K.O.Borchardt --Znaczy Kapitan.pdf

(2020 KB) Pobierz
SCAN-dal.prv.pl
Z CHOMIKA V ALINOR
KAROL OLGIERD BORCHARDT
Z NACZY K APITAN
20179846.001.png
TENANGA
Za to, żeś uratował mi życie w pustyni, darowuję ci pchnięcie mnie nożem w
hacjendzie Del Venado i strzał do mnie nad jeziorem Salto del Auga. Ale za to, żeś za-
mordował moją matkę, giń nędzniku!
Po tych słowach. Fabian pchnął Kuchiłłę, który usiłował złapać ramię Tenangi, ale
już nie zdążył i głową poleciał w przepaść.
Tenanga, oparty na łuku, w milczeniu przyglądał się scenie sądu w pustyni nad
straszliwym łotrem Kuchiłłą. Zamordował on w bestialski sposób matkę przyjaciela
Tenangi - Fabiana, chcąc zawładnąć olbrzymią fortuna, której spadkobiercą po matce był
Fabian.
Tenanga pogładził olbrzymiego, oswojonego niedźwiedzia, grizzli, stojącego obok
niego i gotowego do wykonania każdego rozkazu. Długie czarne włosy Tenangi, opadające
w puklach na plecy, przystrojone były kilkoma orlimi piórami, oznaką syna wodza. Gdy
ucichł głuchy łoskot ciała spadającego po pionowej niemal skale, powiedział:
- Uff, uff! Mój biały brat unieszkodliwił najbardziej podłą białą twarz, jaka plamiła
swymi śladami ziemię jego czerwonych braci. Mój biały brat nie potrzebuje więcej pomocy
Tenangi. Tenanga pójdzie teraz z pomocą Białemu Kwiatkowi Prerii, którego chcą porwać
Parintintinso-wie.
Podniósł rękę i głośnym Howghl pożegnał Fabiana i jego towarzyszy.
Kilka dni biegł Tenanga ze swym wiernym grizzlim na wschód. Minęli dwa kaniony,
weszli na płaskowyż i wieczorem znaleźli się przy wspaniałej hacjendzie Don Fer-nanda,
ojca pięknej Rosity.
Przybyli za późno: pałac płonął! Parintintinsowie - nie mogąc zdobyć hacjendy -
podpalili wszystko.
Tenanga zostawił torbę oraz łuk pod opieką niedźwiedzia Ura i dobiegł do drzewa,
którego olbrzymi zwalony pień opierał się gałęziami o parapet okna. Po pniu wspiął się
Tenanga do wnętrza pokoju, skąd wydobywały się kłęby dymu. Po jakimś czasie ukazał
się ponownie, niosąc przerzuconą przez ramię białą kobietę w mokrych szatach.
Trzymając ją przedostał się przez zasłonę ognia do miejsca, gdzie . grizzli Ur pilnował
łuku i torby. W tej chwili pojawiła się grupa jeźdźców. To była spóźniona pomoc.
Tenanga podniósł rękę, aby zwrócić na siebie uwagę jeźdźców, a gdy go dostrzeżono,
złożył na ziemi zemdlone ciało seniority Rosity. Sam z grizzlim usunął się w cień dżungli.
Po dokonaniu tego czynu mógł wreszcie odpocząć.
* * *
Wszystko to miało miejsce na Bouffałowej Górze - w Wilnie, w środku miasta. Po
spotkaniu z kolegami i odegraniu scen z przeczytanych książek Tenanga wracał teraz ze
swym psem do domu.
W tym okresie pozostająca w pierwotnej dzikości Bouffałowa Góra posiadała
wszystkie możliwe do wyobrażenia scenerie: od samotnej urwistej skały, z której spadał
kilkanaście metrów w dół Kuchiłło (zawczasu przygotowany manekin), do rozmytych
wodą wykopów po glinie, spełniających rolę kanionów, oraz ukrytego wśród dziko
rosnących krzewów rozwalonego starego domu pod Cmentarzem Ewangelickim,
zamieniającego się w hacjendę Don Fernanda.
Tenanga - jeszcze gdy liczył lat siedem - po przeczytaniu „Ducha Puszczy”
postanowił zostać Indianinem. Indiański wojownik musiał być zahartowany. A zatem
Tenanga w sekrecie przed wszystkimi sypiał pod łóżkiem na zakopiańskim serdaku,
który był skórą pumy. Pod głową zamiast poduszki miał psa - setera, nieodłącznego
towarzysza zabaw. Potrafił tak sypiać miesiącami.
Jednakże pewnego dnia Tenanga uprzytomnił sobie, że barwy skóry nie zmieni i że
marzenia o zostaniu Indianinem na zawsze pozostaną tylko marzeniami.
W tej samej książce, z której była odtwarzana scena sądu w pustyni nad Kuchiłłą,
noszącej tytuł „Czarny Ptak i Orzeł Śnieżnych Wierchów”, znajdował się opis przemytu
towarów z Hiszpanii i ucieczki Kuchiłły z tego kraju. Była tam też ilustracja
przedstawiająca rufę statku ze zwisającą liną i wspinającym się po niej marynarzem. Pod ry-
sunkiem widniał podpis: „Jako ostatni wspiął się marynarz olbrzymiego wzrostu”.
Szukając w książce tylko przygód Indian, Tenanga początkowo nie zwrócił na ten
rysunek uwagi. Dopiero po uświadomieniu sobie, że „fach” Indianina jest nieosiągalny,
Tenanga - czytając po raz wtóry „Czarnego Ptaka i Orła Śnieżnych Wierchów” -
zatrzymał się na opisie głównego bohatera książki: Orła Śnieżnych Wierchów, który był
właśnie owym olbrzymim marynarzem, wspinającym się po linie na rufę statku. Tenanga
postanowił zostać marynarzem.
Orzeł Śnieżnych Wierchów był olbrzymem o nadludzkiej sile. Tylko tacy przecież
mogli być dobrymi marynarzami. Tenanga zaczai więc ćwiczyć. Dzień w dzień przez lata
całe uporczywie ćwiczył mięśnie. Podnosił ciężary, uprawia! wszystkie dostępne systemy
gimnastyki: Miille-ra, Proszka, Sandowa, Harvink Hanhocka, gimnastykę szwedzką, dżiu-
dżitsu, lekkoatletykę, gimnastykę na przyrządach, ba - nawet gimnastykę cyrkową i
akrobatykę.
W domu, na korytarzu, miał Tenanga wmurowane dwa drążki, na których ćwiczył
jak w cyrku. Chodził na rękach tak jak na nogach. Co dzień latem i zimą biegał do
rzeki kąpać się. Nie uznawał - nawet w .zimie - ani czapki, ani palta. Podnosił coraz
większe ciężary. Wreszcie wystąpił w cyrku jako... zapaśnik-amator.
Do Wilna przybył kiedyś cyrk, w którym produkowała się trupa zawodowych
zapaśników. Przed rozpoczęciem walk amatorzy-ochotnicy mogli sobie wybierać
dowolnego zapaśnika i próbować na nim swych sił. Wybrany przez Tenangę zapaśnik
walczył lekceważąco i opieszale. Walka trwała pół minuty. Stosowana przez niego stale
jedna i ta sama postawa nasunęła Tenandze pomysł taktycznego rozegrania spotkania. Po
podaniu ręki na powitanie Tenanga udał, że chce przeciwnika złapać za głowę. Gdy
zapaśnik przyjął swoją ulubioną postawę, złapał go niespodziewanie w tak zwany „przedni
pas”. Nim zawodowiec zorientował się, o co chodzi, leżał pokonany.
Tenanga zdecydował, że teraz już może zostać marynarzem.
* * *
Zdarzyło się, że w tym samym czasie matka i ojczym Te-nangi przez parę tygodni
gościli w swym domu Bolesława Limanowskiego. Wielki ten człowiek potrafił znaleźć czas
na słuchanie opowiadań Tenangi o wymarzonym zawodzie. Po wyjeździe nie zapomniał
obietnicy wystarania się i przysłania warunków przyjęcia oraz programu egzaminów do
jednej ze szkół morskich we Francji, zapewniając pomoc w kandydowaniu do niej,
oczywiście po uprzednim zdaniu przewidzianego egzaminu.
Przed Tenanga wyrósł ogromny „francuski” mur, który należało przebić głową,
wtłaczając w nią uprzednio olbrzymi zapas wiedzy matematycznej, doskonałą znajomość
języka francuskiego i literatury francuskiej. Miesiące mijały na żmudnej nauce nowych
przedmiotów, które trzeba było opanować.
Jak zbawcę powitał Tenanga inżyniera Witolda Komockiego, wykładowcę Szkoły
Morskiej w Tczewie, który bawiąc z żoną w Wilnie przypadkowo spotkał się z ojczymem
Tenangi. Ojczym natychmiast zaprosił państwa Komockich do domu. Tenanga zamierał z
zachwytu słuchając opowiadań o podróżach na wspaniałym żaglowcu szkolnym „Lwów”,
zakupionym w roku 1920 i pomalowanym jeszcze w czarno-białe pasy, tak jak ongiś kazał
malować swe okręty Nelson; o Szkole Morskiej w Tczewie i jej wydziałach - nawigacyjnym
i mechanicznym; o wykładowcach - kapitanach z żaglowców i okrętów wojennych...
Barwne, pulsujące życiem opowiadania inżyniera Komockiego zbliżyły nagle do
realnych i uchwytnych granic zasięgu to, co dotąd wydawało się pozostawać jedynie w
krainie marzeń. Dla ziszczenia zamiarów nie trzeba było „zdobywać” Francji. Wystarczyło
złożyć maturę i pojechać do Tczewa. Pani Wanda, żona inżyniera Komockiego,
zaśmiewała się serdecznie widząc zapał Tenangi, gotowego jechać z nimi natychmiast do
Tczewa i zdawać egzamin z matematyki i języka francuskiego. Znajomość tych
przedmiotów, po przestudiowaniu francuskich programów, wydawała się Tenandze tak
samo nieodzowna jak nadludzka siła fizyczna Orła Śnieżnych Wierchów. Pod koniec
wizyty inżynier Komocki mówił już do Tenangi - „kolego-marynarzu!”.
Na razie jednak trzeba było pożegnać przemiłych, „z nieba zesłanych” państwa
Komockich i skończyć gimnazjum. Dopiero po zdaniu matury, gdy można już było po-
myśleć o przyjęciu do Szkoły Morskiej w Tczewie, Tenanga wystosował list do inżyniera
Komockiego, rozpoczynający się „niesłychanie po morsku”: UES! UES! UES! Kolego
Marynarzu!
Tak wyglądał - jak mu się wydawało - sygnał wołania o pomoc na morzu (SOS),
zapamiętany przez Tenangę z opowiadań PIERWSZEGO KOLEGI-MARYNARZA.
* * *
Na komisji lekarskiej w Szkole Morskiej w Tczewie zostałem odrzucony przez
starego lekarza okrętowego Wilkansa. Orzeczenie brzmiało: „Nie nadaje się do służby
morskiej z powodu skłonności do reumatyzmu”.
Wróciłem do domu złamany na duchu i poświęciłem się prawu. Ale nawet po
roku studiów na uniwersytecie olbrzymi marynarz wspinający się po linie na rufę ża-
glowca nie dawał mi spokoju. Przełamując opory w postaci innej komisji lekarskiej
dostałem się wreszcie na wymarzony i jedyny wówczas żaglowiec szkolny „Lwów”.
Pojechałem do Gdańska. Ujrzałem rufę - taką samą jak na obrazku; taką samą linę z
węzłami - nazywano ją tutaj szkentel. Maszty, reje, żagle... Miałem teraz sześć stóp
wzrostu, podobnie jak Orzeł Śnieżnych Wierchów. Ale czy tyle samo siły?
Poranek pierwszego dnia na żaglowcu zeszedł na zaopatrywaniu się w rzeczy
osobistego użytku, w które statek wyposażał kandydatów i uczniów, na instalowaniu się w
szafkach, na rozpakowywaniu worków marynarskich i uzbrajaniu hamaków.
Po śniadaniu - zbiórka do robót. Przydzielono mnie do pomocy uczniowi
zatrudnionemu przy zaciąganiu lin na podniebny bombram. Chodziło o wypróbowanie,
w jaki sposób zareaguję i jak będę się poruszał na czterdziestometrowej wysokości.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin