Kirył Bułyczow - Wpadka'67.doc

(369 KB) Pobierz
KIR BUŁYCZOW

KIR BUŁYCZOW

 

 

WPADKA’67

(Osieczka’67)

                 

                    

 

                    

                                     

                  PROLOG

                  “Do najbardziej znaczących wydarzeń jubileuszowego roku –

                  pięćdziesięciolecia Wielkiego Października – należy decyzja KC

                  Partii i Rządu Radzieckiego o przeprowadzeniu podczas

                  uroczystości w Leningradzie szturmu Pałacu Zimowego.

                  W tym wielkim jubileuszowym przedsięwzięciu wezmą udział

                  przedstawiciele społeczeństwa oraz wszyscy pracownicy

                  leningradzkich fabryk, urzędów i innych zakładów pracy.

                  Odtworzenie pamiętnych wydarzeń października 1917 roku

                  przykuło uwagę zagranicznej prasy i społeczności całego

                  świata, i powinno ostatecznie przekonać świat o wyższości

                  ustroju socjalistycznego.

                  Przez ostatnie, poprzedzające uroczystości tygodnie, Miasto

                  Rewolucji żyje oczekiwaniem na szturm. Fabryki tekstylne

                  przygotowują dla uczestników wydarzeń komplety ubrań,

                  scenografowie Piotrogrodu przywracają miastu wygląd dni

                  październikowych, pracownicy kina i telewizji montują w

                  kluczowych punktach miasta aparaturę.

                  Powstanie, poprzedzone legendarnym wystrzałem z “Aurory”, ma

                  zostać przeprowadzone w dniu 7.11.1967 roku i zakończyć się

                  otwarciem Zjazdu Delegatów w Pałacu Smolnym.”

                  “Prawda”, 16.10.1967r.

                  1.

                  Antypienko zwrócił swą lwią twarz w stronę Zosi z działu

                  porcelany i zapytał, kto pojedzie po odbiór płaszczy. Zosia

                  zainteresowała się, jakiego koloru mają być płaszcze. Tego

                  Antypienko nie wiedział.

                  Pod oknem stał autobus z fińskimi turystami. Na siedzeniach

                  drzemały zmordowane staruszki.

                  - Pewnie dadzą czarne – powiedział tyczkowaty Boria Kołobek. –

                  Z trupią czaszką i kośćmi.

                  - Nie opowiadaj głupstw – obraziła się Zosia. – Tobie to

                  dobrze, masz junkrów, a u nas jeszcze nawet nie skończyli

                  barykady.

                  - Dzwoniłem do nich – powiedział Antypienko. – Mają

                  opóźnienie. Mobilizują studentów.

                  Obite czarną ceratą drzwi uchyliły się lekko. Szczelinę

                  wypełnił obfity biust Raisy Siemionowej.

                  - Płaszcze gotowe. Trzeba pojechać do magazynu.

                  - No, to z Bogiem – powiedział do Zosi Antypienko. – Do

                  roboty. – Po chwili krzyknął za nią: - I żebyście mi tam nic

                  nie skracały i nie przerabiały. Odpowiadam za nie głową.

                  Prawda historyczna przede wszystkim.

                  Zosia, nie odwracając się, skinęła głową.

                  Boria Kołobek zapytał Antypienkę:

                  - A broń dostaniemy?

                  - Z bronią są problemy. Już mi mieli wydać w magazynie, nawet

                  miałem asygnatę, a tu nagle dzwoni Sokołow z komitetu

                  obwodowego, on tam teraz zarządza bronią, i mówi: cała ta

                  partia ma iść na Bliski Wschód. Mieli tam jakieś problemy. A

                  armaty przyprowadzą jutro, z Muzeum Artylerii. Trzy sztuki. O,

                  przed chwilą tutaj na stole leżał pocisk. Nie wiesz czasem,

                  gdzie go mogłem podziać?

                  Gdy zakłopotany Antypienko macał po blacie piegowatymi rękami,

                  Boria oparł o stół górną połowę swojego łamliwego ciała i

                  głośno zaszeptał:

                  - Milicja będzie na placu?

                  - A po co?

                  - A jeśli oni naprawdę?

                  - Co?

                  - Jeśli oni naprawdę się tu wedrą? Mamy tu przecież skarby

                  światowej kultury, warte miliony nowych rubli.

                  - Ty się, Kołobek, uspokój. W każdej kolumnie będą szli

                  członkowie komitetu rejonowego. Więc bez paniki. Jasne?

                  - Jasne – powiedział nieprzekonany Kołobek.

                  - A milicja przyda się gdzie indziej. Świętujący naród

                  potrzebuje nadzoru.

                  - Może i tak. No, to ja idę.

                  - Idź. Tylko nie wychodź z Zimowego. Może się jeszcze

                  przydasz. Sam rozumiesz, sytuacja jest napięta. W każdej

                  chwili mogą przyjść nowe rozporządzenia.

                  - Dobrze.

                  Kołobek poprawił modne okulary i, szeroko rozstawiając chude

                  nogi, poszedł do swojego działu.

                  W galerii gobelinów spotkał przystojniaka Izwickiego. Izwicki

                  oprowadzał wycieczkę. Kołobek przedarł się do niego przez

                  rzędy emerytek.

                  - Długo jeszcze? – zapytał, nachylając się do ucha

przewodnika.

                  - Zaraz kończę. A co?

                  - Od razu potem leć do działu. Ważne.

                  Simeonowa Kołobek zastał w bufecie pijącego kefir. Powiedział

                  mu o spotkaniu w dziale i poprosił, żeby powiadomić

                  pracowników z działu antyków.

                  Po dziesięciu minutach w pokoju działu Dalekiego Wschodu

                  zebrało się dziesięciu pracowników Ermitażu. Kołobek usiadł na

                  porysowanym przez pokolenia kandydatów i doktorów biurku,

                  odsunął pochwę samurajskiego miecza i powiedział:

                  - Towarzysze! Sami się pewnie domyślacie, po co was tu

                  zebrałem. Przed chwilą byłem u Antypienki i ten stary kozioł

                  dał mi wyraźnie do zrozumienia, że milicji na placu nie

                  będzie.

                  Kołobek błysnął okularami, jego wzrok przybrał suworowską

                  przenikliwość. Pozostali pracownicy milczeli.

                  - Nie rozumiecie? Wyjaśniam. Za dwa dni szturm Zimowego. O tym

                  wszyscy wiedzą? Do szturmu przydzielono załogę Zakładów

                  Kirowskich, połączoną kolumnę komitetu obwodowego komsomołu,

                  grupę uprzywilejowanych emerytów i inne organizacje. Jeśli nie

                  będzie milicji, szturmujący mogą się zapomnieć i wedrzeć

                  tutaj...

                  W pokoju działu Dalekiego Wschodu zapanowała martwa cisza.

                  - Nasze barykady trzymają się na słowo honoru. Właściwie to

                  tylko scenografia. Armaty są z Muzeum Artylerii, nie mają

                  zamków. Nasze karabiny pojechały na Bliski Wschód. Czym

                  powstrzymamy...

                  - Czekaj no, Borka – powiedział Simeonow. – Co ty chcesz przez

                  to powiedzieć, że mamy nie wpuszczać szturmujących do

Zimowego?

                  - Wpuścić będziemy musieli, ale nie dalej, niż do westybulu.

                  Ja wszystko rozumiem, pięćdziesiąt lat temu szturm był

                  prawdziwy i Zimowy padł. Ale czy ktoś obliczył rzeczywiste

                  straty siedemnastego roku? Nikt. A wtedy junkrzy jakoś tam

                  jednak bronili pałacu. A my dzisiaj nie mamy go czym bronić. A

                  kto zagwarantuje nam stuprocentowe bezpieczeństwo zabytków

                  kultury i sztuki? Ty, Simeonow?

                  - Ale po co od razu tak. Szturmujący sami powinni rozumieć.

                  Przecież wśród nich będą szli przedstawiciele organów

                  partyjnych.

                  - A o masowej psychozie słyszałeś?

                  - I gdzie niby mają być te masowe psychozy? – Izwicki błysnął

                  groźnie czarnymi oczami. – Z jakich ty pozycji występujesz?

                  Tam się ludzie zbiorą na świętą sprawę!

                  Ktoś się roześmiał. Kołobek uderzył dłonią w stół.

                  - Występuje z naszych pozycji! Z pozycji bezpieczeństwa

                  dorobku narodowego!

                  - Coś mi się zdaje, chłopaki, że wy się prześcigacie w

                  obłudzie – zauważył Simeonow.

                  Kołobek, nie zmieszany, ciągnął:

                  - Występuję z pozycji pracownika i, jeśli sobie życzycie,

                  patrioty Ermitażu. Jesteśmy zobowiązani nie dopuścić do

                  pomyłki 1917 roku. To nasz obowiązek jako członków partii,

                  komsomołu i związków zawodowych.

                  - Jeszcze by coś potłukli – zażartował niezręcznie ktoś z

                  działu Starożytnych Greków.

                  - I mieli by do tego pełne prawo – dodał Simeonow. – Jeśli raz

                  na pół wieku pozwala się ludziom wziąć szturmem Pałac Zimowy,

                  to ich świętym prawem jest trochę narozrabiać.

                  - Ale do komitetu rejonowego i tak trzeba pójść – powiedział

                  ze smutkiem Izwicki.

                  Kołobek zdziwił się. Nie spodziewał się poparcia z tej strony.

 

                  - Pójść można – odezwał się ktoś spod drzwi.

                  - Uzbroić się też nie zaszkodzi – wtrącił Kołobek, który kuł

                  żelazo póki gorące. – Musimy być gotowi na każdą ewentualność.

 

                  Kołobek zeskoczył ze stołu i szeroko rozłożył ręce:

                  - Przecież to wszystko nasze, ludowe. Jesteśmy dziećmi

                  robotników i urzędników, a dzisiaj, dla niektórych może po raz

                  pierwszy w życiu, nadszedł czas poważnej próby. Nie chcę

                  negować decyzji KC o powtórzeniu szturmu Zimowego. To mądra

                  decyzja. Ale bez milicji może dojść do katastrofy. Sam

                  słyszałem na ulicach takie rozmowy…

                  - Jakie?

                  - Nieważne, jakie. Graniczące z anegdotą. Przypadek – to

                  przecież również konieczność.

                  - I kto pójdzie do komitetu rejonowego? Ty?

                  - Tak. A ty, Izwicki, porozmawiaj z dziewczętami.

                  - Z którymi?

                  - Z naszymi. Z tymi, które mobilizowano do żeńskiego batalionu

                  śmierci. Zosia jest tam u nich dowódcą. Teraz pojechała do

                  magazynu teatru po płaszcze.

                  Na tym zebranie się skończyło. Tylko Simeonow zatrzymał

                  Kołobka w drzwiach i powiedział poważnie:

                  - Ty tam w komitecie za bardzo nie szalej. Jeszcze dostaniesz

                  naganę za panikarstwo.

                  - A co ja, głupi? Wspomnę tylko o milicji – sami powinni

                  rozumieć. W razie czego, to oni będą odpowiadać.

                  

                  2.

                  Już od kilku tygodni w komitecie rejonowym panowało

                  ogłupiająca przedświąteczna atmosfera, trwająca od tak dawna i

                  tak nierealna, że stała się normą, a powrót do normalnego

                  życia wydawał się nieprawdopodobny. Nie wiedzieć czemu

                  wyrażało się to u wszystkich pracowników komitetu w identyczny

                  sposób. “Jak tylko się to wszystko skończy – mówili w wąskim

                  kręgu – biorę urlop. Będę siedział dwadzieścia cztery dni w

                  Soczi i grał w preferansa”.

                  Ale póki co o preferansie można było tylko pomarzyć.

                  Kołobek początkowo nie zauważył milicjanta przy schodach.

                  Milicjanta całkowicie zasłaniała sterta metalowych i

                  sklejkowych szyldów i reklam, które, jakby się wydawało nie

                  powinny się znajdować w komitecie rejonowym.

                  - Wy do kogo? – rozległ się głos spoza pomarańczowej tablicy

                  “Koniak Szustowa”.

                  - Do Gruszewa – odpowiedział Kołobek i wyjął legitymację

                  partyjną.

                  - Nie widziałem go dzisiaj – powiedział sierżant, przesuwając

                  pod ścianę szyld “Zajazd”. – Nazwozili tego a wieszać nie ma

                  komu. To – wskazał na “zajazd” – będzie wisieć nad naszymi

                  drzwiami. Już protestowałem.

                  - Rzeczywiście, niepoważnie to wygląda – zgodził się Kołobek.

                  – Czyżby nie było innego?

                  - To główny architekt tak nam dogodził – powiedział sierżant.

                  – Sprawdzał na starym planie. Wszystko ma być zgodnie z prawdą

                  historyczną.

                  Po schodach schodziło dwóch instruktorów działu przemysłowego,

                  uginając się pod ciężarem pozłacanego dwugłowego orła.

                  Instruktorzy zawrócili nim jak fortepianem i zaczęli

                  nieumiejętnie przeciskać się z nim przez drzwi. Sierżant

                  zapomniał o Kołobku i z krzykiem: “Bardziej w lewo, do licha!”

                  rzucił się na pomoc instruktorom.

                  Kołobek wszedł na pierwsze piętro i instynktownie przywarł do

                  ściany. Z naprzeciwka szedł potężny mężczyzna z epoletami

                  ozdobionymi czarnymi orłami. Na widok odskakującego Kołobka

                  mężczyzna westchnął, odsunął rude bokobrody i Kołobek poznał

                  trzeciego sekretarza.

                  - Przyzwyczajam się – powiedział sekretarz. – Nie poznałeś?

                  - Nie. Robi wrażenie. Przekonująco pan wygląda. Czyj to

                  mundur?

                  - Jeszcze nie dostałem przydziału. Ale generalnie marynarka.

                 Pewnie morski korpus kadetów. Do Gruszewa? Może cię nie

                  przyjąć. Zajęty.

                  - Spróbuję.

                  Drzwi do gabinetu pierwszego sekretarza były otwarte na

                  oścież, z nich waliły do poczekalni kłęby papierosowego dymu.

                  Kołobek wszedł do gabinetu i z minutę się rozglądał, próbując

                  się zorientować w niebieskich oparach, gdzie jest towarzysz

                  Gruszew.

                  W końcu udało mu się wypatrzyć zieleń sekretarskiej serwety i

                  podpłynął do stołu. W dymie nad stołem chwiała się krzepka

                  figura sekretarza. Sekretarz był w marynarskim podkoszulku w

                  paski i marynarskiej czapce, ze złotym napisem “Aurora”. Ma

                  szczęście, pomyślał Kołobek. Będzie w samym centrum wydarzeń.

                  Dwóch starszawych dżentelmenów z nieumiejętnie przyklejonymi

                  bródkami w szpic i w jednakowych czarnych kamizelkach

                  rytmicznie wymachiwało rękami, próbując zmusić marynarza do

                  podpisania jakichś trudnych do rozpoznania w tym dymie

                  papierów.

                  W tym czasie marynarz rozmawiał przez dwa telefony, od czasu

                  do czasu zasłaniając słuchawkę ręką i dawał jakieś polecenia

                  czerwonoarmiście w budionówce z niebieską gwiazdą.

                  Trzeba by im powiedzieć, przecież to nieporozumienie, pomyślał

                  Kołobek. W siedemnastym jeszcze nie było budionówek. I samego

                  Budionnego też nie było. Zachód się będzie śmiać.

                  Ostatnie słowa niechcący wydostały się na zewnątrz i

                  zabrzmiały w tym momencie, gdy akurat zapanowała krótkotrwała

                  cisza.

                  - Co? – zapytał marynarz Gruszew, unosząc się nad stołem i

                  opierając się słuchawkami o zielone sukno. – Kto tam coś mówił

                  o Zachodzie?

                  W tym momencie rozpoznał Kołobka z Ermitażu.

                  - A, witaj! – powiedział. – Co tam mówiłeś o Zachodzie?

                  Kołobek pomyślał, że Gruszewowi niełatwo wejść w rolę prostego

                  człowieka, wilka morskiego.

                  - Dzień dobry, towarzyszu Gruszew – odpowiedział Kołobek. – Po

                  żeście go ubrali w budionówkę? Przecież to wynalazek Pierwszej

                  Konnej, że tak powiem, w ogniu walk wojny ojczyźnianej.

                  - Głupi – powiedział Gruszew. – Szczur lądowy. Myślisz, że my

                  nie mamy konsultantów? Przecież to Tematian – będzie

                  występował w przedstawieniu teatralnym, po naszym zwycięstwie.

                  Nie czytałeś “Pięćdziesiąt lat w jeden wieczór”? Tam będą i

                  prawicowcy i budowniczowie Biełomorkanału. Po co przyszedłeś?

                  Zapytał i nie czekając na odpowiedź podniósł do uszu

                  słuchawki, łokciem odpychając dżentelmenów w kamizelkach.

                  Kołobek podszedł do niego z boku i przysiadł przy stole na

                  wolnym krześle.

                  - Ja w sprawie milicji – powiedział.

                  Gruszew nie usłyszał. Kołobek zdecydował, że poczeka.

                  - Pietropawłowska! – krzyczał sekretarz do słuchawki. –

                  Pietropawłowska! Zaraz tam do was przyprowadzą politycznych!

                  Nie, nie antyradzieckich! Naszych, proletariat! Z Zarządu

                  gospodarką rybną i łowiectwem. Umieścisz ich w celach… Czekaj!

                  (do drugiej słuchawki: to nie do ciebie…) Pościeli nie

                  wydawaj. Towarzysze są uprzedzeni. Dwa dni się prześpią bez

                  pościeli. Ich dziadowie cierpieli… Cierpieli, mówię! Z

                  jedzeniem? Jedzenie mają zapewnione. Ze stołówki “Białe noce”.

                  Oni wiedzą… Nie, zamykaj, zamykaj, wszystko ma być jak należy.

                  Najważniejsza jest prawda historyczna. Prawda, mówię! Konwój w

                  drodze! A na razie zmobilizuj stróżów z muzeum. Jak to – nie

                  chcą? Obiecaj im nadgodziny! Na razie!

                  Gruszew rzucił na widełki jedną słuchawkę i krzyknął do

                  drugiej:

                  - Kogan? Kogan, poczekaj!

                  Zadzwonił pierwszy telefon, Gruszew podniósł słuchawkę,

                  zawołał: “Zaraz!” i odrzucił jak żmiję.

                  Kołobek podniósł osieroconą słuchawkę.

                  - Komitet rejonowy? – zapytał drżący kobiecy głos.

                  - Instruktor społeczny Kołobek, słucham.

                  - Posłuchajcie, towarzyszu społeczny instruktorze – powiedział

                  kobiecy głos. – Niebieski ma być na górze czy na dole?

                  - Jaki niebieski?

                  - Na rosyjskiej fladze narodowej. Mówi Smirnicka, z

                  przedszkola numer trzydzieści. Robimy znaczki dla burżuazji.

                  - Chwileczkę. Może towarzysz Gruszew wam pomoże.

                  Kołobek podał słuchawkę marynarzowi. Cholera, pomyślał, nie

                  mam pojęcia, jaka powinna być flaga. Przyzwyczaiłem się, że

                  czerwona.

                  - Chwileczkę – powiedział Gruszew słuchawce i ciągle krzyczał

                  do drugiej: - Ty mi tu, Kogan, nie kombinuj! Twojemu Bundowi

                  wystarczy jeden pokój. Co, może mam ci oddać Pałac Taurydzki?

                  Przecież nie braliście czynnego udziału. Co Marks? Co tu ma do

                  rzeczy Marks? Wiesz co, jak się to wszystko skończy, to cię

                  pociągnę do odpowiedzialności. Tak, za demagogię. Marks nie ma

                  przynależności narodowej. Jest wielkim nauczycielem klasy

                  robotniczej i nie zapominaj o tym. A tak w ogóle, podeślę ci

                  tam kilku towarzyszy z Ukrainy, bo coś mi się wydaje, że ty do

                  tego swojego Bundu masz zamiar włączyć samych Żydów. Nie

                  chcesz Ukraińców? To bierz Armeńczyków. Też bruneci.

                  - No, co tam u was? – Gruszew chwycił drugą słuchawkę. –

                  Niebieski? Zajrzyj do encyklopedii. Do Wielkiej. Nie ma? To

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin