Gortat Grzegorz - Szczury i wilki.pdf

(557 KB) Pobierz
<!DOCTYPE html PUBLIC "-//W3C//DTD HTML 4.01//EN" "http://www.w3.org/TR/html4/strict.dtd">
876969211.001.png
Grzegorz Gortat
Szczury i wilki
... którym nie dane było opowiedzieć ...
KUPA ŁAJNA
1. Karzeł i pas
BYŁA NIEDZIELA, więc po namyśle postanowił włożyć białą koszulę. Dla matki.
Szafa z ubraniami stała w dużym pokoju. Na palcach pokonał przedpokój, delikatnie
nacisnął klamkę i uchylił drzwi. Zaskrzypiały w zawiasach. Karzeł siedział przed
włączonym telewizorem. Usłyszał skrzypienie, bo się poruszył. Jeszcze nie zdechł.
Nie zamykając drzwi, cicho wycofał się do siebie. W ubraniu położył się na łóżku,
żeby poczekać, aż Karzeł zaśnie.
– Głodny jestem!
Udał, że nie słyszy. Podniósł prawą pięść na wysokość oczu i otworzył. Na
zewnętrznej stronie dłoni, na skórze między palcami, odsłoniły się wytatuowane litery.
M, E, H, T. „Jak czterech ewangelistów” – pomyślał. Meine Ehre heißt Treue.
Ewangeliści nowego Pisma. Nowy porządek wymaga nowej Wiary. „Naszym hasłem
wierność”. Zacisnął pięść i litery zniknęły.
„Tak trzeba – powtarza A.H. – dopóki nie urośniemy w siłę. Wtedy nie dadzą nam
rady. Nie możemy powtórzyć błędu poprzedników”.
– Głuchy jesteś? Jeść mi daj!
Wstał z łóżka, opadł na podłogę i zaczął ćwiczyć, opierając ciężar ciała na palcach
stóp i kostkach zaciśniętych w pięści dłoni. Uginał i prostował ramiona w równym
tempie. Liczył. Kryzys przyszedł przy dziewięćdziesięciu. Zmusił omdlałe ręce do
większego wysiłku. Dziewięćdziesiąt pięć. Dziewięćdziesiąt sześć. Wyobrażał sobie, że
zamiast w parkiet wbija pięści w Karła. Sto trzy... sto pięć.
Dociągnął do stu dziesięciu i opadł brzuchem na podłogę. Przewrócił się na plecy.
Odpoczywał.
– Do kurwy nędzy, masz watę w uszach?!
Spojrzał na zegar. Pięć po drugiej. Nie wolno mu się spóźnić.
Przeszedł do kuchni, nie patrząc na Karła. Zapalił gaz pod garnkiem z zupą. Wrócił
do pokoju, otworzył szafę i wyjął białą koszulę.
– Wychodzisz?
Nie odpowiedział.
– Kiedy wróci matka?
– Nie wiem.
– Gdzie poszła?
– Przecież wiesz. Nawet w niedzielę sprząta gówno w obcych domach.
– Szczeniaku, o matce mówisz!
– Musi zarobić na twoje żarło i wódę.
– Już nie piję.
Nie odpowiedział.
– Jedzenia ojcu żałujesz?
Poszedł do kuchni, nalał zupę do talerza, zaniósł do pokoju i postawił na stole.
– Matka nie pozwoli ci zdechnąć.
– Dosyć się w życiu naharowałem. Kiedy miałem tyle lat co ty, już poszedłem do
pracy.
– Jak miałeś piętnaście lat, kiblowałeś w poprawczaku.
– Kto ci takich głupot naopowiadał? – Popróbował zupy. – Drugiego dania nie ma?
– Nie.
– Przecież matka kupiła mięso.
– Idź i sprawdź.
Karzeł szarpnął się, próbował go walnąć lewą ręką. Lewą zawsze miał jak siekiera.
Nawet po pijaku wybijał zęby. Nie sięgnął. Opadł na wózek. Wyglądał jak wielki szary
wór, z którego wysypał się cement.
– Kurwa, gdybym miał nogi...
– Wódce podziękuj.
– Kaleki nie szanujesz.
– Gdybyś nachlany nie kładł się pod tramwaj, toby ci nie obcięło.
– Do rodzonego ojca mówisz!
– Trzeba było założyć gumkę.
– Chryste Panie! Jakby nie wiedział, że w każdej chwili mogę mieć trzeci zawał!
– Obiecanki cacanki.
– Dokąd leziesz?
Wszedł do łazienki. Przez zamknięte drzwi usłyszał:
– Zupa ostygła! Mam jeść zimną breję?
Odkręcił prysznic. Zdjął spodnie od dresu, koszulkę, na końcu gatki. Spojrzał w
lustro. Metr siedemdziesiąt sześć. „Zobaczysz – mawia matka – za dwa, trzy lata
wystrzelisz w górę i ojca przegonisz”. Matka ma na myśli te sto osiemdziesiąt osiem
centymetrów, które przed szesnastu laty powiodło ją do ołtarza. A potem średnio dwa
razy w tygodniu tłukło, jakby była workiem bokserskim. Aż trzy lata temu wpadło pod
tramwaj. Odkąd na amen zrosło się z wózkiem, skarlało do metra czterdziestu pięciu.
Wszedł pod prysznic. Namydlał się niespiesznie. Czuł, jak mięśnie przesuwają się
Zgłoś jeśli naruszono regulamin