Erickson Lynn - 08 - Paradoks.doc

(977 KB) Pobierz
LYNN ERICKSON

Lynn Erickson

 

PARADOKS

 

 

ROZDZIAŁ 1

 

Powinni byli o tym porozmawiać. Emily Jacoby, jadąc pociągiem Amtrak, który zbliżał się właśnie do tunelu Moffat, nie miała co do tego wątpliwości: o tym, czy mieć dzieci, czy nie, powinni byli porozmawiać z Billem, jak tylko ich wzajemne stosunki nabrały poważnego charakteru.

Odłożyła przewodnik, który kupiła wczoraj wieczorem w Denver, i zaczęła wyglądać przez okno, podziwiając biały bezmiar dzikiego krajobrazu Gór Skalistych Kolorado. Wagon pasażerski przechylił się nieco,


kiedy pociąg wspinał się na wzniesienie liczące trzy tysiące trzysta pięćdziesiąt trzy metry, gdzie czekał go odcinek drogi w tunelu biegnącym pod wysokimi poszarpanymi szczytami.

Siedząca obok Emily młoda kobieta spojrzała w okno i powiedziała:

- Pięknie tu, prawda?

- Przepięknie - zgodziła się z nią Emily.

- To pani pierwsza podróż do Kolorado? Emily uśmiechnęła się.

- To widać?

- Ależ nie - odpowiedziała kobieta. - Nie o to chodzi. Po prostu odkąd wyjechaliśmy z Denver, bez przerwy patrzy pani w okno.

- Straszny ze mnie mieszczuch - odparła Emily. -Urodziłam się i wychowałam na Wschodzie i, tak na dobrą sprawę, nigdy nie widziałam prawdziwej wsi.

- Podróż pociągiem jest najlepszą po temu okazją - odparła kobieta, pogrążając się w lekturze magazynu poświęconego nartom.

Rzeczywiście, jazda pociągiem to przygoda i Emily o tym wiedziała. Mogła przecież do swego nowego domu w Seattle polecieć samolotem z Filadelfii, ale w ten sposób miała przynajmniej okazję coś zobaczyć, spojrzeć na świat innymi oczyma. A może po prostu sprawiły to rewelacje, z jakimi wystąpił Bill?

- Szkoda, Emily, że nie porozmawialiśmy o tym wcześniej - powiedział trzy miesiące temu w Dzień Dziękczynienia. - Ale sądziłem, że jesteśmy w tej sprawie jednomyślni. Ostatecznie ty masz swoją pracę, ja swoją...


- Nigdy nie zamierzałam przez całe życie być urzędniczką bankową - odparła Emily. - Mnie naprawdę zależy na dzieciach, Bill. Mam dwadzieścia siedem lat i mój zegar biologiczny nie stoi. Kiedy rozmawialiśmy o małżeństwie, uważałam, że ta sprawa jest jasna.

Emily nie zapomni tego święta. Przebywali właśnie z wizytą u jej rodziny w Bryn Mawr, eleganckim przedmieściu Filadelfii, kiedy nagle stało się jasne jak słońce: nie będzie żadnego ślubu z Billem. A zaraz potem Emily ze zdziwieniem zdała sobie sprawę, że odczuła prawdziwą ulgę na myśl o tym, że ślub nie dojdzie do skutku. Miała może nawet lekkie poczucie winy, ale zarazem i ulgi, jakby jej ciężar spadł z serca. A wszystko to dlatego - Emily coraz bardziej zagłębiała się w swoją duszę

- że miała już serdecznie dość swego dotychczasowego życia. Dość codziennej rutyny, pracy od dziewiątej do piątej, dość miasta z jego zatrutym środowiskiem, dość przyzwoitego samochodu, drogich ubrań, świateł ulicznych, ryczących klaksonów i syren karetek pogotowia przejeżdżających codziennie pod jej oknami. Dość kolacji we dwoje za dwieście dolarów i wysokich obcasów

- udręki dla nóg - dość mówienia zawsze właściwych rzeczy, oglądania właściwych filmów, czytania właściwych książek i zamawiania czerwonego wina, kiedy tak naprawdę miałaby ochotę na coca-colę.

Marzył jej się przytulny dom z porozrzucanymi po kątach dziecinnymi zabawkami. I wielkie psisko, którego kudły znajdowałaby na meblach. Mogłaby nosić kapcie choćby i cały dzień, gdyby miała na to ochotę. I prowadzić półciężarówkę. A jeśli nawet nie zdążyłaby się uczesać, to co z tego? Wywiadówki w szkołach. Ko-


 

sze żywności, która znikałaby w ciągu jednego dnia, dosłownie pożerana przez gromadkę dzieciaków i głodnego męża. A mąż - no cóż, w weekendy kosiłby trawniki i, trzymając nogi na stoliku, oglądałby w telewizji futbol.

Emily dosłownie marzyła o tym, żeby być potrzebna.

A za oknem przemykał górski krajobraz. Ostry lutowy wiatr porywał z wierzchołków gór białe pióropusze śniegu, unosząc je aż do czystego nieba Kolorado. Siedząc w pociągu Emily czuła się dziwnie ożywiona -ożywiona i po raz pierwszy w życiu dojmująco świadoma tego, kim jest i czego chce.

Kiedy koleżanka z uniwersytetu zadzwoniła do niej w Boże Narodzenie z Seattle, Emily potraktowała to jak zrządzenie losu.

- Nie masz pojęcia, Em, jak mi się tutaj podoba, tu jest zupełnie inaczej - powiedziała Judy. - Świeżo, czysto. No i coś się dzieje. Nie wyobrażasz sobie nawet, jaka jest różnica między starą, zatłoczoną, duszną Filadelfią a Seattle. To miasto żyje.

Emily zadzwoniła do niej w Nowy Rok.

- A jak tam z pracą?

- O, w porządku. Może nie zostaniesz z miejsca wyższym urzędnikiem w dziale pożyczek banku, ale tu się ciągle coś nowego otwiera. Emily, Seattle się rozwija. Spróbuj, mówię ci, tu się stale coś dzieje.

- A jak mężczyźni? - zapytała Emily półżartem.

- Super. Możesz mi wierzyć. Fajni faceci, nie jakieś nadęte bubki. A co, jesteś wolna?

- No, można by tak to nazwać. -1 opowiedziała Judy o tym, że Bill nie chce mieć dzieci i o swojej nagłej


 

potrzebie ustatkowania się, o tym wreszcie, że pragnie być komuś potrzebna, nie tylko z powodu pożyczki bankowej.

Tak więc podjęła decyzję. Wyjedzie na Zachód. Ostatecznie co ma do stracenia? Jest wolna, wszelkie wątpliwości zostawiła za sobą, w Filadelfii. Spróbuje wreszcie odpowiedzieć sobie na pytanie, kim właściwie jest; sięgnie po nowe, ważne cele.

Koła wagonu odmierzały rytm, kiedy pociąg jechał przez tunel Moffat i wzdłuż zbocza stromej góry. Na twarzy Emily pojawił się uśmiech. W dole rozciągała się rozległa dolina, na którą sypał oślepiająco biały, czysty śnieg. Niebo było błękitne, aż bolały oczy. W Filadelfii dojeżdżałaby do pracy zatłoczonym pociągiem albo autobusem, przepychając się w ścisku pod pochmurnym zimowym niebem. A tu, na Zachodzie, czekało ją to, czego najbardziej było jej teraz potrzeba: nowe widoki i odgłosy, nowe zapachy i nowi przyjaciele, wśród których będzie mogła być sobą. Zaczynała wszystko od nowa, gotowa stawić czoło najtrudniejszym wyzwaniom. Ostatnio, przygotowując się do wyjazdu, zadawała sobie od czasu do czasu pytanie: czy ona temu wszystkiemu podoła? Ale teraz nie miała już wątpliwości, że tak — chciała tego nowego życia. Do licha, jeżeli pionierzy mogli porzucać wygodne, bezpieczne życie na Wschodzie i ruszać na Zachód, to może i ona. A jeśli do tego wszystkiego czekają tam ktoś bardzo, ale to bardzo drogi...?

- Zbliżamy się do kanionu Glenwood - powiedziała sąsiadka Emily - tu będzie na co popatrzyć.

I rzeczywiście. Żłobione przez rzekę Kolorado w cią-


gu milionów lat skalne ściany wąskiego kanionu wznosiły się na setki metrów w górę, sięgając nieba. Na dnie doliny, ciężka od zimowej kry wiła się leniwie ciemna rzeka. Górskie kozice lawirowały niebezpiecznie na pionowych niemal ścianach. Emily zafascynowana wyglądała oknem myśląc o tym, jak wielkim niebezpieczeństwom musieli stawiać czoło pionierzy, gdy wykuwali sobie drogę na Zachód przez groźne góry i kaniony, łub też ciągnęli przez rozległe równiny i prerie tego górzystego kraju. Wzięła do ręki przewodnik, rozłożyła mapę i znalazła na niej i kanion, i miasto Glenwood Springs.

Kiedy pociąg przystaną! i Emily wysiadła, żeby rozprostować nogi, poczuła zapach siarki bijący ze znanych na cały świat leczniczych źródeł. W Glenwood Springs było zimno; wzdrygnęła się. Od kanionu na zachód wiał mroźny wiatr, a nad wyższymi szczytami gór zbierały się czarne chmury. Może, zanim dotrze do wyżynnego Utah i Idaho, przeżyje prawdziwą zamieć śnieżną w westernowym stylu?

Zamówiła sobie kawę w hotelu Glenwood Hot Springs i zaczęła się przechadzać po hotelowym holu utrzymanym w stylu z końca ubiegłego wieku. Na ścianach wisiały obrazki przedstawiające sceny z czasów znacznie spokojniejszych i odznaczających się większą prostotą. Były tam zdjęcia samego hotelu, eleganckich powozów stojących wzdłuż półkolistego podjazdu, basenu z wodą z gorących źródeł i - w dali - tętniącego życiem miasta. Wśród nich były dagerotypy przedstawiające dawnych górników i zaprzęgi mułów na tle gołych zboczy górskich, wśród świeżo ściętych pni drzew, które miały służyć do budowy szybów. A do tego jesz-


cze - dobry Boże! - niesławny Doc Holliday* stojący przed miejscowym saloonem: rok około 1800. Po szerokich ulicach przechadzały się elegancko ubrane damy, a przed Składem Handlowym - pogrążeni w rozmowie mężczyźni w stetsonach i szelkach. Jedno ze zdjęć przedstawiało Indian z plemienia Ute, w białych koszulach i w kamizelkach, w wysokich kapeluszach w stylu Abe Lincolna i z długimi fajkami. Podpis pod zdjęciem wyjaśniał, że zanim biali przybyli w Góry Skaliste, Indianie z plemienia Ute traktowali tutejsze źródła jako zimowe uzdrowisko. Kolejne fotografie ukazywały książąt i prezydentów, którzy w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia przyjeżdżali tu, by korzystać z dobrodziejstw ciepłych kąpieli.

- Coś wspaniałego - wyszeptała Emily, idąc wzdłuż ściany z uczuciem dziwnej lekkości w sercu. - Wielki amerykański Zachód.

Towarzyszka podróży Emily wysiadła w Glellwood Springs. Najwyraźniej jechała na narty do Aspen położonego w odległości sześćdziesięciu pięciu kilometrów. Ale Emily miała do towarzystwa swój przewodnik, zaś na wolnym miejscu oparła nogi.

Pociąg opuścił Glenwood Springs i jechał teraz przez kolejny, nie tak już głęboki kanion. Ciemne chmury zwiastujące burzę śnieżną wieńczyły szczyty gór, a na biegnącej wzdłuż linii kolejowej szosie wiatr wznosił tumany kurzu.

Zachód - myślała Emily - znalazła się w samym ser-

 

* John Henry „Doc" Holliday (1852-1887) - rewolwerowiec i amerykański bohater ludowy. (Przyp. tłum.)


cu amerykańskiego Zachodu. Świadomość, że oto zostawiła za sobą cywilizację przyprawiała ją o bicie serca.

Kiedy przy końcu kanionu pociąg nabrał szybkości, Emily otworzyła przewodnik i spojrzała na mapę. Najbliższa stacja kolejowa wypadała w Rifle, w stanie Kolorado. Na myśl o tym mieście Emily uśmiechnęła się pod nosem - czytała kiedyś o niewielkiej społeczności ranczerów, która w 1890 roku mogła się pochwalić najbardziej rozwiniętą hodowlą bydła na zachód od Chicago. Nic dziwnego, że położone przy linii kolejowej miasto już sto lat temu rozwinęło się w wielki ośrodek.

Zamknęła przewodnik i wyjrzała przez okno. Przed jej oczyma przesuwały się sceny z dawnych czasów. Widziała pastuchów gnających swoje stada przez bezkresne, porośnięte kępami bylicy przestrzenie do korali przy stacji kolejowej i kowbojów o sterczących wąsiskach, ubranych w prymitywne skórzane portki. W sobotnie popołudnie wszyscy - ogoleni, wykąpani i w czystych, białych koszulach - pojadą do miasta. Każdy ze swoim koltem i w ostrogach. Mogła się założyć.

A biznesmeni starego Rifle. Też było na co popatrzeć: ciemne garnitury, błyszczące brokatowe kamizelki, szykowne buty, miejskie kapelusze i wąskie krawatki.

Kobiety to co innego. Emily znała je ze starych zdjęć. Prezentowały się wytwornie w gorsetach, szerokich spódnicach, licznych halkach i zapinanych na guziczki bucikach z wysoką cholewką. Do tego biała bluzka z falbankami, a pod szyją kamea. No i kapelusze. Najróżniejsze, od skromnych budek do strojnych, wielkich, zdobnych w pióra kapeluszy nasadzonych na wysoką fryzurę.


Musiały to być ciekawe czasy. Kraj dopiero uchylał rąbka swoich tajemnic, kusząc tysiącem możliwości. Życie z pewnością surowsze, ale obfitujące w przygody. Jakżeż twardzi pionierzy amerykańskiego Zachodu pogardzaliby ludźmi doby dzisiejszej - z ich małymi lękami, egocentryzmem, brakiem poszanowania dla prawdziwych wartości, przede wszystkim rodziny. Bo Emily tego właśnie oczekiwała po swoim nowym życiu - powrotu do pierwotnych wartości. Miłość, rodzina, dom. To musi być wspaniałe.

Czując uspokajające kołysanie pociągu usiłowała sobie wyobrazić samą siebie sto lat temu, jako pionierkę jadącą na spotkanie... nowego życia. Tak, czekał ją nowy początek, nowa praca. Naturalnie w tamtych czasach wybór miałaby niewielki. Mogłaby być guwernantką albo... w najlepszym razie nauczycielką. A może kasjerką w banku? Zaraz, czy w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia kobiety pracowały w bankach?

Sto lat temu oglądałaby ten sam krajobraz i w tych samych miejscach podskakiwała na złączach szyn. Podziwiałaby te same góry, śnieg, niebo i drzewa. A może i niektóre domy. Zamknęła oczy i próbowała sobie wyobrazić fiszbiny gorsetu wrzynające jej się w boki, zapach dymu palonego drewna i męskich cygar, pijące trzewiki z wysoką cholewką, kłujące w głowę szpilki do kapelusza i smak ciężkiego śniadania zjedzonego w Denver.

Naprzeciwko niej w przedziale siedziałby mężczyzna w obcisłych czarnych spodniach, brokatowej kamizelce, białej koszuli, cienkiej krawatce, a może nawet z koltem u paska. No i obowiązkowo z wąsem. Tak, koniecznie


z wąsem i w kowbojskim kapeluszu na głowie. Facet w stylu Wyatta Earpa.

Gdyby mężczyzna uchylił przed nią kapelusza, z pewnością parsknęłaby pogardliwie... Nie, tego już było za wiele, uznała Emily. Czas zostawić w spokoju tę Emily sprzed stu lat. Niech sobie siedzi, dumna i wyniosła, a ona wraca do teraźniejszości. Otworzyła oczy i westchnęła. Boże, co za wyobraźnia.

Za oknem wielka rzeka, czarna i szeroka, wiła się przez rozległą dolinę, której brunatne zimowe pola przysypywała biel nadciągającej szybko śnieżycy. Była to sucha kraina. Brzegi rzeki porastały wysokie drzewa, zaś resztę terenu znaczyły kępy srebrzystej bylicy. W oddali, na krańcach doliny, wznosiły się górskie szczyty, przesłonięte przez kurtynę gęstniejącego śniegu. Emily wzdrygnęła się z zimna i podkuliła pod siebie nogi. Surowy kraj, zupełnie niepodobny do łagodnego krajobrazu Wschodu. Tu góry były nagie i ostre, pocięte kanionami, pełne stromych urwisk i głazów wyrzuconych przez trzęsienia ziemi.

O tak, oczyma duszy Emily widziała krzepkich kowbojów przemierzających te bezkresne przestrzenie, stanowiące idealną dekorację do filmu. Nad rzeką zobaczyła samotne ranczo ze smużką dymu unoszącą się z blaszanego komina. A w zagrodzie bydło, z opuszczonymi łbami oczekujące bliskiej już burzy śnieżnej. Serce Emily zabiło żywiej: czy ona wytrzymałaby takie życie? Czy rzuciłaby wszystko, gdyby to nie były lata dziewięćdziesiąte dwudziestego wieku, tylko o sto lat wcześniej? Niepewność, czy nie zabrakłoby jej hartu, odwagi wydała się Emily niepokojąca.


 

Silny podmuch wiatru uderzył w okno wyrywając ją z marzeń. Śnieżyca już prawie całkowicie przesłoniła widok rzeki. Pociąg przechylił się nieco pod wpływem wiatru i musiał zwolnić. Emily przypomniała sobie nagle, że czytała kiedyś o wielkich pługach śnieżnych, jakie przyczepiano do starych lokomotyw parowych, żeby usuwały z szyn wielometrowe zaspy.

Nie mogła już nadal podziwiać krajobrazu i postanowiła wrócić do lektury przewodnika, zastanawiając się jednocześnie, czy pociąg przybędzie do Salt Lakę City z opóźnieniem. Nie miało to zresztą większego znaczenia, jako że i tak Judy nie oczekiwała jej żadnego określonego dnia.

W swoim liście Emily napisała:

„No więc przyjeżdżam. Dosyć mam Billa z jego pseudonowoczesną koncepcją rodziny. I dzięki Bogu. Zastanawiam się, jak mogłam kiedykolwiek brać pod uwagę wyjście za niego za mąż. W każdym razie jadę pociągiem do Seattle. Przynajmniej coś zobaczę. Może nawet zatrzymam się po drodze w paru miastach. Jeśli pokrzyżowałam ci jakieś plany, nakrzyczysz na mnie po moim przyjeździe. Nie mogę się doczekać, kiedy się zobaczymy..."

Tak więc dokładny termin jej przyjazdu nie został określony. Judy jedynie znała jej niepewne plany.

Emily była w siódmym niebie. Jest wolna i podąża ku mglistej, ale wspaniałej przyszłości.

Pociąg zakołysał się delikatnie, zwalniając na łagodnych zakrętach. Na lewo, wzdłuż torów kolejowych, znów ciągnęły się góry.

Nagle poczuła szarpnięcie i ostry przechył wagonu,


 

po czym uderzyła ramieniem w okno. Myślała gorączkowo: co się dzieje? Po chwili jednak pociąg wyrównał. Odetchnęła z ulgą. To przecież nie samolot.

Wszystko stało się nagle. Pociąg znów przechylił się gwałtownie, a zaraz potem rozległ się rozdzierający zgrzyt metalu. W ułamku sekundy wagon, w którym jechała Emily, jak gdyby frunął w powietrzu. Doszedł ją dźwięk, przerażający i trudny do określenia. Krzyki pasażerów mieszały się z hukiem walącego się wagonu. Na widok przelatującego obok niej mężczyzny Emily całą siłą uczepiła się fotela. Poczuła potworny ból -jakby jej ramiona wyrywało ze stawów - i wiedziała, że pada. Usłyszała straszliwy grzmot, potem poraził ją oślepiający błysk, aż wreszcie zapanowała całkowita ciemność.


ROZDZIAŁ 2

 

Will Dutcher wrzucił do swojej bryczki ostatni dwudziestopięciokilowy worek mąki z Western Mercantile Company i pospiesznie nakrył cały ładunek.

Idzie śnieżyca, pomyślał naciskając kapelusz na czoło. Miał nadzieję, że bez przygód zdoła wrócić na ranczo, w każdym razie powinien się pospieszyć, zanim zerwie się wicher i zasypie drogi tak, że staną się nieprzejezdne. Łypnął spod ronda kapelusza, wpatrując się w białą przestrzeń. Tak, niewątpliwie zbliżała się śnieży-


 

 

ca. Już teraz porywisty wiatr niósł obłoki białego, kłującego pyłu. No cóż, jeśli się spóźni, Antonio poradzi sobie i bez niego, problem może być tylko z tą nową gospodynią, po którą Will wyjechał. Pewnie ma buciki na cienkich zelówkach, ileś tam halek i jedną z tych mantylek, co to ledwie zakrywają ramiona. No i naturalnie wielki kapelusz z piórami, który jako pierwszy padnie ofiarą śnieżycy. Do licha, czego innego można się spodziewać po takiej miejskiej paniusi. I to ni mniej, ni więcej tylko z samego Chicago. Odsunąwszy połę prochowca Will wyjął z kieszeni spodni zegarek. Nachylił się nad nim, żeby go osłonić przed śniegiem i odczytał godzinę. Była 22.41. Akurat czas. Pociąg numer trzy w kierunku zachodnim z Denver City przychodził

0 22.45. Naturalnie może mieć opóźnienie z powodu śnieżycy. Do diaska, będzie musiał czekać na tę kobietę. A jeśli mąka i cukier zawilgotnieją, Antonio nie da mu żyć.

Will nie był pewien tej gospodyni. Jego starszy brat, Claiborn, załatwił wszystko w Chicago. Jesienią, na pogrzebie ich młodszego brata, bardzo nalegał:

- Wziąłeś dzieciaki Jessego, ale przecież nie dacie sobie rady we dwóch z tym twoim starym zwariowanym kucharzem. Potrzebna ci jest kobieta. Wykształcona i nobliwa, odpowiednia do opieki nad dziećmi.

- Jesse i Clara byli ranczerami. Nie sądzę, żeby chcieli wychować swoje dzieci na francuskie pieski, Clay. My tu w Kolorado nie jesteśmy ludźmi miejskimi -odparł Will.

- Ale tobie jest ktoś potrzebny - upierał się Clay.

- I już ja o to zadbam, żebyś kogoś miał.


 

I zadbał. Pani do dzieci - niestety Clay nie uznał za stosowne podać jej nazwiska - miała właśnie łada chwila przyjechać z samego Chicago, gdzie Clay Dutcher mieszkał w swoim eleganckim domu z kamienia. Napisał tylko, że skoro Will i tak ma na głowie trójkę dzieciaków, to już on, Clay, przynajmniej pokryje z góry roczne zarobki tej kobiety. Do Willa będzie należało tylko nakarmić ją, dać jej jakiś kąt i wolną rękę w sprawie prowadzenia domu.

Ostatecznie spróbuję - pomyślał Will. Odrzucając długą połę swego prochowca lekko wskoczył na kozioł bryczki i odwinął lejce z hamulca ręcznego. Da jej szansę, ale jeśli będzie mu zawadzała, to ją odeśle Clayowi jak worek mąki.

Cmoknął na gniadosze i szarpnął lejce tuż nad parującymi zadami zwierząt, a następnie ruszył główną ulicą Rifle w stronę rzeki Kolorado i stacji kolejowej pociągu Denver - Rio Grandę.

W pierwszej chwili nie zorientował się, co spłoszyło pierwszego konia, dopiero potem zauważył Johnny'ego McCruddena, który biegł jak oszalały środkiem drogi. Chłopak tak był zaśnieżony, że Will z trudem go odróżniał od tła, jakie stanowił śnieżno-błotnisty gościniec. Johnny miał czapkę naciągniętą na uszy i usta otwarte w kształcie litery O. Chudymi nogami ubijał błocko, jakby bił pianę trzepaczką.

- Hej, Johnny, spłoszyłeś mi konie! - zawołał Will. Chłopak zatrzymał się, ciężko dysząc.

- Och, panie Dutcher, muszę lecieć do szkoły i powiedzieć pani Lindley, żeby dzwoniła na alarm.

- Co się stało, Johnny? - spytał zaniepokojony Will.


Klatka piersiowa malca wznosiła się i opadała pod kapotą jak miech kowalski, oczy były wielkie jak spodki.

- Katastrofa, panie Dutcher. Pociąg numer trzy z Denver City. Wykoleił się! Na wielkiej zaspie. Kilometr przed miastem. Muszę lecieć, panie Dutcher!

Boże wszechmocny. A co z tą gospodynią? Ładny początek nowej posady. Obawiając się ślizgawicy, Will cmoknął na konie, żeby szły lekkim truchtem. Co się mogło stać? Za sobą słyszał dzwon szkolny wzywający ludzi na pomoc. Wieść szybko obiegnie okolicę i już wkrótce w stronę stacji będą waliły tłumy. Pewnie doktor Tichenor już gotuje instrumenty. Do diabła, pomyślał Will, chyba nigdy nie dotrę do domu.

Bryczka z lekkim poślizgiem zatrzymała się przed stacją kolejową, gdzie już zdążyła się zebrać pokaźna gromadka ludzi.

Zawiadowca stacji, Jackson Rusk, coś właśnie do nich wykrzykiwał. Will wytężył słuch, żeby w tłumiącej wszelkie odgłosy śnieżycy pochwycić jego słowa.

- Jakiś kilometr stąd na wschód - mówił Jack.

- Kiepsko to wygląda. Wjechał w zaspę, czy co, w tej śnieżycy. Wszystkie wagony wykolejone. Jeśli ktoś ma jakiś środek transportu, to bardzo się przyda do wożenia rannych. Kobiety, otwórzcie dla nich swoje domy. Gotujcie wodę i szykujcie bandaże. Będą nam bardzo potrzebne.

- A czy doktor już wie? - wykrzyknął ktoś z tłumu.

- Tak, wie. Wysłałem Johnny'ego McCruddena do pani Lindley, żeby uderzyła w dzwon i uprzedziła doktora.

Siedząc w bryczce Will słuchał. Zdjął kapelusz, ma-


chinalnie otrzepał go ze śniegu i mocno nacisnął na ciemnowłosą głowę. I jego bryczka, choćby wyładowana, też się przyda - pomyślał. Katastrofa kolejowa, i to jeszcze w taką pogodę! Ale przecież, gdyby było ładnie, pociąg przybyłby do Rifle o czasie. Waśnie rozlegałby się gwizdek lokomotywy. A nowa gospodyni Willa, w swoim dużym kapeluszu i miejskich bucikach na cienkiej zelówce, wsiadałaby właśnie do jego bryczki, żeby z nim jechać do domu i zakłócić spokój jego sielskiego, wygodnego życia.

- Może ktoś się ze mną zabierze!? - zawołał Will.

- Mam jeszcze miejsce!

- Ja! - wykrzyknął Johnny McCrudden pędząc w jego stronę.

- Za młody z ciebie dzieciak, Johnny - odparł Will.

- Ty lepiej zostań.

- Ale ja mam już dwanaście lat, panie Dutcher, ja się nadam do pomocy - upierał się mały.

- A, niech tam, weź go, Will, przyda się każda para rąk - powiedział Jaek Rusk.

- Zaraz będę telegrafował do Denver City i Glenwood Springs, ale dopóki nie przestanie padać, to i tak nam nie przyślą pomocy. Hej, ludzie, nie stać w miejscu, zakasać rękawy i do roboty. Kilometr stąd na wschód, jak ranczo Maxfielda. No, już, szybko! Tamci biedacy nas potrzebują!

Zanim Jack skończył mówić, Johnny siedział już na koźle koło Willa.

- Dzięki, panie Dutcher - dyszał ciężko.

- To nie będzie miły widok, Johnny, będą ranni, a może i zabici. Wytrzymasz to, synu?

- Tak, panie Dutcher, sir, daję słowo, że wytrzymam.


 

Gniadosze musiały wyczuć napięcie, bo ruszyły z kopyta poprzez białą zasłonę śniegu, która skryła już prawie całkowicie drugi brzeg rzeki. Nie minęło kilka minut, gdy Will usłyszał syk pary, nie taki jednak jak zwykle, kontrolowany, tylko jakby żałosne zawodzenie konającej maszyny. Nawet mimo śnieżnej zawiei hałas był ogłuszający: brzęk, krzyki, ryczenie bydła, nabrzmiałe paniką ludzkie głosy, nieustająca kakofonia wrzasków, płaczu, jęków, syku pary i zgrzytania metalu o metal.

Rzeczywiście kiepsko to wyglądało.

- Panie Dutcher... - usłyszał głos Johnny'ego.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin