Hoffman ETA - HISTORIA O DZIADKU DO ORZECHÓW I O KRÓLU MYSZY.doc

(293 KB) Pobierz

 

Hoffmann Ernst Theodor Amadeus

HISTORIA O DZIADKU DO ORZECHÓW

I O KRÓLU MYSZY

 

 

 

WIECZÓR WIGILIJNY

 

Dnia dwudziestego czwartego grudnia nie wolno było dzieciom radcy sanitarnego Stahlbauma zaglądać do salonu, a tym bardziej do przylegającego buduaru. Fryc i Marynia siedzieli skuleni w kąciku ostatniego pokoju i markotno im było, kiedy zmierzch już zapadł, ale światła, jak zwykle w tym dniu, nie wnoszono. Fryc zwierzył się szeptem swojej młodszej siostrzyczce, która skończyła dopiero siódmy rok życia, że już od rana słyszał w zamkniętych pokojach szmery i lekkie pukania i że przed chwilą jakaś niewielka ciemna postać przemknęła przez sień — z całą pewnością ojciec chrzestny Drosselmeier.

Marynia aż klasnęła w dłonie z radości i zawołała: — Ach, jaka jestem ciekawa, co pięknego zrobił znów dla nas ojciec chrzestny Drosselmeier!

Radca sądu najwyższego Drosselmeier nie był człowiekiem pięknym; chudy i niski, z pomarszczoną twarzą, zamiast prawego oka miał wielki czarny plaster i był zupełnie łysy, dlatego nosił śliczną białą perukę ze szkła, niezwykłej roboty. W ogóle był ojciec chrzestny człowiekiem niezwykłym, który nie tylko znał się na zegarach, ale nawet sam umiał je sporządzać. Więc jeżeli się zdarzyło, że zachorował jeden z pięknych zegarów w mieszkaniu radcy Stahlbauma i nie mógł z siebie głosu wydobyć, przychodził ojciec chrzestny Drosselmeier, zdejmował szklaną perukę i swój żółty surducik, owiązywał się niebieskim fartuchem i zaczynał kłuć zegar starymi narzędziami, że aż małą Marynię bolało: ale ojciec chrzestny nigdy nie zrobił zegarowi nic złego, przeciwnie, zegar powracał do życia, znowu wesoło mruczał, bił i śpiewał ku wielkiej uciesze domowników. Zawsze, ile razy ojciec chrzestny przychodził, przynosił dzieciom w kieszeni coś ładnego: zabawnego człowieczka, który przewracał oczami i składał grzeczne ukłony, szkatułkę, z której wyskakiwał ptaszek, lub inne śliczności. Ale na Boże Narodzenie przynosił zawsze jakiś prezent niezwykły, przez niego samego z wielkim trudem zrobiony: dlatego też dzieci musiały go oddawać rodzicom na przechowanie.

— Ach, jaka jestem ciekawa, co pięknego zrobił dla nas ojciec chrzestny Drosselmeier! — wołała Marynia. Fryc był zdania, że tym razem nie może być nic innego, tylko forteca, w której śliczni żołnierze maszerują tam i z powrotem i odbywają ćwiczenia: a potem powinni przyjść inni żołnierze i zaatakować fortecę, ale ci z wewnątrz na pewno odpędzą ich strzałami z armat, które głośno trzaskają.

— Nie, nie — przerwała Marynia — ojciec chrzestny Drosselmeier opowiadał mi o cudnym ogrodzie i o wielkim jeziorze, po którym pływają wspaniałe łabędzie ze złotymi naszyjnikami i śpiewają najładniejsze piosenki. A potem wychodzi mała dziewczynka, staje nad jeziorem, woła do siebie łabędzie i karmi je słodkim marcypanem.

— Łabędzie nie cierpią marcypana — zawołał Fryc niezbyt grzecznie — i ojciec chrzestny nie potrafi wcale zrobić całego ogrodu. Właściwie niewiele mamy pociechy z jego zabawek, bo zaraz nam je odbierają; wolę już to, czym nas obdarowują tatuś i mamusia, to możemy zatrzymać i wolno nam z tym robić, co nam się podoba. Tak naradzały się dzieci, co też to będzie tym razem. Marynia skarżyła się, że panna Gertruda (jej duża lalka) bardzo się zmieniła, coraz częściej i coraz niezgrabniej upada na podłogę, co nie obywa się bez paskudnego podrapania twarzy, nie mówiąc już o tym, jak brudzi sukienkę; i nawet najsurowsza bura nic już nie pomaga. A mamusia uśmiechnęła się, kiedy Marynia zachwycała się małym parasolikiem Małgosi. Fryc utrzymywał z kolei, że brak mu w stajni dzielnego kasztana i że w wojsku jego zupełnie nie ma konnicy — a tatuś przecie wie o tym dobrze.

Dzieci wiedziały dobrze, że rodzice nakupili dla nich mnóstwo podarunków i teraz je ustawiają, i były pewne, że dobry Pan Jezus patrzy na to wszystko poczciwie swoimi miłymi dziecięcymi oczami i że podarunki gwiazdkowe, jak gdyby naznaczone błogosławiącą ręką, więcej radości sprawiają niż inne. Przypomniała o tym dzieciom, które wciąż jeszcze szeptały do siebie o oczekiwanych niespodziankach, ich starsza siostra Ludwika i dodała, że to właśnie Pan Jezus przysyła dzieciom za pośrednictwem rodziców to, co może im sprawić najwięcej uciechy i radości; bo On zna się na tym najlepiej, więc dzieci nie powinny życzyć sobie i spodziewać się różności, ale grzecznie i spokojnie oczekiwać tego, co im w darze przypadnie.

 

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

Mała Marynia zamyśliła się, ale Fryc mruczał do siebie:

— A jednak chciałbym dostać kasztanka i huzarów.

Ściemniło się już zupełnie. Fryc i Marynia, mocno przytuleni do siebie, nie śmieli powiedzieć nic więcej. Zdawało się im, że słyszą wokoło łagodny szelest skrzydeł i jakąś daleką, ale cudną muzykę. A kiedy jasny blask padł na ścianę, wiedziały, że to Dzieciątko Jezus frunęło na świetlistym obłoku do innych szczęśliwych dzieci. W tej samej chwili dał się słyszeć czysty srebrny dźwięk: dyń, dyń! — drzwi otworzyły się nagle i taki blask buchnął z wielkiego salonu, że dzieci krzyknęły: ach! i jak wryte zatrzymały się na progu. Tatuś i mamusia ukazali się w drzwiach, wzięli za ręce Fryca i Marynię i powiedzieli:

— Chodźcie, chodźcie, drogie dzieci, i spójrzcie, jak was Pan Jezus obdarzył.

 

PODARUNKI

 

Zwracam się teraz do ciebie, łaskawy czytelniku albo słuchaczu, Frycu, Teodorku, Erneście — czy jak ci tam na imię — i proszę, żebyś przypomniał sobie jak najżywiej swój ostatni stół gwiazdkowy, bogato zastawiony ślicznymi, barwnymi podarunkami. Wtedy dopiero będziesz mógł wyobrazić sobie, jaki zachwyt ogarnął oniemiałe dzieci, jak im oczy zabłysły, jak Marynia po długiej chwili dopiero wykrzyknęła:

— Ach, jakie to śliczne! — i jak Fryc zaczął skakać do góry, co mu się zresztą doskonale udawało. Dzieci były widocznie przez cały rok wyjątkowo grzeczne i posłuszne, bo nigdy przedtem nie dostały takich wspaniałości.

Wielka choinka, stojąca pośrodku pokoju, obwieszona była mnóstwem złotych i srebrnych jabłek, a ze wszystkich gałązek zwisały na kształt pąków i kwiatów migdały cukrzone, kolorowe cukierki i wiele innych łakoci. Ale najbardziej pochwalić należy mnóstwo małych świeczek, które jak gwiazdki błyszczały pomiędzy igłami cudownego drzewka; a ono, rozsiewając blask dokoła, zapraszało dzieci serdecznie, aby zrywały jego owoce i kwiaty. Naokoło drzewka wszystko jaśniało barwnie i wspaniale; cóż tam były za śliczne rzeczy — kto by to opisać potrafił! Marynia spostrzegła zgrabne laleczki, czyściutkie małe mebelki, ale przede wszystkim uderzała w oczy jedwabna sukienka, wytwornie ozdobiona kolorowymi wstążkami. Wisiała na umyślnie ustawionym wieszadle w ten sposób, że mała Marynia mogła ją ze wszystkich stron

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

dokładnie obejrzeć, co też uczyniła, wołając raz po raz:

— Ach, jaka śliczna, kochana sukienka! I wolno mi będzie, naprawdę wolno mi będzie ją włożyć!

Fryc tymczasem trzy albo i cztery razy przegalopował i przekłusował dokoła stołu, wypróbowując nowego kasztanka, którego naprawdę znalazł uwiązanego do stołu. Zsiadłszy z konia rzekł, że to dzika bestia, ale to nic, już on sobie da z nim radę. Potem wziął się do oglądania nowego pułku huzarów, pięknie ubranych w czerwone i złote mundury; mieli srebrną zbroję na sobie i siedzieli na koniach tak błyszcząco białych, że wydawało się prawie, że i one są z czystego srebra zrobione.

Właśnie dzieci, już trochę uspokojone, chciały podejść do książek z obrazkami, które leżały otwarte na stole w ten sposób, że od razu widać było różne śliczne kwiatki i wystrojonych ludzi, a nawet milutkie bawiące się dzieci, namalowane tak świetnie, jak gdyby naprawdę żyły i mówiły. Tak! Dzieci chciały właśnie podejść do tych cudownych książek, kiedy znowu odezwał się dzwonek. Fryc i Marynia wiedzieli, że teraz kolej na podarunki ojca chrzestnego Drosselmeiera, i pobiegli do stołu stojącego pod ścianą. Prędko odsunięto parawan, który go dotychczas zasłaniał. I cóż tam dzieci ujrzały!

Na zielonym trawniku, na którym rosło wiele barwnych kwiatów, stał wspaniały zamek z lustrzanymi szybami i złotymi wieżami. Właśnie rozległ się dźwięk dzwonów, drzwi i okna otwarły się i widać było, jak w środku spacerowali malutcy, ale zgrabni panowie w kapeluszach z piórami i panie z długimi trenami u sukien. W środkowej sali, która zdawała się cała stać w płomieniach — tak wiele świeczek paliło się w srebrnych żyrandolach — w takt muzyki dzwonków tańczyły dzieci w krótkich surducikach i sukienkach. Jakiś pan w szmaragdowym płaszczu co chwila wyglądał przez okno, machał ręką i znikał znowu. I sam ojciec chrzestny Drosselmeier, niewiele większy

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

od dużego palca tatusia, zjawiał się od czasu do czasu na dole w drzwiach zamku i znowu wchodził do środka.

Fryc, oparty o stół obiema rękami, przyglądał się ślicznemu zamkowi i figurkom tańczącym i spacerującym, a potem rzekł:

— Ojcze chrzestny! Pozwól mi także wejść do zamku.

Ale radca sądu najwyższego powiedział mu, że tego w żaden sposób uczynić nie można. I miał rację, bo nierozsądna była ze strony Fryca chęć wejścia do zamku, który razem z wieżami niższy był od niego samego. Fryc to zrozumiał, ale po pewnym czasie, kiedy panowie i panie spacerowali ciągle w ten sam sposób, dzieci tańczyły, człowiek w szmaragdowym płaszczu wyglądał zawsze przez to samo okno, a ojciec chrzestny Drosselmeier ukazywał się we drzwiach, zawołał niecierpliwie:

— Ojciec chrzestny, wyjdź raz innymi drzwiami!

— Nie można, drogi Frycku — odparł radca sądu najwyższego.

— No, to każ — mówił Fryc dalej — temu zielonemu człowiekowi, który tak często wygląda przez okno, żeby spacerował razem z innymi.

— Tego także nie mogę zrobić — odpowiedział znowu radca sądu najwyższego.

— To niech dzieci zejdą na dół — zawołał Fryc — żebym mógł je obejrzeć z bliska!

— Ach, tego wszystkiego nie można zrobić — odparł rozdrażniony radca sądu najwyższego — mechanizm musi pozostać taki, jakim go zrobiłem.

— Taak? — zapytał Fryc, przeciągając sylaby. — Tego wszystkiego nie można zrobić? Słuchaj, kochany ojcze chrzestny, jeżeli te twoje malutkie wystrojone figurki w zamku umieją robić wciąż tylko jedno i to samo, to niewiele są warte i zupełnie nie są mi potrzebne. Nie, wolę już swoich huzarów, bo oni mogą maszerować naprzód i w tył, jak mi się zechce, a nie siedzieć zamknięci w jakimś domu.

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

To powiedziawszy Fryc pobiegł do stołu z podarunkami i kazał swojemu szwadronowi kłusować tam i z powrotem na srebrnych rumakach, powiewać chorągwiami, atakować i strzelać, ile serce zapragnie. Marynia także odeszła po cichutku, bo i jej prędko znudziły się te spacery i tańce laleczek w zamku, tylko nie zdradziła się z tym jak Fryc, bo była grzeczna i dobra. Rozgniewany radca sądu najwyższego zwrócił się do rodziców:

— Ten cudowny mechanizm nie jest przeznaczony dla nierozsądnych dzieci, zapakuję swój zamek z powrotem.

Ale wtedy podeszła matka i poprosiła ojca chrzestnego, żeby pokazał jej wewnętrzne urządzenia zamku i skomplikowane kółka zębate, które wprawiały lalki w ruch. Radca rozebrał cały mechanizm i znowu go złożył. Rozpogodził się przy tym zupełnie i dał jeszcze dzieciom kilka ładnych brązowych człowieczków ze złotymi twarzami, rękami i nogami. Wszystkie były rodem z Torunia i tak przyjemnie pachniały piernikiem, że Fryc i Marynia ucieszyli się bardzo. Siostra Ludwika włożyła na życzenie matki piękną, nową suknię, którą jej podarowano, ale Marynia wolała jeszcze dłużej oglądać swoją sukienkę i nie chciała jej zaraz włożyć na siebie. Chętnie jej na to pozwolono.

 

WYCHOWANEK

 

Marynia dlatego właściwie nie chciała odejść od stołu gwiazdkowego, że odkryła coś, czego nikt dotychczas nie zauważył. Dzięki temu, że huzarzy Fryca wymaszerowali i ustawili się w ordynku pod drzewem, ukazał się niezmiernie wytworny mały człowieczek, który stał spokojnie i skromnie, jak gdyby oczekiwał swojej kolejki. Można by wprawdzie dużo zarzucić jego figurze, bo długi i nazbyt tęgi tułów nie pasował do

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

cienkich i krótkich nóżek, a głowa była o wiele za duża, ale te braki wynagradzało eleganckie ubranie, które świadczyło o dobrym smaku i dużym ukształceniu. Miał na sobie śliczną fiołkową kurtkę huzarską z licznymi białymi sznurami i guzikami, podobne spodnie, a buciki piękniejsze od wszystkich, jakie zdobiły kiedykolwiek nogi studenta, a nawet oficera. Tak dobrze przylegały do delikatnych nóżek, jak gdyby były namalowane. Zabawne było, że z ramion zwisał mu wąski i niezgrabny płaszczyk, który wyglądał jak z drzewa, a na głowie miał czapkę górniczą. Ale Marynia pomyślała sobie, że ojciec chrzestny Drosselmeier nosi także bardzo lichy płaszcz i paskudną czapkę, a jednak jest doskonałym ojcem chrzestnym. Pomyślała również, że gdyby ojciec chrzestny ubrał się nawet tak starannie, jak ten mały, to jeszcze by tak ładnie nie wyglądał.

Przyglądając się uważnie miłemu człowieczkowi, którego polubiła od razu, Marynia spostrzegła, ile dobroci malowało się na jego twarzy. Z jasnozielonych, trochę wyłupiastych oczu wyglądała przyjaźń i życzliwość. Do twarzy mu było ze starannie uczesaną brodą z białej bawełny, okalającą podbródek, bo jeszcze wyraźniej uwydatniał się dzięki niej słodki uśmiech jego czerwonych ust.

— Ach! — zawołała wreszcie Marynia — powiedz mi, drogi ojcze, do kogo należy ten najmilszy człowieczek tam pod drzewem?

— Zadaniem tego człowieczka, kochane dziecko — odpowiedział ojciec — jest dzielnie pracować, ma on dla was wszystkich rozgryzać twarde orzechy; a należy zarówno do Ludwiki, jak do ciebie i Fryca.

To mówiąc ojciec zdjął go ostrożnie ze stołu i uniósł w górę jego drewniany płaszczyk, a człowieczek otworzył wtedy usta szeroko, szeroko i ukazał dwa rzędy lśniących, ostrych ząbków. Na prośbę ojca Marynia włożyła mu orzech do ust i — trzask! — rozgryzł go, łupiny rozleciały się, a Maryni wpadło do ręki samo słodkie jądro. Teraz dowiedzieli się wszyscy, a i Ma

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

rynia także, że ten śliczniutki mały człowieczek pochodzi z rodu Dziadków do Orzechów i że trudni się nadal zawodem swoich przodków. Dziewczynka nie posiadała się z radości, a ojciec powiedział:

— Ponieważ Dziadek tak bardzo ci się podoba, powinnaś go starannie przechowywać i chronić; ale jak już powiedziałem, równe prawa do używania go mają Ludwika i Fryc.

Marynia wzięła go natychmiast do ręki i kazała mu rozgryzać orzechy, ale wybierała najmniejsze, żeby człowieczek nie musiał ust otwierać za szeroko, bo w gruncie rzeczy nie było mu z tym do twarzy. Ludwika podeszła do niej i jej także musiał Dziadek świadczyć podobne przysługi; widać było, że czyni to chętnie, bo uśmiechał się bardzo przyjaźnie.

Tymczasem Fryc zmęczył się ciągłymi manewrami i konną jazdą, a słysząc wesołe trzaskanie orzechów, podbiegł do sióstr i śmiał się serdecznie z zabawnego małego człowieczka, który teraz, gdy i Frycowi zachciało się jeść orzechy, wędrował z rąk do rąk i nie przestawał ani na chwilę otwierać i zamykać ust. Fryc wkładał mu największe i najtwardsze orzechy, ale coś nagle trzasnęło i trzy ząbki wypadły z ust Dziadka do Orzechów, a cały podbródek obluzował się i zaczął zwisać.

— Ach, mój biedny kochany Dziadek do Orzechów — wykrzyknęła głośno Marynia i odebrała go natychmiast Frycowi.

— To jest zwyczajny głupiec — powiedział Fryc — chce być Dziadkiem do Orzechów, a nie ma nawet porządnych zębów; pewnie nie zna wcale swojego rzemiosła. Oddaj mi go, Maryniu, on musi mi rozgryzać orzechy, nawet gdyby miał postradać resztę zębów, a nawet i cały podbródek. Co nam po tym nicponiu!

— Nie, nie — wołała Marynia, płacząc — nie dam ci mojego kochanego Dziadka do Orzechów! Patrz, jak żałośnie patrzy na mnie i pokazuj o mi swoją pokaleczoną buzię! A ty jesteś złym człowiekiem, bijesz swoje konie i pewnie pozwoliłbyś zabić żołnierza.

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

— Tak być musi, ty tego nie rozumiesz — zawołał Fryc.— Ale Dziadek do Orzechów jest tak samo mój, jak i twój, więc mi go oddaj.

Marynia rozpłakała się na dobre i prędziutko zawinęła chorego Dziadka do Orzechów w chusteczkę do nosa. Weszli rodzice z ojcem chrzestnym Drosselmeierem, który ku wielkiemu zmartwieniu Maryni wziął stronę Fryca. Ale ojciec rzekł:

— Oddałem Dziadka do Orzechów wyraźnie pod opiekę Maryni, a ponieważ widzę, że potrzebuje teraz jej pomocy, więc może robić z nim, co się jej podoba, i nikomu wtrącać się do niej nie wolno! Poza tym dziwi mnie bardzo, że Fryc wymaga dalszej służby od kogoś, kto zachorował na służbie. Jako dobry żołnierz powinien wiedzieć, że rannych nigdy nie wciela się do szeregu.

Fryc zawstydził się bardzo i nie troszcząc się dłużej o orzechy i Dziadka, odszedł na drugą stronę stołu, gdzie jego huzarzy udawali się już na nocną kwaterę, pozostawiając tylko warty na placu. Marynia pozbierała zgubione ząbki Dziadka do Orzechów, owiązała mu chory podbródek ładną białą wstążką, odczepioną od sukienki, i jeszcze staranniej zawinęła w chusteczkę biednego malca, który był bardzo blady i przestraszony. Trzymając go i kołysząc na ręku jak małe dzieciątko, zaczęła oglądać śliczną książkę z obrazkami, która leżała obok innych prezentów. Chociaż nie było to jej zwyczajem, gniewała się bardzo, kiedy ojciec chrzestny Drosselmeier śmiał się do rozpuku i pytał raz po raz, jak może tyle troskliwości okazywać temu okropnemu brzydalowi.

Marynia przypomniała sobie nagle, że kiedy zobaczyła malca po raz pierwszy, wydał jej się bardzo podobny do Drosselmeiera, i powiedziała bardzo poważnym tonem:

— Kto wie, kochany ojcze chrzestny, czy wyglądałbyś tak samo ślicznie, gdybyś nawet wystroił się tak, jak mój drogi Dziadek do Orzechów, i gdybyś włożył równie ładne świecące buciki.

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

Marynia nie zrozumiała, dlaczego rodzice roześmieli się tak wesoło, a nos radcy sądu najwyższego mocno poczerwieniał i ojciec chrzestny przestał się śmiać. Musiała być jakaś specjalna przyczyna po temu.

 

CUDA

 

W bawialnym pokoju radcostwa, zaraz na lewo od drzwi wejściowych, pod szeroką ścianą stoi oszklona szafa; w szafie tej dzieci przechowują wszystkie prześliczne rzeczy, które co roku dostają. Ludwika była jeszcze zupełnie mała, kiedy ojciec zamówił tę szafę u nadzwyczajnie zręcznego stolarza. Szafa miała tak jasne szyby i w ogóle była tak kunsztownie zrobiona, że wszystko w niej wyglądało jeszcze ładniej niż w ręce. Na górnej półce, której nie mogli dosięgnąć Fryc ani Marynia, stały cudowne dzieła ojca chrzestnego Drosselmeiera; niżej była półka na książki z obrazkami, a dwie dolne mogły dzieci zapełnić, czym chciały; ale tak się zawsze składało, że Marynia z najniższej półki robiła mieszkanie dla lalek, a Fryc na wyższej półce zakwaterowywał wojsko. Tak było i dzisiaj, bo Fryc ustawił huzarów na górze, a Marynia, o jedną półkę niżej, odsunęła na bok pannę Gertrudę, umieściła nową, wystrojoną lalkę w doskonale umeblowanym pokoju i zaprosiła się do niej na słodycze. Jak powiedziałem, pokój był doskonale umeblowany i naprawdę nie wiem wcale, czy któraś z moich uważnych słuchaczek, może także Marynia, jak mała Stahlbaumówna, ma równie wzorzystą małą sofkę, kilka równie zgrabniutkich krzesełek, tak samo ładny stolik do herbaty, a przede wszystkim równie milutkie białe łóżeczko, do którego kładzie spać swoje lalki. To wszystko stało w kącie szafy, której ściany były nawet w tym miejscu zawieszone barwnymi obrazkami, i możecie być pewni, że nowa lalka była zadowolona ze swojego pokoiku. Lalka ta, jak się Marynia dowie

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

działa jeszcze tego samego wieczoru, nazywała się panna Klara.

Był już późny wieczór, zbliżała się północ, ojciec chrzestny Drosselmeier dawno poszedł do domu, a dzieci wciąż jeszcze nie mogły się oderwać od oszklonej szafy, chociaż matka przypominała im często, że czas już iść do łóżek.

— To prawda — zawołał wreszcie Fryc — ci biedni chłopcy — miał na myśli huzarów — chcą już także odpocząć, a póki ja tu jestem, żaden z nich nie śmie się zdrzemnąć, tego jestem zupełnie pewien!

To rzekłszy odszedł; ale Marynia prosiła gorąco:

— Jeszcze chwileczkę, jeszcze jedną chwileczkę zostaw mnie, mamusiu. Mam tu jeszcze dużo roboty, ale jak tylko skończę, zaraz pójdę do łóżka.

Marynia była dzieckiem grzecznym i bardzo rozsądnym, więc dobra mamusia mogła ją bez obawy zostawić samą z zabawkami. Ale matka bojąc się, że dziewczynka tak bardzo zajęta swoją nową lalką i innymi zabawkami zapomni zdmuchnąć świece, palące się dokoła szafy, zgasiła je i tylko lampa, która wisiała na suficie pośrodku pokoju, rzucała łagodne i przyjemne światło.

— Nie siedź za długo, droga Maryniu, bo jutro nie będziesz mogła wstać w porę — upomniała matka i poszła do sypialni.

Marynia, gdy tylko pozostała sama, zajęła się zaraz czymś, co bardzo leżało jej na sercu, a co, sama nie wiedząc dlaczego, chciała ukryć przed matką. Ciągle jeszcze trzymała na ręku chorego Dziadka do Orzechów, zawiniętego w chusteczkę. Teraz położyła go ostrożnie na stole, pomału, pomalutku odwinęła go z chustki i zaczęła oglądać jego rany. Dziadek był bardzo blady, ale uśmiechał się przy tym tak czule i przyjaźnie, że Marynia była bardzo wzruszona.

— Ach, kochany Dziaduniu do Orzechów — powiedziała cichutko — nie gniewaj się, że braciszek Fryc przyczynił ci tyle bólu; on nie chciał ci zrobić nic złego, tylko przez to wieczne przebywanie z żołnierzami

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

stał się trochę nieczuły. Ale mogę zapewnić cię, że to dobry chłopak. Będę cię troskliwie pielęgnowała, póki nie wyzdrowiejesz i nie będziesz znowu wesoły, a ojciec chrzestny Drosselmeier wstawi ci nowe ząbki i nastawi ramiona; on to potrafi.

Ale ledwie wymówiła te słowa, Dziadek, usłyszawszy nazwisko Drosselmeiera, straszliwie się wykrzywił, a jego oczy zaświeciły zielonym blaskiem i stały się kłujące jak kolce. Marynia o mało nie wykrzyknęła z okropnym przestrachem — ale w tym samym momencie zwróciła się do niej znowu z przyjaznym uśmiechem dawna twarz poczciwego Dziadka, pomyślała więc, że to nagły błysk płomienia lampy, którym zachwiał wiatr, zmienił tak wyraz jego twarzy.

— Ach, jaka głupia ze mnie dziewczynka, że lękam się tak łatwo; o mało nawet nie uwierzyłam, że lalka z drzewa może stroić miny! Ale ten Dziadek do Orzechów strasznie mi się podoba; jest taki zabawny, a przy tym dobroduszny. Dlatego właśnie powinnam go pielęgnować jak należy!

To mówiąc Marynia wzięła Dziadka na ręce, podeszła do oszklonej szafy, przykucnęła przed nią i w te słowa odezwała się do swojej nowej lalki:

— Bardzo cię proszę, panno Klaro, żebyś ustąpiła łóżeczka choremu, poranionemu Dziadkowi do Orzechów, a sama ułożyła się na sofie, jak możesz najwygodniej. Pomyśl, że jesteś zupełnie zdrowa i w pełni sił, bo inaczej nie miałabyś przecie takich rumianych policzków; bardzo niewiele lalek, nawet najpiękniejszych, ma takie miękkie kanapy.

Panna Klara, w pełnym blasku gwiazdkowego stroju, miała wygląd bardzo wytworny i niezadowolony i nic a nic nie odpowiedziała.

— Po co te wszystkie ceregiele — powiedziała Marynia, wyjęła z szafy łóżko, ostrożnie i delikatnie ułożyła w nim Dziadunia do Orzechów, przewiązała mu ramiona jeszcze jedną śliczną wstążeczką, odpiętą od własnej sukienki, i przykryła go aż po sam nos.

— Nie powinien pozostać na noc obok niegrzecznej

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

Klary— mówiła Marynia dalej, po czym wyciągnęła łóżko ze spoczywającym w nim Dziadkiem i umieściła na wyższej półce; w ten sposób znalazło się tuż obok uroczej wioski, w której kwaterowali huzarzy Fryca.

Właśnie zamknęła szafę i chciała udać się do dziecinnego pokoju, kiedy nagle — słuchajcie uważnie, dzieci! — nagle zaczęło coś po cichutku szeptać, mruczeć i trzeszczeć dokoła, za piecem, pod krzesłami, za szafami.

Wielki zegar ścienny zaczął chrapać tymczasem coraz głośniej i głośniej, ale jakoś bić mu się nie udawało. Marynia podniosła głowę i ujrzała, że wielka złocona sowa, która siedziała na zegarze, opuściła skrzydła w ten sposób, że zakrywały cały zegar, i wysunęła naprzód swoją wstrętną kocią głowę z zakrzywionym dziobem. I teraz wyraźnie słychać było chrapliwe słowa:

 

Zegar, zegar, zegar, zegary!

Mruczcie cichutko, nowy i stary,

Nowy i stary.

 

Król myszy dobrze słyszy,

Co się dzieje wkoło,

Sz...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin