Juliusz Słowacki - Lilla Weneda.pdf

(384 KB) Pobierz
9804410 UNPDF
Aby rozpocząć lekturę,
kliknij na taki przycisk ,
który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.
Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym
LITERATURA.NET.PL
kliknij na logo poniżej.
9804410.001.png 9804410.002.png
JULIUSZ SŁOWACKI
LILLA WENEDA
TRAGEDIA W
PIĘCIU AKTACH
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
DO AUTORA „IRYDIONA”
LIST II
Kochany Endymionie poezji, drzemiący w cieniu gajów laurowych, z lekkością i ciszą letniej
błyskawicy przedzieram się przez czarne liście drzew nieśmiertelnych i trzema błyskami budzę
ciebie ze snów niespokojnych... Wstań! wstań, mój Endymionie, tajemniczej Muzy kochanku, i
postąp krokiem ku mnie, a napotkasz nowy gaj fantazji, zielony sosnami teatr, bo oto dla ciebie
jedynie, mój drogi, wybudowałem nową scenę, sprowadziłem duchów aktorów i rozłożyłem na
leśnej murawie biegającego po świecie kolportera małe bogactwo. – Odeszlij mnie z nowym
zarobkiem przyjaźni, ze łzą, jeżeli można: z pochwałą, jeżeli można: a będę spokojny na
wieczność.
Obudź się! obudź, rzymski w złotej zbroi, z ognistym pancerzem rycerzu! Nowe mary stoją
przed tobą: oto jest wzgórze okryte zieloną murawą, na wzgórzu stoi dwanaście druidycznych
kamieni i trzynasty tron z omszonego granitu; oto wzgórze, ukoronowane wieńcem dwunastu
białowłosych harfiarzy, zewsząd jakby morzem czerwonego połysku oblane... te straszne wzgórza
zwierciadło – to krew narodu... Śpiew dwunastu harf rozlega się nad ludem umarłych i wbiega w
puste, szumiące lasy sosnowe, wołać nowych na zemstę rycerzy. – Czy ci nie smutno?
Oto jest rycerz, z dwojgiem serc, z mieczem jedynym, z Tella, z Kastora i z Poluksa złożony;
rycerz, którego jedna połowa jest tarczą, a druga śmierci żelazem – wódz mający dwie dusze i dwa
ciała: nieszczęście narodu, przeznaczenie dowodzące potępionemu przez Boga ludowi... Wódz z
dwojakim i nie śmiesznym już więcej nazwiskiem: oto stoi na stosie ostatecznym jako posąg
przyszłości. – Czy go widzisz?
Oto wróżka, która zabrania harfiarzom rozpaczy, a jednym strasznym i mściwym czynem zajęta,
stąpa po sercach ludzkich, kruszy je pod swymi nogami... Eumenida Eschylowska krzycząca:
„Zwycięstwo! sto serc ludzkich za zwycięstwo!” – Czy się nie wzdrygasz?
Oto jest stary i święty człowiek, który przyszedł łzawe Chrystusa oliwy zaszczepiać na płonkach
sosnowych i zamięszkał w czaszce olbrzyma, a przyjazne jemu ślimaki przylazły i śliną
kryształową zalepiły czaszki już pustej zrennice, powoje owinęły ją dokoła. – Oto we wnętrzu
groty kościanej i ludzkiej krzyż stoi, lampa się pali i błyszczy obraz Rafaelowski Boga Rodzicy. –
Widzisz, jak dno złote obrazu pięknie jaśnieje w ciemnościach pustego czerepu? słyszysz, jak
szemrze modlitwa? Lecz – o, biada! – o, losy!... słowo świętego starca miecz Rolandowy
wyprzedził i jeszcze lud jeden kona z wiarą okropną rozpaczy w przyszłość i zemstę. – Cóż, mój
Galilejczyku?
Oto jest brat Rolanda a praszczur Sobieskiego, człowiek silnej ręki i Molierowskiej w
domostwie słabości; kontusz mu włożyć i buty czerwone, gdy wróci z piorunowej walki siarką
cuchnący i krwią oblany po szyję. – Kontusz mu włożyć i żupan, niechaj panuje – bez jutra.
Oto nareszcie jest twarda dziewka skandynawska; oto mniejsze mrówki ludzkości, pełne
kłamstwa, wybiegów, tchórzostwa w osobie Ślaza. – Oto jest cały sklepik kolportera, wysypujący
przed tobą swe fantastyczne figurki, za które autor sam gada, a czasem szczebioce Alfierego
językiem. – Na cóż to wszystko? –
Zaprawdę ci powiadam: jam tych mar nie wołał – przyszły same; przyprowadziła je z sobą biała
Lilla Weneda; a ja, ujrzawszy ten tłum ludzi, harf złotych, hełmów, tarcz i mieczów dobytych,
usłyszawszy głosy zmięszane dawno już wymordowanego ludu, wziąłem jedną z harf
wenedyjskich do ręki i przyrzekłem duchom powieść wierną i nagą, jaka się posągowym
nieszczęściom należy.
Ile razy więc zwyczajem teraźniejszych poetów chciałem zacząć kwilącą serca dyssekcją lub
melancholizowaniem sztucznym obrazów prostą legendę okrasić, tyle razy mary zjawione
krzyczały z krajów przeszłości: „Serca nasze były zdrowe i ciała, w mowie naszej nie było
niespodziewanych »concetti«, choć córki królewskie, nie wzdychałyśmy do księżyca, choć
synowie królewscy, pędziliśmy woły na paszę; Osjan usłyszał naszego zgonu historią, lecz nie
znalazł w niej dosyć chmur księżycowych, duchów, sarn, błyskawic i wiatru wzdychającego po
mogiłach, ani więc ruszył harfy na omszonym dębie wiszącej, ale odpędził nas w mgłę niepamięci
rozpaczne. – Lecz ty, mówiły dalej mary, któregośmy widziały w ciemnym Agamemnona
grobowcu, ty, jadący niegdyś brzegami laurowego potoku, gdzie Elektra królewna płótno bieliła
matczyne, mów o nas prosto i z krzykiem”.
Tak namówiony, wziąłem pół-posągową formę Eurypidesa tragedii i rzuciłem w nią wypadki
wyrwane z najdawniejszych krańców przeszłości; a jeżeli mi Bóg pozwoli, to na tej nieco
marmurowej podstawie oprę szersze, bardziej tęczowe, lecz mniej fantastyczne niż „Balladyna”
tragedie; tylko ty, Irydionie, nie opuszczaj mnie śród zimnego świata słuchaczy, tylko ty mi nie daj
uczuć chłodu, który mi na czoło od twarzy ludzkich powiewa; a gdybyś widział na mnie idące
węże, weź w rękę harfę Lilli Wenedy i przemień te gady w słuchaczów. – Ile razy z tobą byłem,
zdawało mi się, że wszyscy ludzie mają oczy Rafaelowskie, że dosyć jest jednym słowa zarysem
pokazać im piękną postać duchową, że dbać nie trzeba o niedowidzenie, a chronić się tylko
przesytu; sądziłem, że wszyscy ludzie obdarzeni są platońską i attycką uwagą; że dodawszy do
stworzonego już przez poetów świata jedną taką postać, jak nimfa uwieńczona jaskółkami, które
pierżchają z włosów dotknięte słońca promykiem, jedną taką postać, jak nimfa uwiązana rączkami
za łańcuch smutno gwarzących po niebie żurawi – można te Ateńczyki obrócić na niebo oczyma. –
Teraz widzę, że innych widm, innych kolorów, innych potrzeba obrazów. Nie schodzę jednak z
mojej drogi, a że jest pustą i szeroką, to przypomina mi złote pustynie Suez, na których tak mi
dobrze było, gdym się tylko za słońcem i gwiazdami kierował. – Jest to wreszcie dla mnie droga
konieczna, ile razy bowiem zetknę się z rzeczywistymi rzeczami, opadają mi skrzydła i jestem
smutny, jak gdybym miał umrzeć; albo gniewny, jak w owym wierszu o Termopilach, który na
końcu księgi umieściłem, niby chór ostatni, śpiewany przez poetę. – Na Odyna! niech wrzeszczą
samochwalce – a ja z drgającymi ustami wracam pod skrzydła twoje ochłonąć.
A teraz słyszę, że mnie pytasz, skąd się w mojej myśli biała postać Lilli Wenedy zjawiła –
posłuchaj. Przed pięcią laty mieszkałem nad jeziorem Szwajcarii, blisko miasteczka Villeneuve,
dawnego Avencium. Miasteczko to, położone na zielonej równinie w końcu jeziora, niedaleko
zamku Chillon i skał Heloizy, czarowało mię swoją wiejską i spokojną pięknością; na jasnych i
wodnistych łąkach zbudowane, uśmiecha się wiosenną zielenią spod czarnych gór, które, podobne
rzymskiemu legionowi, stoją groźne, nachylone, gotowe spaść i rozproszyć – co? – kilka małych
domków biało odbitych w jeziorze, mały kościołek z piramidalną wieżyczką i rzęd ciemnych drzew
kasztanowych, które jesienią, owieszone mnóstwem chłopiąt tłukących z koron owoce, rumienią
się hożą czerwonością wesołych twarzy niby jabłonie sadów naszych, mnóstwem owoców
spłonione. Takim jest dzisiaj to miasteczko – lecz niegdyś, przed wiekami, na tym samym miejscu
odbywała się okropna jakaś ofiara; musiało być poświęcenie się, rozpacz, szczęk broni, miecz
katowski ucinający głowę starca i słowo S. P. Q. R. błyszczące na rzymskich chorągwiach. – Czas
wszystko uciszył. Z całej owej historii został tylko jeden grobowiec z następującym napisem:
Zgłoś jeśli naruszono regulamin