Gojawiczyńska Pola - Rajska jabłoń.doc

(2842 KB) Pobierz

RAJSKA JABŁOŃ

Pola Gojawiczyńska

Rajska jabłoń


 

 

 

T O M    P I E R W S Z Y

 

 


I

Nowa Kwiryna przyszła na świat jesienią dwudziestego drugiego roku. Stało się to na skutek pomyłki Romana, który zważył pewnej klientce żądającej pół funta cukru - funt, no, powiedzmy dla ścisłości, niecały funt. Klientka była ubogą dziewczyną o rozwichrzonej, bujnej blond fryzurze, i ta fryzura zasłoniła twarz Romana stojącego za ladą, tak że Kwiryna na próżno dawała mu znaki mitygujące. Cukier ów zdobyła tylko dzięki swej przedsiębiorczości po niesłychanych staraniach i zabiegach, umyśliła go więc zachować dla klienteli stałej i dobrze płacącej. Ale Roman nie tylko zdawał się o tym zapominać, on posuwał się nawet do tak niebywałego roztargnienia! Nigdy nie zwracała mu uwagi przy klientach, teraz jednak postanowiła zapobiec szkodzie.

 Czyś ty się nie pomylił, Romanie?

 Nie. Pół funta cukru.

W głosie jego zabrzmiało coś gniewnego, to uderzyło ją i powstrzymało dalsze pytanie. Spojrzała jeszcze raz na Romana, a potem na dziewczynę i zacisnęła usta. Zauważyła, że byli zmieszani. W tej chwili rozległy się uderzenia w sufit. To garbata ciotka dawała znać o posiłku. Roman powstał. Nie jadali razem południowego posiłku, a obiad odkładano na wieczór. Nieraz jednak przekomarzali się: kto pójdzie pierwszy? Dziś Roman powstał, rzekł:

 Zaraz wrócę – i wyszedł.

Słyszała trzask stopnia, odgłos drzwi na górze, a potem śpieszne dreptanie ciotki. Garbata ciotka nosiła pantofle na wysokich obcasach, aby się podwyższyć.

Na razie nic się nie stało. Kwiryna obiecała sobie powrócić do tej sprawy. Tego dnia odbywały się zapisy do szkoły na Nowolipkach i Kwiryna otworzyła obydwie połowy drzwi, aby uchronić szyby od strzaskania. Co chwila wpadał zadyszany berbeć łomocąc nowym obuwiem, z szyją uwięzioną w sztywnym kołnierzu nowej bluzy szkolnej, z ramionami ruchomymi niczym skrzydła wiatraka.

 Wody sodowej...

Kwiryna stojąc brzęczała szklankami:

 Z sokiem, bez? Z malinowym, cytrynowym?...

Dziewczynki wchodziły spokojniej, po dwie, trzy i dzieliły się jedną szklanką, ceremoniując.

 Proszę cię, skosztuj, ja i tak nie wypiję wszystkiego.

Liście akacji, gęsto przetkane złotem, pokryły skwer. Wsparci o żelazne sztachety czekali rodzice na wynik wstępnych egzaminów. Okna szkoły szeroko otwarte, całe pierwsze piętro nad sklepem panien Ziemskich, tchnęły jakąś głuchą ciszą mimo licznych głów dziecinnych sterczących nad pulpitami. Ciągle jeszcze napływały gromadki maruderów. Strzępy rozmów wpadały do sklepu i zdawały się tu gasnąć w ciszy. Matki, trzymając mocno w swych dłoniach dłonie dzieci, udzielają im zbawiennych rad, kładą im w głowy:

 Nie bój się, przecież cię w szkole nie zjedzą. Nie znasz tej nauczycielki, czy co? Ona mieszka w domu Majewskich... Ukłoń się, żebym ci nie potrzebowała o tym przypominać. Czytaj głośno i wyraźnie. Nie zrób mi wstydu. pamiętaj !...

Podniecone, roztaczają przed dziećmi – czy przed sobą? – oszałamiające perspektywy:

 To nie tak jak za moich czasów, teraz jak się tylko będziesz dobrze uczył, możesz zajść, dokąd zechcesz... Ho ho! Jeszcze ministrem zostaniesz!...

Pod sztachetami trysnął serdeczny śmiech. Wzniósłszy oczy dostrzegła jednak Kwiryna na twarzach oczekujących, mimo drwiny wstydliwie skrywaną nadzieję. Prawdę powiedziawszy, każdy myślał sobie: „Hm... dlaczegóżby nie? to jest możliwe... to nie jest nieprawdopodobieństwem”.

Panny Ziemskie, stojąc na stopniach sklepu, okazywały żywe zainteresowanie potomstwem swych klientek.

 Czy to jest Czesio? – dziwiły się. – No, no, nigdy bym go nie poznała w tym mundurku!... Zupełny młodzieniec!... – Chwaląc urodę, dobre wychowanie, wzrost i wagę lub ubolewając nad mizeractwem, skarbiły sobie względy matek, zyskując przy tym temat do rozmów wieczornych, po zamknięciu sklepu, kiedy to, siedząc we dwie w czyściutkim pokoiku za sklepem, wzbogacały i rozszerzały swe monotonne i samotne życie, życiem, troskami i nadziejami innych.

Kwiryna spenetrowała wystawę mydlarni. Znów zmieniły wystawę. Odkąd w wielu domach zaprowadzono wreszcie elektryczność, panny Ziemskie usunęły ogromny rezerwuar z naftą, zajmujący pierwsze miejsce w sklepie, i położyły nacisk na inne działy. Toteż wystawa stała się wystawą jakiegoś składu, a nie mydlarni. Kwiryna dostrzegła z dala obnażoną pannę na reklamie, z gołymi ramionami i udami, skutecznie wskazującą na konieczność pielęgnacji ciała i urody przez kupowanie kremów, pudrów, wody kolońskiej, soli kąpielowej, perfum. Kto by się tego był spodziewał po pobożnych, zapiętych pod szyję pannach Ziemskich!

Ale poszły tylko za wskazaniami czasu.

Przemknęła z roztargnieniem oczyma po świeżo odnowionym froncie cukierni Kaca. Na drugim rogu, visa-vis, otwarto niedawno nową owocarnię. To wszystko jeszcze było świeże, błyszczące i świetne, odcinało się jaskrawo od ochlapanych błotem kamienic i oderwało Kwirynę na chwilę od jej rozmyślań. Wyszedłszy na chodnik, by spojrzeć na front domu, który za kilka dni będzie jej domem, dostrzegła w oknie pierwszego piętra garbatą ciotkę tkwiącą znów na swym posterunku ciekawskiej. Upudrowana, z włosami nastroszonymi, z złotym medalionikiem na szyi, niczym osoba żyjąca z własnych funduszy. Zobaczywszy Kwirynę, cofnęła się, w głąb. Dobrze, że ma choć tyle poczucia, próżniak.

A więc Roman już wrócił?

Stał za ladą, nad rozłożoną gazetą. Kwiryna przypomniała sobie poranne zajście i minęła go bez słowa. Za chwilę zacznie się przedobiedni ruch w sklepie, a okazało się, że Romana teraz nie można spokojnie zostawiać samego. Weszła do mieszkania zadyszana i nakazała natychmiastowe podanie obiadu.

 Czy Kwiryńcia nie umyje rąk? Przygotowałam wodę.

To Roman zaprowadził zwyczaj mycia rąk przed i po jedzeniu, ale Kwiryna odsunęła ten wymysł od siebie dumnie, zarówno jak i umizgi ciotki. Zjadła obiad byle jak, nie patrząc co je, głośno, rozpryskując zupę i z brzękiem odsuwając talerze. Garbata ciotka zastrzygła uszami, jej nos wydłużył się i zaostrzył ciekawością, to zmusiło Kwirynę do zapanowania nad sobą. Gdy zeszła na dół, środek sklepu, zapełniony ludźmi, brzęczał jakby pieśnią monotonną, podrywaną głosami spieszących się, niecierpliwych czy po prostu wesołych.

 Ósemkę masła! herbaty! kawy! cukru! sera szwajcarskiego! trzy śledzie! – Kwiryna zajęła swe miejsce przy kasie i przyjmując należność, wydając resztę, zerkając na wagę, wyławiała wzrokiem z ciżby kogoś znaczniejszego, aby zabarwić swój głos odcieniem życzliwości i poszanowania. Roman za ladą dwoił się i troił w jej oczach. Zawsze tak, w ostatniej chwili wszyscy na raz pędzą do sklepu, kobiety, zabawiające się gawędą, przytomnieją przed samym obiadem.

 Skocz no do Kwiryny po mąkę! ach! zabrakło mi soli! cukru! octu! – Roman piął się na drabinki, wbiegał za przepierzenie, gdzie stały beczki, wyciągał ramiona, schylał się, dziękował, kłaniał, pytał o zdrowie, zmęczony, lecz panujący nad zmęczeniem z twarzą pobladłą, z chłopięcym kosmykiem włosów na czole. Wątły, szczupły. Wówczas, pomna wysiłków i kosztów, jakie włożyła w ratowanie go po rozlicznych chorobach niewoli, postanawiała wziąć pomoc do sklepu. To postanowienie bladło z chwilą, kiedy ruch w sklepie ustawał. Jeszcze zawsze będzie na to czas.

Roman nie pomylił się już więcej.

Kwiryna znajduje w tym jakąś pociechę i odzyskuje spokój. O tej porze klientela zmienia się i dobre samopoczucie jej wzrasta przy wtórze zamówień, które świadczą o sutych obiadach, przekąskach i deserach. Żądano sardynek, orzechów, sera i najlepszych śledzi, statecznie i cicho wybierano wina. Służące z bogatych kupieckich domów prosiły o pierniki i miód, owoce i szproty. Ktoś nawet zapytał o kawior. Kawior?...

Kwiryna powinszowała sobie dobrego zaopatrzenia sklepu, takiego towaru nie ma w pobliżu. Wojny skończyły się, przetasowano karty i ona umiała przewidzieć, że karty będą przetasowane, a w dzielnicy zamieszkają ludzie nowi, nie ta dawniejsza biedota, co to ani umierać, ani żyć. Dawniejsza biedota też się zmieniła, ludzie zawsze posuwali się po trochu naprzód, ale wojna przyspieszyła bieg, uczyniono wielki skok. Podniosły się zarobki, osiągano posady nauczycielskie, urzędnicze i tak dalej, coraz wyżej. Ludzie też wygłodzili się pod każdym względem i teraz chcieli jeść, spożywać, apetyty mieli niezgorsze i na coraz to lepsze rzeczy. To było do przewidzenia.

Przez otwarte drzwi wtargnął gwar głosów, cichy plac ożywał się. W szkole ukończono zapisy i ukazały się osłupiałe matki w towarzystwie zabeczanych dzieciaków. Nie było już wolnych miejsc. Stara szkoła nie zdołała pomieścić wszystkich.

 Zdał, zdał! Wszystko umiał doskonale! Cóż z tego, kiedy nie ma miejsc!

Pokazywano sobie karteczki odsyłające dzieci do szkół na Dzielną, na Orlą, Leszno, Bóg wie dokąd. Ci, którzy mieszkali blisko szkoły, oburzali się.

 To ja mam szkolę pod nosem, a dzieciaka będę gnał tyli świat!

Mówiono też o dwóch zmianach, szkoła pójdzie na dwie zmiany, rano i po południu.

 Co za przewrót w domach!... Obiad na osóbki!

Nikt teraz nie wstępował do sklepu na sodową wodę. Kwiryna, stojąc we drzwiach z ramionami skrzyżowanymi na piersiach, przysłuchiwała się rozmowom. Oskarżano nauczycielkę, jak gdyby to ona winna była brakowi miejsc, a to, że mieszka w domu Majewskich, że jest swoja, nie było już zaletą, lecz wadą.

 Wiadoma rzeczmówionoże nie skończyła szkół, niedouczona, a przy tym córka szewca, nie umie sobie poradzić z władzami szkolnymi.Kwiryna nie wiedziała, czy śmiać się, czy oburzać na głupotę i podłość ludzką. O, znała ich, znała i traktowała, jak na to zasługiwali, z góry, bez złudzeń.

Panny Ziemskie rozpływały się we współczuciu i pocieszaniu: niezadługo będą budować nową szkołę na Nowolipkach, wielki gmach. Słyszały to od samego kierownika, gdy kupował wodę kolońską. Ale czekaj tatka latka!

 Po coście tyle dzieci narodziły?! – krzyknął gruby głos spod akacji.

Tłuściutka i różowa pani Bauman, żona portiera ze szpitala ewangelickiego, ze zgorszeniem wzniosła ramiona. Bezwstydni! Oto do czego doszło! Kwiryna wybuchnęła śmiechem. Ale w tej chwili śmiech zamarł w jej gardle, dostrzegła dziewczynę, blondynkę, z chłopakiem trzymającym się jej boku. Miała oczy utkwione w sklep, ponad ramionami Kwiryny, zmieszana i uśmiechnięta. Kwiryna obejrzała się. Za jej plecami stał Roman z twarzą tak samo ożywioną.

 No i co? Przyjęty? – krzyknął. Dziewczyna skinęła głową i pociągnęła brata za rękaw.

Kwiryna patrzyła za nimi, szli w Mylną. Po czym wycofała się z drzwi sklepu.

Miała tylko krok do kasy, ale gdy tam zasiadła, usłyszała swój własny oddech, głośny ze zmęczenia. Przeczekała, aż to minie, potem spytała:

 Co to za dziewczyna? – Roman, za ladą już, odpowiedział:

 Dziewczyna?:.. nawet nie wiem.

 Nawet nie wiem! – krzyknęła Kwiryna szyderczo. – A że zaprowadziła brata do zapisu, to wiesz?

Otworzył szeroko oczy:

 Tego się łatwo było domyślić.

Chciała milczeć, naprawdę, nie chciała mówić dalej, ale już się zaczęło!

 Co cię to jednak obchodzi? – spytała i nie otrzymała odpowiedzi. Wtedy krzyknęła: – Cukier jej też przeważyłeś dziś rano!!

Wzruszył z gniewem ramionami i usunął się w bok, za słoje stojące na ladzie.

To była pierwsza ich sprzeczka i Kwirynie pociemniało w oczach: Zaledwie wczoraj, gdy leżeli w łóżkach przed snem, powiedziała mu, że doszła wreszcie do ładu z Majewskimi i kupuje dom. Akt hipoteczny sporządzą w tym tygodniu, przypuszcza go do połowy domu. Połowa domu i połowa sklepu... A już dziś poczuł się w prawie! Kwiryna czuje gwałtowne zwekslowanie, dotąd obracała się w kole określonych myśli i kombinacji, ale teraz zmuszono ją do innego wysiłku. Ogarnęło ją oszołomienie. Co to za dziewczyna? Gdzie się zwąchali? Jak dawno? Czy jeszcze się z nią nie zeszedł, a tylko się do niej zaleca w ten głupi sposób? Kwiryna wstawała nieraz o świcie i pędziła na dworzec Gdański, Wschodni, Główny, aby przyspieszyć ekspedycję towaru, i zostawiała Romana samego: Prześlepiła taką rzecz, pod samym nosem!... Usiłuje przypomnieć sobie twarz dziewczyny – smarkula, ledwo rozwinięta, chuda jak patyczek, w jakiejś bluzczynie na płaskiej piersi. I mimo wzburzenia nie może się powstrzymać, aby nie policzyć szybko w myślach, ile takie chuchro potrzebuje, aby się odgryźć. Potrzebuje więcej niż jakikolwiek inny człowiek.

Spojrzała ze wzgardą na męża. Stojąc przed półkami, Roman ustawia słoje konfitur dobierając gatunki, rozmiar i wielkość. I nagle, jakby zasłona zsunęła się z jej oczu, Kwiryna widzi drugą stronę tej sprawy, teraz dopiero czuje, że traci coś więcej niż jakieś tam pół funta cukru! Uczuwa przeszywający ból, nie może sobie dać rady z tym bólem szczególnym, tego jeszcze nie doświadczała nigdy – co to jest?! I zakryła twarz ręką, by nie wydać z siebie krzyku, głosu nieopanowanego, jakby po raz drugi, w bólu, przychodziła na świat.

Ale czy może sobie pozwolić na chwilę zapomnienia, czy może na chwilę odbiec myślą od sklepu? Oto zaczyna się przedwieczorny ruch, a środek sklepu znów rozbrzmiewa głosami. Ludzie tylko na to czyhają, na roztargnienie. Kwiryna przyjęła banknot i oprzytomniała. Zerknęła na twarz klienta, a potem na pieniądze. Naturalnie, fałszywe. I twarz, i pieniądz. Znów ją chciano nabrać.

Uważać, uważać, uważać! Patrzeć na ręce Romana, patrzeć na ręce kupujących. Ciągle, aż do późnego wieczora, gdy żaluzje zaskrzypią i Roman zasłoni ostatnie okno. I wtedy jednak ogarnia ją niepokój.

 Zamknąłeś dobrze?

 Tak, tak, bądź spokojna.

Właściwie żaluzje powinien zasuwać stróż, ale trzeba by mu za to oddzielnie płacić, i jeszcze pytanie, czy można mu zaufać. Gdy jednak dom prawnie przejdzie w ich ręce, stróż będzie to musiał robić bez dopłaty, a Roman go przypilnuje.

Zamknęli jeszcze małe, ciężkie drzwi od tyłu i jęli wstępować na schody. Słychać było, jak w mieszkaniu garbata ciotka drepce prędko z kuchni do pokoju. Stopnie zatrzeszczały pod ich krokami. Wówczas z góry otworzono drzwi i garbata ciotka wyszła im na spotkanie z lampką w dłoni i przypochlebnym uśmiechem na ustach.

 Chodźcie, chodźcie! Do stołu już nakryte, łóżka posłane. W piecyku też troszkę przepaliłam.

 Po co?!

 Dajże spokój, Kwiryno! – rzekł Roman.

Ilekroć występowała, miała ich przeciwko sobie: ciotkę i Romana. Dlaczego dotąd tego nie zauważyła? I odkąd to garbata ciotka zaczęła się pudrować, rurkować włosy i przypinać olbrzymie kokardy do stanika na piersiach? Kwiryna sięgnęła wstecz pamięcią i stwierdziła, że to się stało po chorobie Romana, gdy wstał już i łaził po domu, a ciotka dotrzymywała mu towarzystwa. Zawarli przymierze za jej plecami, a ona, głupia, była nawet zadowolona, że Roman ma z kim porozmawiać, gdy ona jest w sklepie. Jak oni się do siebie czulą! „Proszę cioci..:” „Bardzo się Roman dziś, zmęczył?”

Dlaczego nikt nie zapyta o zmęczenie Kwiryny? Przeszła do sypialni, by zdjąć serdak. Nie zapala światła, z nie domkniętych drzwiczek piecyka padał czerwony blask. Swoją drogą, to miła rzecz taki piecyk. Jednakże mieszkanie jest duże, zima dopiero idzie i ogrzanie tych landar pochłonie wiele węgla. Wyprostowała się i jęknęła, od całodziennego siedzenia przy kasie bolały ją wszystkie kości. Zdjęła serdak i została w swetrze granatowym, zapiętym pod szyją. Chciała przyczesać włosy, lecz nie znalazła na komódce grzebienia. Szukała go na oknie, gdzie dostrzegła błysk zbitego lusterka. Szyby lśnią od światła ulicznej latarni. Czuby akacji rzucają cień aż na sufit. Gołe, nie osłonięte okna występują ostro z ciemnych ścian. Z miejsca, na którym teraz stoi, pierwsze piętro front, trzy pokoje z kuchnią, Kwiryna patrzy wraz z swoim domem licznymi oknami w perspektywę Nowolipek. Ma już za sobą uliczkę Mylną, a dom, wysunięty naprzód, stoi na czele trójkąta kamienic. W tej chwili czuje się wrośnięta weń stopami mocno wspartymi o podłogę, ramieniem o mur, jest częścią jego nierozdzielną, to ona i dom patrzą oczyma okien. Świat przybliżył się, odkąd tu zamieszkała. Skwer i akacje. Żelazne, niskie sztachety. Jakże to inaczej wygląda, gdy się patrzy z okien pierwszego piętra, własnej kamienicy, a nie jako przechodzień z ulicy Mylnej. Dużo się zmieniło. Ale pod cukiernią Kaca tak samo drepcą dziewczyny.

Z kuchni dobiegły ją wesołe głosy ciotki i Romana. Zawsze, gdy jej nie ma, rozmawiają takimi innymi, podniesionymi i ożywionymi głosami. Zawsze mają sobie wtedy coś do powiedzenia ciekawego. Kwiryna odnalazła grzebień i przyczesała włosy. Jej kroki głucho rozległy się w pustawym mieszkaniu. Ci tam zamilkli, gdy stanęła na progu. Ręka ciotki z drewnianą kopystką zawisła nad miską, Roman, czerwony od ognia, odwrócił się szybko.

 Zachciało mi się placków kartoflanych! – krzyknął.

Kwiryna ze złością odsunęła krzesełko i zasiadła do stołu. Znów wyjdzie dużo tłuszczu, mimo że na stole postawiono otwarte pudełko szprotów, ser i kiełbasę. Garbata, ciotka rzuciła kopystkę, by nalać zupę na talerze. Oczywiście, lampa znów rozkręcona była do niemożliwości, dziwne, że szkło dotąd nie pękło. Kwiryna przykręciła lampę i zabrała się do zupy, jednak tak była rozgoryczona, że jedzenie więzło jej w gardle. Roman, z talerzem placków i gazetą, zajął swe miejsce przy stole, ale ciotka, spłoszona, usunęła się z jedzeniem aż pod płytę. Roman próbuje zagaić rozmowę:

 To nie ma sensu tak późno jadać obiad... – drożna mu powinszować zręczności, Kwiryna wzrusza ramionami i wstaje. Naturalnie Roman chciałby, aby podczas największego ruchu zamykano sklep. Tak jak widział to u Niemców. Ona jednak nie straciła, dzięki Bogu, zdrowego rozsądku.

Żar w piecyku jeszcze nie wygasł, a rozesłane łóżka ciągną do spoczynku. Roman nadszedł z lampą i gazetą. Rozbierając się, ze względu na nie osłonięte okna, przykuca wstydliwie między łóżkiem a komodą. Kwiryna nie zwraca uwagi na te głupstwa, ściąga sweter przez głowę, jej pyszne ramiona, gołe, rysują się na tle szyb, obwiedzione linią światła. Olbrzymi, czarny warkocz uwolniony od szpilek padł głośno na plecy. Roman ułożywszy się odkręcił światło, by móc czytać. Wówczas wystąpiły z cienia sprzęty i mroczne kąty.

Sklep wtargnął aż tutaj, do pokoju. Wieńce grzybów rozwieszone na gwoździach, tu gdzie dawniej u Majewskich wisiały obrazy w złoconych ramach. Worki kasz i mąki pod ścianami, paki konserw i gromadki butelek. Kręgi suchych kiełbas wieńczą dwa posążki gipsowe, jeszcze po rodzicach. A kulawa komódka dźwiga na sobie słoje marynat. Nie powinno się tu palić w piecach.

Jedną z przyczyn, dla których marzyła o wynajęciu mieszkania po Majewskich, była jego pańskość. Gdy przychodziła tu dobijać targu o sklep, rozkoszowała się atmosferą tak inną niż w ciupce za sklepem na Mylnej, gdzie zapachy kapusty, śledzi, warzyw wisiały gęsto w powietrzu. Siadywała w miękkim, starym fotelu o wygiętym grzbiecie i rozmawiając o interesach, patrzyła na swe odbicie w lustrze o złoconych ramach, wiszącym nad marmurową konsolą. Widziała swą twarz o dobrodusznym i skromnym uśmiechu, co pozwoliło Majewskim traktować ją jak „własną córkę” i iść na wszelkie ustępstwa. Wtedy właśnie myślała o tym, że urządzi sobie taki sam dom z bawialnią i sypialnią, a Roman, któremu ciągle było duszno, będzie miał wreszcie dużo powietrza. W myśli kupowała meble i rozmieszczała je w pokojach, ozdabiała ściany i okna. Ale później wszystko to wywietrzało jej z głowy, w owym czasie zaopatrzenie sklepu nastręczało duże trudności. Wyszło to zresztą tylko na dobre. Cóż Majewskim po fotelach i meblach, kiedy, przeniósłszy się na wieś, do domu z ogrodem, zadłużyli się właśnie u niej, u Kwiryny, po uszy? Instynkt kazał jej robić plany w grubych. zarysach: najpierw sklep Majewskich, potem mieszkanie, teraz dom, zdobywała to kolejno. Drobiazgi same wypadały z kręgu jej myśli, a jeśli przykro nastręczały się w toku dnia, glos wewnętrzny odpychał je: na to zawsze jeszcze będzie czas. Bywały okresy, że pieniądze za towar strugą płynęły do kasy, ale ona nie miała ufności do takiego pieniądza, jej fortuna musi mieć fundament murowany. Tułuby ciułały: złoto.

Roman zgasił światło. Nie słychać było żadnego szelestu, to znaczy, że leży, nie zasnął, z gazetą rozpostartą na kołdrze. Teraz pozostała tylko ciemność w pokoju o pustych ścianach, gałęzie akacji rzucały nieruchomy cień na sufit oświetlany światłem ulicznej latarni. Leżeli nogami do okien, wyciągnięci na łóżka...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin