta. Wtedy dopadło ją napięcie, przypływ adrenaliny, którego doświadczała zawsze, ilekroć pracowała nad ciekawym artykułem. W takich chwilach zapominała nawet o swoich problemach z figurą, a to mówiło samo za siebie.

Miała nadzieję, że inni dziennikarze nie zjawią się na miejscu przed nią. Problem z anonimowymi informacjami polegał na tym, że ich autorzy z reguły nie ograniczali się do jednej gazety - nie, dzwonili do wszystkich. A nic nie mogło bardziej zdenerwować reportera niż odkrycie, że konkurencja sprzątnęła mu sprzed nosa smakowity kąsek.

Kevin czekał na Hatch Street. Niedbale opierał się o srebrnego porsche’a, którego sobie zafundował za zdjęcia Liz Hurley na plaży, zrobione podczas zeszłych wakacji, i palił papierosa. Pod zieloną kurtką miał dwa aparaty fotograficzne, których obiektywy smętnie spoglądały na ziemię. Kevin zmrużonymi oczami wpatrywał się w hotel.

- Co się tu działo? - zapytała Dee, obserwując go przy tym uważnie. Mniej więcej metr osiemdziesiąt pięć wzrostu - żeby robić dobre zdjęcia, trzeba być wysokim i widzieć, co się dzieje, nad głowami tłumu - smukła sylwetka, cień zarostu na mocno zarysowanej szczęce - Kevin zarobiłby równie dużo przed, jak i za obiektywem aparatu.

Nawet jeśli zdawał sobie sprawę, jaki jest wspaniały, a Dee przypuszczała, że tak, bo jeśli wierzyć redakcyjnym plotkom, zawsze ciągnął się za nim sznureczek kobiet, nigdy nie dawał tego po sobie poznać, nie zachowywał się jak najprzystojniejszy facet po George’u Clooneyu. Dee nie znosiła mężczyzn z wielkim ego.

Obciągnęła żakiet, żeby wyglądać jak najszczupłej. Wciągnęła brzuch i stanęła prosto, tak, jak zwykle radzą magazyny kobiece: „Dwa kilo mniej w jednej chwili”, lansując sylwetkę pod hasłem: „Wyobraź sobie, że niewidzialny sznurek podnosi ci głowę do góry.” Dee zadarła głowę i starała się wyglądać na lżejszą nie o dwa, ale o sześć kilo.

Kevin mocno zaciągnął się papierosem, zanim rzucił niedopałek na ziemię i rozgniótł go butem marki Timberland.

- Jest wewnątrz. Z tego co wiem, wezwano gliny. Moja informatorka powiedziała mi tylko tyle. Miała się ze mną spotkać pół godziny temu, ale się nie pokazała. Mahoń mówił, że znasz kogoś z personelu.

Dee posłała mu przepraszające spojrzenie.

- Nie znam. Nie mam pojęcia, skąd mu coś takiego przyszło do głowy, ale nie chciałam wyprowadzać go z błędu. Wiesz, jaki on jest.

- W porządku. Chodź, obejrzymy sobie hotel od frontu - zaproponował.

Zrządzeniem losu nie musieli robić nic więcej, by zdobyć materiał na tekst.

Zbliżali się do głównego wejścia, gdy z podziemnego garażu wyjechał na pełnym gazie ciemnoniebieski samochód. Dwaj mężczyźni na przednim siedzeniu byli bez wątpienia z policji. Nie trzeba było teleobiektywu, by dostrzec, że na tylnym siedzeniu, między dwoma krępymi funkcjonariuszami, siedzi Chazz.

Piosenkarz patrzył w ich stronę, gdy samochód wjeżdżał na jezdnię, co dało Kevinowi szansę. Błyskawicznie podbiegł do samochodu i pstryknął co najmniej dwadzieścia zdjęć. Chazz pochylił głowę, chcąc uniknąć obiektywu, lecz zareagował za późno. Kevin miał go na kliszy.

- Super! - Dee dobiegła do niego, gdy policyjny wóz zniknął im z oczu. - Bomba! Teraz się módlmy, żeby inni nie wydali tego przed poniedziałkiem.

- I tak nie dostaną moich zdjęć - odparł z szerokim uśmiechem. - Idę do baru, a potem postaram się dostać do pokoju, który zdemolował. Idziesz ze mną?

Była to najmilsza propozycja, jaka się jej trafiła tego dnia. Gary wyjechał na weekend, zaszył się z kumplami w Old Trafford i prawdopodobnie o tej porze był już pijany jak bela. W domu czekała na nią jego brudna bielizna, której nie upierze, choćby poniewierała się po całym domu, i jej rubryka porad. Wizja drinka z przystojnym mężczyzną, który na dodatek nie będzie bez przerwy opowiadał o pierwszej lidze, wydała się bardzo kusząca.

Musiała jednak odmówić. Jeśli Kevinowi uda się sfotografować pokój, napisze tekst na podstawie zdjęć. Teraz najważniejsze to porozmawiać z policją o aresztowaniu Chazza, czyli Charliego Leonarda, lidera Panic Zonę. Ponieważ Gary ostatnio, delikatnie mówiąc, lekko irytował Dee, Bóg jeden wie, do czego doprowadziłoby kilka głębszych w towarzystwie Kevina Millsa. Kiedyś była tak wściekła na narzeczonego, który zapomniał o rocznicy ich pierwszego spotkania, że po pracy poszła z kolegami do pubu, i tam podpita skandalicznie wręcz flirtowała z Billem, szczęśliwym mężem prywatnie, a zawodowo zastępcą naczelnego. Popełniła wówczas poważny błąd.

Następny dzień w pracy to było istne piekło. Aż do przerwy na lunch wszyscy zrywali boki ze śmiechu i opowiadali rubaszne dowcipy na jej temat, w dodatku męczył jąkać gigant. Dee wzdrygnęła się na samo wspomnienie.

- Niestety, nie mogę. Może innym razem. Kevin uśmiechnął się lekko.

- W porządku - dotknął jej dłoni - innym razem. Trzymam cię za słowo. Dee wróciła do samochodu z uśmiechem na ustach. Uśmiechała się nawet dzwoniąc na posterunek ze swój ej ego telefonu komórkowego. Ma nieogolone nogi i tłuste włosy, a Kevin Mills i tak zaprosił ją na drinka. Cóż, służbowo, przyznała, ale ją zaprosił.

 

Droga Annie Jestem z moim narzeczonym od sześciu lat. Dwa lata temu zaręczyliśmy się, mieszkamy razem. Wczoraj kolega z pracy zaprosił mnie na drinka i miałam wielką ochotę skorzystać z jego zaproszenia. Czy ze mną coś nie w porządku? Kocham mojego narzeczonego i gryzie mnie sumienie, bo chciałam iść na drinka z innym.

Oczywiście nie zrobiłam tego, ale teraz nie mogę opędzić się od myśli, że między moim narzeczonym a mną się...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin