May Karol - Klasztor della Barbara.pdf

(271 KB) Pobierz
SCAN-dal.prv.pl
K AROL M AY
K LASZTOR D ELLA B ARBARA
SCAN- DAL
J AK KOSZMARNY SEN
Kurt Unger, Sępi Dziób, kapitan Wagner i marynarz Peters przybyli na dworzec w
Veracruz. Na peronie zauważyli francuskiego żołnierza; na ramieniu miał przepaskę z
napisem „zwrotniczy kolejowy”. Kurt podszedł do niego i zapytał po francusku:
— Długo tu pracujecie, kolego?
Żołnierz wyczuł widać, że ma do czynienia z oficerem, bo odparł uprzejmie:
— Od pewnego czasu, monsieur. Jestem ranny. Czekam na okręt, który zabierze mnie
do ojczyzny. Ale że chodzić mogę, zarabiam tu na drobne wydatki.
Kurt wyjął z kieszeni pięciofrankówkę.
— Będziecie za to mogli kupić sporo tytoniu. O której zaczęliście dziś służbę?
Żołnierz zasalutował.
— Dziękuję, monsiuer. Odprawiłem już trzy pociągi.
— Kiedy odszedł ostatni?
— Przed jakąś godziną, do Lomalto. To końcowa stacja.
— Czy widzieliście w pociągu osoby cywilne? Żołnierz chytrze zmrużył oczy.
— Właściwie nie.
— A niewłaściwie?
— Tego nie wolno mi zdradzić. Jestem tylko podrzędnym pracownikiem i wykonuję
polecenia przełożonych.
— Dobrze. Więc formalnie nie widziałeś. A naprawdę ile ich było?
— Tylko trzy. Wsiadły do przedziału służbowego.
Kurt był zadowolony z informacji. Chcąc się jednak upewnić, że chodzi o tych
samych mężczyzn, pytał dalej:
— Jak wyglądali?
Żołnierz opisał całą trójkę. Gdy skończył, kapitan Wagner wykrzyknął:
— Oni, bez wątpienia oni! Nie wiem tylko, kim jest ten trzeci. Na pewno nie było go
na pokładzie.
— Dowiemy się i tego. — Kurt zwrócił się znowu do żołnierza: — Kiedy odchodzi
następny pociąg?
— Dopiero za trzy godziny. Trzeba czekać na lokomotywę z Lomalto. Przyciągnie
skład pełen żołnierzy.
— A wcześniej nie ma żadnego pociągu, choćby towarowego?
— Nie.
Podziękowawszy zwrotniczemu, Kurt odszedł wraz z towarzyszami.
— A więc umknęli! — zdenerwował się kapitan. — To moja wina! Co robić?
— Cierpliwości, drogi przyjacielu — uspokajał go Kurt. — W każdym razie nie ulega
wątpliwości, że pojechali do stolicy. Jadę za nimi i mam nadzieję, że ich spotkam.
— Czy pozwoli pan, panie poruczniku — spytał Wagner — aby przyłączył się do
pana mój goniec, którego muszę wysłać do Meksyku i do hacjendy del Erina z raportami
okrętowymi?
— Oczywiście. Pod warunkiem, że nie będzie mi zawadą.
— Może pan być spokojny. Co by pan powiedział, gdybym to zadanie powierzył
Petersowi?
— Dobry pomysł. Zna chyba naszych zbiegów?
— Lepiej ode mnie. No i co ty na to, Peters?
— Bardzo się cieszę, panie kapitanie.
— Rozumiesz trochę po hiszpańsku, co?
— Tak. Mogę się od biedy rozmówić.
— A po francusku?
— Akurat tyle, aby powiedzieć, jak bardzo kocham Maksymiliana.
— Chodźmy więc na pokład! Uporządkuję swoje rzeczy i dam ci odpowiednie
instrukcje. Gdzie się spotkamy, panie poruczniku?
— Najlepiej w restauracji, na dworcu.
Kapitan udał się z Petersem na przystań, Kurt zaś z Sępim Dziobem do biura
naczelnika stacji.
— Kiedy odchodzi następny pociąg do Lomalto? — spytał Kurt. Urzędnik uważnie
przyjrzał się pytającemu.
— Za dwie i pół godziny. Chce pan pojechać tym pociągiem? Nie zabieramy ani
cywilów, ani obcokrajowców.
— Pozwoli pan, że się przedstawię.
Podał naczelnikowi dokument. Ten rzuciwszy nań okiem, od razu zmienił ton.
— Jestem do pańskich usług, panie poruczniku. Ile miejsc pan potrzebuje?
— Trzy.
— Zarezerwuję panu przedział pierwszej klasy.
— Dziękuję. Czy pociąg ma połączenie z dyliżansem pocztowym?
— Nie, nie ma. Niewielka to jednak strata. Radziłbym panu pojechać konno.
— Nie mam koni.
— Ach, tu wszyscy je mają. Jeżeli pan dłużej pozostanie w naszym kraju, będzie pan
musiał kupić sobie konia.
— Mam zamiar zrobić to w stolicy.
— Dlaczego dopiero tam? Zapłaci pan o wiele drożej niż u nas.
— Ale skąd tu wziąć dobrego wierzchowca?
— Żaden problem. Nawet ja mam kilka rasowych. Należały do francuskich oficerów,
nie chcieli zabierać ich do kraju. Kosztują niewiele. Chce pan obejrzeć?
— Owszem, senior.
— Jeżeli ubijemy interes, nie będzie pan musiał czekać w Lomalto na dyliżans. Do
Lomalto konie przewieziemy pociągiem, za transport nic nie doliczę.
Transakcja doszła do skutku. W ciągu pół godziny Kurt został właścicielem trzech
koni. Wydawało się, że mają wszystkie zalety, o których mówił naczelnik.
— Chwała Bogu! — ucieszył się Sępi Dziób. — Nareszcie będę mógł dosiąść konia!
Ależ mi się ckni za nim! Już nieraz kalkulowałem, jak by pogalopować na własnym nosie.
Godzinę przed odejściem pociągu w restauracji dworcowej zjawili się kapitan Wagner
z Petersem.
— Chłopcze, czy umiesz jeździć konno? — zwrócił się Sępi Dziób do marynarza. —
Kupiliśmy konie. Z Lomalto do Meksyku pojedziemy konno. Czy wiesz, co to jest siodło?
— Sądzi pan, że marynarze nie znają się na koniach? Jako młody chłopak dosiadałem
najdzikszych ogierów.
— Twoje szczęście. Nie mielibyśmy czasu na podnoszenie cię co pięć minut.
Usiedli przy stoliku. Wagner opowiedział pokrótce o swym spotkaniu z don
Fernandem i o podróży na wyspę, Kurt z kolei zrelacjonował, co zaszło od chwili lądowania
w Guaymas. Wagner słuchał z wielką uwagą.
— A więc znowu zaginęli?! — zawołał zrozpaczony.
— Niestety tak. Mam jednak nadzieję, że uda mi się natrafić na ich ślad.
— Może już jesteśmy na tropie? — Sępi Dziób był optymistą. — Różne myśli snują
mi się po głowie. Dokąd udaje się Landola i Cortejo?
— Prawdopodobnie tam, gdzie ich sojusznicy.
— To chyba niebezpodstawne przypuszczenie. W każdym razie musimy tamtych
dwóch odszukać. Wtedy dowiemy się, jakie żywią zamiary.
— Ale nie możemy zwlekać — przynaglał Wagner. — Chciałbym uchronić swoich
chłopców od niebezpieczeństwa febry.
— Niech więc pan znajdzie inny port w pobliżu Veracruz.
— Dobrze. Przypłynę do zatoki Vermeja i tam będę czekał. Ale co z wami i z tymi
biedakami?
Kapitan Wagner tak się martwił losem swych przyjaciół, że trudno go było uspokoić.
Klął siarczyście Corteja i jego towarzyszy. Dopiero sygnał do odjazdu pociągu przerwał
potok wyzwisk.
Upewniwszy się, że konie odbędą podróż w dobrych warunkach, Kurt wraz z
Petersem i Sępim Dziobem zajął wyznaczony przedział. Pożegnanie z Wagnerem było
krótkie, ale bardzo serdeczne. Gdy pociąg ruszył, kapitan machając czapką krzyknął:
— Szczęśliwej podróży, panie poruczniku! Proszę wracać ze wszystkimi przyjaciółmi.
A tych szubrawców, tych łotrów niech pan zetrze w pył!
Po dwóch godzinach przybyli do Lomalto. Kierownik pociągu otworzył przedział.
Kurt domyślił się, że ten sam człowiek wiózł poszukiwaną trójkę. Zapytał więc o to wprost.
Zaskoczony konduktor odpowiedział niepewnym głosem:
— Tak, monsieur…
— Niech się pan niczego nie obawia — uspokoił go Kurt. — Chciałbym tylko
wiedzieć, dokąd zamierzali się udać.
— Do Meksyku. Jechali w moim przedziale i pytali dokładnie o drogę do stolicy.
Widziałem, jak wszyscy trzej wsiedli do dyliżansu pocztowego przed dworcem.
Kurt dał mu napiwek. Zadowolony konduktor osobiście wyprowadził ich konie.
Zakupiwszy nieco prowiantu na drogę, dosiedli koni i ruszyli galopem. Sępi Dziób
objął dowództwo.
Podczas tej uciążliwej podróży Peters okazał się całkiem dobrym jeźdźcem. Jednakże
z powodu złego stanu drogi nie udało się dogonić dyliżansu, ciągnionego przez czterokonny
zaprzęg. Po przybyciu do stolicy dowiedzieli się, że dyliżans przybył przed południem, a więc
przed kilkoma godzinami.
— Jak znaleźć tych łotrów w takim wielkim mieście? — złościł się Sępi Dziób. —
Niech diabli porwą te ulice i uliczki! W gąszczu leśnym czy na prerii z pewnością by mi nie
uszli.
— Jestem przekonany, że znajdzie się na to sposób — zauważył spokojnie Kurt. —
Przypuszczam, że po pierwsze będą próbowali się dostać do pałacu Rodrigandów…
— Do licha, racja! Musimy go odszukać, i to natychmiast! A po drugie…?
— Wiecie, że grób don Fernanda jest pusty?
— Oczywiście, nawet widziałem „nieboszczyka”!
Zgłoś jeśli naruszono regulamin