WEB Griffin - Korpus 06 - Zwarcie.rtf

(1107 KB) Pobierz
untitled

W.E.B. Griffin

 

 

 

Zwarcie

 

Korpus VI

I

1
Lotnisko Hendersona,
Guadalcanal, Wyspy Salomona
11 października 1942 roku, 5.15

 

Porucznik William Charles Dunn IV spojrzał na Pagodę przez podrapaną pleksiglasową osłonę kabiny swojego zdezelowanego, brudnego, tu i ówdzie podziurawionego pociskami Wildcata. Wieża kontrolna na lotnisku Hendersona tak naprawdę wcale nie przypominała pagody, ale Dunn nie słyszał, żeby ktokolwiek nazywał tę japońską dwupiętrową budowlę inaczej.

Ogorzały, nagi do pasa żołnierz piechoty morskiej wyszedł na wąski balkonik Pagody, uniósł lampę sygnalizacyjną, wycelował w jego samolot i błysnął zielonym światłem.

„Kapitan Bruce Strongheart, nieustraszony dowódca Dywizjonu Asów raz jeszcze poprawił jedwabny szalik i skinął głową sierżantowi Archie O’Malleyowi, swemu wiernemu szefowi obsługi*[1]. O’Malley sprężyście oddał honory, na co kapitan Strongheart odpowiedział równie starannym salutem. Potem opuścił gogle na stalowo — szare oczy i pchnął do przodu manetkę gazu. Cały czas trzymał głowę prosto, ze wzrokiem utkwionym przed siebie, wysuwając lekko podbródek. Spad*[2] wyprysnął z pasa w niebo. Kapitan Strongheart miał nadzieję, że dziś wreszcie spotka się z Niebieskim Baronem w powietrznym pojedynku na śmierć i życie. Niebieski Baron, Erik von Hassenfeffer, był największym z niemieckich asów myśliwskich. Może będzie miał szczęście i zestrzeli w uczciwej walce Niebieskiego Barona na tyle wcześnie, by zdążyć zjeść obiad z szampanem w towarzystwie siostry Helen Nightingale”.

Wspomnienie młodzieńczych lektur nie bardzo pasowało do obecnej sytuacji. Dunn miał dwadzieścia jeden lat, ostatni raz golił się przed dwoma dniami, kąpał trzy dni temu. Miał na głowie przepoconą bawełnianą pilotkę z rozpiętym paskiem. Gogle tkwiły wysoko na czole. Jego kombinezon był brudny, poszarpany, przepocony i poplamiony smarami, wystawał spod niego wystrzępiony podkoszulek, a bokserki trzymały się tylko dzięki agrafce od opatrunku osobistego, bo ich gumka dawno się już wyciągnęła. Na nogach miał wysokie do pół łydki sznurowane buty polowe szeregowych piechoty morskiej, a do tego kaburę naramienną M3 z pistoletem Colta.

Dunn, pełniący obowiązki dowódcy dywizjonu myśliwskiego VMF–229*[3], rozejrzał się wokół, sprawdzając, czy wszyscy jego podwładni wyprowadzili już maszyny z wnęk przeciwodłamkowych na drogę kołowania i pas startowy. Obok niego na pasie stał drugi Grumman F4F–4, pilotowany przez porucznika Teda Knowlesa, który dołączył do nich z uzupełnień zaledwie cztery dni temu. Z tyłu ustawiło się jeszcze pięć innych F4F.

Siedem. Tylko siedem i aż siedem, bo te siedem maszyn, gotowych wznieść się w przestworza, to był już cały stan dywizjonu. Według etatu dla dywizjonu myśliwskiego VMF–229 powinien liczyć czternaście samolotów w linii i cztery zapasowe.

Dunn spojrzał w dół, na swego wiernego szefa obsługi, kaprala Florentino. Anthony Florentino, całe trzy tygodnie starszy od niego, zwykł przechodzić przez drogę kołowania i stawać obok pasa startowego, by pożegnać swego dowódcę. Zauważył, że Dunn na niego patrzy i pokazał mu z uśmiechem, mającym pewnie dodać otuchy, podniesiony w górę kciuk.

Jezu, po co on to zrobił?

Tony Florentino miał duże, czarne, bardzo komunikatywne oczy. Dunn natychmiast wyczytał w nich odpowiedź. Bo wie, że tym razem jego porucznikowi nie uda się wrócić.

Nie żeby nie wierzył w jego zdolności jako pilota, czy myśliwca. Po prostu słyszał o teorii prawdopodobieństwa. Z szesnastu pilotów, którzy trafili na Guadalcanal z dywizjonem VMF–229, zostało ich tylko dwóch: on i Stary, kapitan Charles M. Galloway. A z dwudziestu dwóch, którzy przewinęli się przez dywizjon w ramach uzupełnień, przetrwało dziewięciu.

Nikt przy zdrowych zmysłach nie może oczekiwać, że uda mu się w nieskończoność startować do walki dzień w dzień i przeżyć. W każdym razie nie przeciwko przeciwnikowi, który ma nie tylko przewagę liczebną, ale góruje także doświadczeniem i lata na lepszych samolotach — na Zero*[4], przewyższających Wildcaty prędkością i zwrotnością.

Dunn spojrzał na Knowlesa i kiwnął głową, sygnalizując, że będą startować. Potem obrócił się do Florentino i pokazał mu kółko z palca wskazującego i kciuka: wszystko w porządku. Zwolnił hamulce i pchnął dźwignię gazu.

Boże, tylko nie zaczynaj teraz tego katolickiego cyrku z żegnaniem się znakiem krzyża, Tony. Poczekaj przynajmniej, aż nie będę cię widział.

Obejrzał się. Porucznik Knowles ruszał z miejsca. Kapral Florentino przeżegnał się.

Spojrzał na wskaźnik ciśnienia doładowania. Półtorej atmosfery. Wskazówka prędkościomierza ożyła, jak zwykle, przy siedemdziesięciu kilometrach na godzinę. Rozpędzając się śledził wskazania manometru. W chwili, w której Wildcat oderwał się od pasa, wskazówka pokazywała 1,7 atm.

Przełożył drążek do lewej ręki i sięgnął do korby na prawej burcie kabiny. Ujął korbę i zaczął kręcić, wciągając podwozie. Wymagało to dwudziestu ośmiu obrotów. Ostatnie dwanaście, którymi podnosiło się koła, żeby wcisnąć je we wnęki z przodu kadłuba między kabiną a silnikiem, szło bardzo opornie. Zanim skończył, spływał cały potem i to mimo otwartej osłony kabiny. Wreszcie zatrzasnął i zablokował rączkę korby. Teraz mógł przełożyć drążek z powrotem do prawej ręki. Skierował samolot nad wodę. Kącikiem oka zauważył, że Knowles powtarza jego manewr. Sięgnął lewą ręką pod fotel i obrócił po kolei dźwignie przeładowania kaemów lewego skrzydła o ćwierć obrotu, odbezpieczając je. F4F–4, wśród wielu ulepszeń, miał składane do hangarowania skrzydła i o dwa karabiny maszynowe więcej niż F4F–3 i 3A. O ile możliwość składania skrzydeł powszechnie powitano z zadowoleniem (przynajmniej na lotniskowcach, które dzięki tej jednej zmianie mogły zabierać dwa razy więcej myśliwców), o tyle wzmocnione uzbrojenie nie cieszyło się uznaniem. Oczywiście, nie chodziło o sam pomysł — ten był doskonały — tylko o jego realizację. Dodatkowe kaemy zmieniły wyważenie samolotu, pogarszając jego i tak już nie najlepszą zwrotność. Żeby je zamontować, trzeba było osłabić dźwigar płata, co nie było najlepszym pomysłem. W dodatku w zewnętrznych częściach skrzydeł, gdzie je umieszczono, było mało miejsca na amunicję. Dodatkowe kaemy miały tylko po sto nabojów na lufę, co przy szybkostrzelności ponad 800 strzałów na minutę sprawiało, że korzyść z ich zamontowania była iluzoryczna. W jednostkach frontowych zwykle je demontowano i traktowano jako źródło części zamiennych. Tak było i u nich w dywizjonie. Dunn przełożył znowu drążek do lewej ręki i sięgnął do dźwigni prawoskrzydłowych kaemów, po czym ponownie ujął drążek prawą dłonią. Sprawdził, czy przełącznik elektrospustu na tablicy znajduje się na pozycji KAEMY i wcisnął przycisk spustu na drążku.

Wszystkie cztery Browningi strzelały. Wcale go to nie zdziwiło. „Wielki Steve” Oblensky, który w VMF–229 żelazną ręką trzymał na lotnisku Hendersona najlepszych mechaników, był latającym sierżantem jeszcze kiedy Dunn biegał z koszulą w zębach. Za karabiny odpowiadał inny podoficer z długim stażem, starszy sierżant Zimmermann. Dunn był przekonany, że Zimmermann wiedział o tych karabinach więcej niż sam pan Browning*[5].

Ale zacięcie, nawet w dwóch karabinach, zanadto by go nie zdziwiło. Zresztą, gdyby żaden nie działał, też by to zrozumiał. To były Siły Powietrzne Kaktus, nazywane tak od kodu radiowego wyspy Guadalcanal. Stacjonowali na tropikalnej wyspie, pełnej błotnistych kałuż, gdzie wilgoć w powietrzu dławiła, a robali wszelkiej maści żyły nieprzeliczone masy. Samoloty w większości były poskładane z wraków: zestrzelonych, rozbitych, czy zbombardowanych, i codziennie poddawane naprężeniom, o których nie śniło się ich konstruktorom i budowniczym. Latanie nimi miało w sobie więcej ze sztuki, niż z technicznej umiejętności. To że w ogóle utrzymywały się w powietrzu, graniczyło z cudem.

Rozejrzał się i zobaczył, że reszta jego orłów utrzymuje się w powietrzu. Wcisnął przycisk mikrofonu na dźwigni gazu.

— Sprawdzić broń i meldować — rzucił w eter.

To nie była przepisowa komenda. Instruktorzy w Stanach nieźle by mu za nią zmyli głowę. Zresztą nie tylko oni. Podobnie ci z bazy Ewa na Hawajach, może nawet z Espiritu Santo, ale tu nie miał mu kto zwrócić uwagi. Tym, do których mówił, nie musiał się przedstawiać, a i oni wiedzieli, co mają robić.

Po chwili zaczęli się zgłaszać.

— Dwójka, Szefie. Szafa gra.

To Knowles, jego nowy skrzydłowy. Szybko się uczy.

— Chrabąszcz Siedem do prowadzącego Chrabąszczy. Karabiny przestrzelane i funkcjonują prawidłowo.

— To któryś z nowych. Regulamin mu jeszcze z głowy nie wywietrzał, od razu widać. Ale wkrótce on też przejmie nasz bezwstydnie nieformalny styl korespondencji. Chyba że nie zdąży…

— Trójka, okej.

— Szóstka, okej.

— Piątka, okej.

Kiedy cisza przeciągnęła się ponad minutę, Dunn sięgnął ponownie do wyłącznika.

— Czwórka?

— Trzy chodzą.

— Chcesz wrócić i potem dołączyć?

— Nie, polecę z trzema.

— Trzymajcie się mnie i miejcie oczy otwarte — rozkazał Dunn. — I, na miłość boską, pilnujcie paliwa!

Nie było odpowiedzi.

VMF–229 sformował się wokół swego dowódcy i podążał na północny wschód, nabierając wysokości. Kiedy weszli na 4.000 metrów, Dunn raz jeszcze sięgnął do przycisku.

— Czas na tlen.

 

2
11 października 1942 roku, 11.25

 

Podpułkownik Clyde W. Dawkins, dowódca 21. Grupy Powietrznej Piechoty Morskiej, wybrał się porozmawiać z pełniącym obowiązki dowódcy dywizjonu VMF–229. Dawkins, zawodowy oficer po Akademii Marynarki w Annapolis, był żylastym, ogorzałym trzydziestopięciolatkiem, któremu nawet w przepoconym drelichowym kombinezonie lotniczym udawało się zachować dystyngowany wygląd.

Porucznika Dunna zastał pod prysznicem, w łaźni zbudowanej obok obłożonego workami z piaskiem namiotu kancelarii dywizjonu. Bill stał pod ustawioną na rusztowaniu z kantówki beczką, przez której podziurawione dno lała się woda. Oczy miał zaciśnięte, pewnie naleciało mu tam mydła, bo energicznie tarł je knykciami.

Dunn był, nawet jak na pilota, drobny i niski, mierzył metr sześćdziesiąt parę centymetrów, ważył nie więcej niż sześćdziesiąt kilo. Pod prysznicem było widać, że prawie nie ma włosów na ciele.

Boże, toż to jeszcze dzieciak, pomyślał Dawkins. Pół roku temu pękłby ze śmiechu, gdyby ktokolwiek zasugerował mu, że dwudziestojednolatek, sześć miesięcy po zakończeniu szkolenia w Pensacola może zostać dowódcą dywizjonu. Ale to było jeszcze przed Midway, gdzie ten blondynek zestrzelił dwa japońskie samoloty, po czym udało mu się wrócić z wiatrochronem kabiny rozbitym pociskiem z japońskiego działka i twarzą pełną odłamków. No i jeszcze przed Guadalcanal, gdzie jego konto wzbogaciło się o kolejnych pięć potwierdzonych zestrzeleń.

Regulamin stawiał tę kwestię jasno: dowództwo obejmuje najstarszy stopniem oficer obecny na miejscu. Bill Dunn nie był najstarszym z poruczników VMF–229, wielu przewyższało go starszeństwem. Właściwie nie powinien być nawet zastępcą dowódcy, a co dopiero obejmować jego obowiązki w czasie, gdy kapitan Charles M. Galloway został odkomenderowany do innych zajęć. A mimo to był zastępcą i pełnił obowiązki dowódcy, bo był najlepszym z ludzi mogących pełnić te funkcje. 1 nie chodziło tylko o to, że był doskonałym pilotem — Billy Dunn był urodzonym przywódcą. Co do tego Dawkins zgadzał się z Gallowayem i podzielał jego opinię, że „pieprzyć regulamin, Dunn jest najlepszy”. Pełnienie obowiązków dowódcy VMF–229 nie było dla Dunna nowością. Sześć tygodni temu Galloway został zestrzelony i uznany za poległego. Dunn popłakał się, ale następnego ranka poprowadził dywizjon do walki i sprawił się dobrze. Dawkins zwolniłby go z funkcji bez chwili wahania, gdyby stało się inaczej.

Galloway miał szczęście. Kuter torpedowy wyłowił go z morza i odstawił na Espiritu Santo, skąd Galloway powrócił do służby, nawiasem mówiąc uciekając ze szpitala. A teraz znowu go nie było. Sześć dni temu odkomenderowano go czasowo na rozkaz prosto z Waszyngtonu do wykonania supertajnego i, w opinii Dawkinsa, superniebezpiecznego zadania. Całkiem poważnie liczono się z tym, że może nie powrócić.

Całe szczęście, pomyślał Dawkins, że przynajmniej miałem pod ręką tego cherubinka z mydłem w oczach. Porucznik Dunn może nie wyglądał na to, ale był doskonałym marine, urodzonym wojownikiem i dowódcą.

Dunn podstawił twarz pod strumień wody, a potem odszedł na bok i wytarł ją w brudny ręcznik. Kiedy otworzył oczy, zobaczył pułkownika.

— Zaraz wychodzę, panie pułkowniku.

— Nie ma pośpiechu.

Dunn naciągnął świeży podkoszulek i bokserki, które nie wyglądały dużo czyściej niż te, które zdjął przed myciem. Wskoczył w wyprany kombinezon lotniczy, usiadł na workach z piaskiem i wciągnął skarpety, po czym wsadził nogi w buty, nie zawiązując sznurowadeł. Na koniec zdjął z gwoździa kaburę z pistoletem i założył ją na pierś.

— Co się stało z Knowlesem? — zapytał pułkownik, gdy Dunn skończył się ubierać.

— Zawiadomił przez radio, że kończy mu się benzyna, więc powiedziałem, żeby wracał. On i jeszcze dwu innych, którym też kończyło się paliwo. Nam zostało jeszcze benzyny na jakieś pół godziny, trzydzieści pięć minut.

— Prawie mu się udało.

— Oblensky widział kraksę. Mówi, że Knowles próbował dociągnąć lotem ślizgowym do pasa, ale nie dał rady.

Sierżant Oblensky był podoficerem technicznym lotnictwa na długo przed tym, jak Dawkins został porucznikiem pilotem. Jego fachowa opinia na temat przyczyny wypadku miała dla pułkownika wagę równą wynikowi dochodzenia komisji jakiegokolwiek szczebla. Nie było sensu jej kwestionować.

— Powinien wodować.

— Próbował ratować maszynę.

— To co napiszemy w meldunku? Błąd pilota?

— Może raczej błąd w dowodzeniu? Powinienem sprawdzać ich stan paliwa, a nie czekać aż się sami zgłoszą, że lecą już na oparach benzyny.

— To nie była twoja wina, Billy.

Dunn spojrzał na pułkownika, ale nie odpowiedział wprost.

— Co z nim? To dlatego pan przyszedł, prawda?

— Zmarł parę minut temu.

— Cholera! Mówili, że może przeżyje, kiedy poszedłem go odwiedzić.

— Zrobili dla niego wszystko, co w ludzkiej mocy.

— Tak, wiem.

— W jakim jesteś stanie, Bill?

— Ja jako ja, czy dywizjon?

— Zacznij od siebie, a potem dywizjon.

— U mnie wszystko w porządku, może poza tym, że bardzo bym chciał, żeby Charlie był tu na miejscu, zamiast latać Bóg wie gdzie i bawić się Bóg wie w co.

— To na pewno nie jest zabawa — odparł Dawkins i w jego głosie zabrzmiał ton reprymendy. — Wykonuje zadanie zlecone mu bezpośrednio z Waszyngtonu.

Dunn nie odpowiedział.

— Doskonale wywiązujesz się z zadań dowódcy dywizjonu.

— Dowódcy dywizjonów muszą pisać do rodzin poległych. Zaczynam mieć tego dość.

— Napiszę do rodziny Knowlesa. Kto to będzie? Żona, czy rodzice?

— Ożenił się w dniu promocji w Pensacola — odparł Dunn. — A w zeszłym tygodniu dostał wiadomość, że jego żona jest w ciąży.

— Ja do niej napiszę, Bill.

— Nie. Ja go zabiłem i ja do niej napiszę!

— Do jasnej cholery, nikogo nie zabiłeś, durniu! Sam wiedział, od czego ma wskaźnik poziomu paliwa.

— Ale ja powinienem wiedzieć, że nie zawróci, póki mu tego nie rozkażę! Gdybym wywiązywał się ze swoich obowiązków i sprawdzał, ile ma paliwa, zrobiłbym to.

— Nie mam zamiaru z panem dyskutować, panie Dunn — odparł Dawkins zimno, łamiąc daną sobie po drodze ze szpitala obietnicę, że przymknie oko na przejawiany przez porucznika Dunna denerwujący zwyczaj mówienia tego, co myśli, bez względu na wymogi wojskowej etykiety.

— Panie pułkowniku, ja napiszę do pani Knowles — upierał się Dunn. — A ponieważ jestem tchórzem, napiszę jej tylko, że ojciec jej nienarodzonego dziecka zginął wykonując zadanie bojowe.

— Nie wiesz, kiedy się zamknąć, prawda? — naskoczył na niego pułkownik i natychmiast tego pożałował.

Dunn spojrzał na niego, ale nic nie powiedział.

— Nikogo nie spotkaliście? — zapytał Dawkins, zmieniając temat. Dunn pokręcił głową.

— Poranny patrol zakończył się fiaskiem. Błękitny Baron nie skorzystał z okazji do rycerskiego pojedynku w przestworzach.

Dawkins parsknął śmiechem.

— . Też czytałem za młodu „Asów przestworzy” — powiedział. — Kim jesteś? Porucznikiem Carterem?

— Kapitan Bruce Strongheart, do usług — odparł Dunn. — A teraz, odświeżony i rześki, ruszam na obiad z szampanem w towarzystwie siostry Nightingale.

— Nie, ona się jakoś inaczej nazywała. Czekaj… Knight. Helen Knight.

— Rzeczywiście czytał pan ,Asów przestworzy”, panie pułkowniku.

— Tak. Zawsze się zastanawiałem, czy porucznik Carter wreszcie ją przeleci.

— A ja myślałem, że miała chęć na kapitana Stronghearta. Piękne kobiety rzadko idą do łóżka z pozytywnym bohaterem.

— Mówisz z własnego doświadczenia?

— Niestety.

— Japończycy pojawią się tu jeszcze — powiedział Dawkins, nieoczekiwanie wracając do rzeczywistości. — Nie zdziwiłbym się, gdyby było ich jeszcze więcej. Jak tam dywizjon?

— Po kraksie Knowlesa zostało mi sześć samolotów, ale w 107 padł silnik. Reszta już jest pewnie zatankowana i załadowana amunicją, ale wymiana silnika potrwa dłużej, co najmniej do jutra.

Oblensky się tym zajmuje, mówił że na cmentarzysku znalazł dwa obiecujące silniki. Może da się z nich jeden złożyć i rzeczywiście do jutra z tym skończyć. Ale w tej chwili mam tylko pięć samolotów.

— Co się stało z tym silnikiem?

— Przekroczył już dawno resurs, a teraz zaczął puszczać olej. Słyszałem, jak pracuje i uziemiłem go do wymiany. Nie wytrzymałby chyba nawet do końca pasa.

— Ciągle obiecują nam nowe samoloty.

— Mnie obiecywali podróże do egzotycznych krajów i dawali do zrozumienia, że nie będę się mógł opędzić od dziewczyn. Ja im już nie wierzę.

— No cóż, chyba możemy w tym przypadku zastosować domniemanie niewinności. Chyba próbowali — przerwał i uśmiechnął się. — A co, nie wydaje ci się, że Guadalcanal jest wystarczająco egzotyczna?

— Byłem wtedy młody, panie pułkowniku. Nie odróżniałem słowa „egzotyczny” od „erotyczny”.

Dawkins klepnął go w ramię.

— Idź lepiej coś zjeść.

— Akurat. Zobaczy pan pułkownik, jak tylko nałożę sobie żarcia na talerz, to ten cholerny radar zamelduje, że coś się kroi.

— Niewykluczone — uśmiechnął się Dawkins.

Chyba powinienem teraz powiedzieć coś uspakajającego, albo nawet lepiej, inspirującego. To chyba niedobrze, że dowódca grupy nie potrafi wymyślić nic takiego, co by mógł powiedzieć jednemu ze swoich dowódców dywizjonów.

Wreszcie coś wymyślił.

— Stawiam jeden do trzech, że Galloway przywiezie nam coś do picia.

— Jeśli w ogóle wróci — odparł Dunn. — Ile pan na to postawi?

— On wróci, Bill — odparł Dawkins, mając nadzieję, że jego głos zabrzmi choć odrobinę przekonywująco.

 

3

 

OD: DTWO MAG–21 KAKTUS 1750 11PAŹ42

 

MELDUNEK BOJOWY

 

DO: DCA — FLOPAG PEAEL HABBOR

DO WIAD: NDPDZACHPAC BRISBANE

DTWO KOBPIECHMOR WASZ

 

1. PO WYKRYCIU O 1220 11PAŹ42 PRZEZ RADAR DWÓCH

GRUP NIEZIDENTYFIKOWANYCH SAMOLOTÓW

W ODLEGŁOŚCI OKOŁO 140 MIL MORSKICH MAG–21

WYSŁAŁA W POWIETRZE:

(A) OSIEM (8) F4F–4 Z DYONU VF–5

(B) PIĘTNAŚCIE (15) F4F—4 Z DYONUVMF–121

(C) SZEŚĆ (6) F4F—4 Z DYONU VMF–223

(D) PIĘĆ (5) F4F—4 Z DYONU VMF–229

(E) TRZY (3) P–400 Z DYONU P–67 USAAF*[6]

(F) DZIEWIĘĆ (9) P–39 Z DYONU P–67 USAAF

 

2. VF–5 IVMF–121 NIE NAWIĄZAŁY KONTAKTU BOJOWEGO

 

3. SAMOLOTY LOTNICTWA ARMII NIE NAWIĄZAŁY

POCZĄTKOWO KONTAKTU BOJOWEGO Z UWAGI NA

NIEMOŻNOŚĆ WZNIESIENIA SIĘ NA PUŁAP POWYŻEJ

6000 METRÓW

 

4. O 1255 11PAŹ42 POZOSTAŁE SIŁY NAWIĄZAŁY

KONTAKT BOJOWY Z UGRUPOWANIEM PRZECIWNIKA

W SILE 34 BOMBOWCÓW KATE*[7] POWT 34

BOMBOWCÓW KATE OSŁANIANYM PRZEZ 29

MYŚLIWCÓW ZERO POWT 29 MYŚLIWCÓW ZERO NA

PUŁAPIE 8000 METRÓW W ODLEGŁOŚCI 20 MIL

MORSKICH OD HENDERSONA

 

5. STRATY NPLA:

(A) DZIEWIĘĆ (9) BOMBOWCÓW KATE

KUNTZ CHARLES M POR KPM DWA (2)

MANN THOMAS H JR POR KPM DWA (2)

HALLOWELL GEORGE L POR KPM DWA (2)

KENNEDY MATTHEW H POR KPM DWA (2)

DONN WILLIAM C POR KPM JEDEN CD

(B) CZTERY C4) MYŚLIWCE ZERO

DUNN WILLIAM C POR KPM JEDEN (1)

MCNAB HOWARD L SIERŻ KPM JEDEN (1)

ALLEN GEORGE POR KPM JEDEN CD

(C) PONADTO JEDEN (1) BOMBOWIEC KATE

USZKODZONY OGNIEM Z ZIEMI ZESTRZELIŁ SHARPSTEEN

JAMES N KPT USAAF

 

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin