Rzemiosła - Optyk.doc

(99 KB) Pobierz
Vectorka

Vectorka

 

Optyk

 

Często chodziła z synem na zakupy. Najbardziej lubiła duże centra handlowe. Anonimowy tłum ludzi dawał jej poczucie bezpieczeństwa. Kolorowe sklepy, muzyka, światło, zapachy – to wszystko trzymało ją z dala od ciszy i pustki własnego domu. Teraz też wędrowali wzdłuż rzędu jasno oświetlonych sklepów. Przyglądali się kolejnym promocjom i wyprzedażom, nie przejmując się skromnością własnego portfela. Nie szukali okazji do ciekawych zakupów; po prostu lubili oglądać ładne rzeczy. Czasem wchodzili do jednego czy drugiego sklepu, czasami pozwalała Kamilowi poszaleć w sklepie z zabawkami...

Omijała tylko sklepy optyczne. W ich pobliżu chłopiec dostawał małpiego rozumu; chciał koniecznie dowiedzieć się wszystkiego o tym zawodzie.

- Mamo, no! Mamo! – Podskakiwał wtedy na jednej nodze, ciągnąc ją od jednej wystawy do drugiej.

Lynx, Vision Expres, Sokołowski, Ciszak – nieważne. Każda wystawa była jego.

Zamyśliła się, wspominając dawne, szczęśliwe czasy, kiedy razem z Andrzejem z taką samą fascynacją zwiedzali centra handlowe na zachodzie. Wciąż pamiętała to poczucie wolności od rodziny, ten blichtr zachodu oszałamiał. A potem wrócili do kraju i w codziennej szarości również potrafili znaleźć kolory i dźwięki. Kwiaciarnie, parki, bazary, nawet kolejki przed sklepami - ileż tam było życia! Bezwiednie zatrzymała się, gdzieś między witryną banku, a sklepem sportowym. Ludzie omijali ich, jak rzeka omija kawałek skały. A Kamil, korzystając z okazji, wpatrywał się w witrynę optyka. Zadał jej jakieś pytanie, którego nie usłyszała. W końcu pociągnął matkę za kurtkę.

- Mamo, no, dlaczego nie chcesz?

- Czego nie chcę? - Wytrącona z zamyślenia, z przerażeniem zobaczyła przed jaką wystawą stoi. - O, nie! Przecież wiesz, że nie będziemy chodzić do takich sklepów. Rozmawialiśmy.

- Ale ja chcę! - Mały rozryczał się w głos.

- Synek, ty się uspokój, dziecko. Tak nie można – usiłowała go jakoś ugłaskać.

Jak miała przekazać sześcioletniemu chłopcu strach, który tkwił w niej od lat? Prawdę o ojcu i o innym świecie, do którego zabrała go fascynacja soczewkami?

- Ale dlaczego? Ja chcę wiedzieć! – Chlipał ciągle, rozcierając łzy na policzku.

- Tam się sprzedaje okulary, lekarz bada pacjenta – cierpliwie tłumaczyła mu, po raz kolejny – ustala jego wadę wzroku...

- Tak, wiem. Ale z czego są te oczewki?

- Soczewki – poprawiła odruchowo. - Ze szkła, choć teraz podobno robi się z plastiku.

- A robi się różowe okulary?

- Nie – uśmiechnęła się dobrotliwie. - Różowe okulary są tylko w bajkach. – Poczochrała jego czuprynę. - Idziemy?

- Do środka? - Aż sapnął ze zdziwienia.

- Źle widzisz?

Wyglądał teraz jak świat po burzy – mokry i uśmiechnięty.

- Nie, ja chcę wiedzieć!

- Oj, synku...

- No, mamo...

Pokręciła głową i popchnęła ciężki wózek. - Nie dziś, synku.

- Nie dziś, nie dziś – mruknął pod nosem zapinając kurtkę. - Zawsze jest „nie dziś”. To kiedy będzie ten dzień

Tak po dziecinnemu;)

? - Zapatrzył się na ekspedienta, wykonującego jakieś czynności przy warsztacie. Mężczyzna otworzył jedną szufladę, wyjął soczewki, sprawdził na kartce specyfikację. Chyba się zgadzało, bo usiadł na wysokim stołku i zaczął montować szkła do oprawek. Chłopak wzruszył ramionami. Człowiek za szybą nie musiał myśleć; jak maszyna składał z gotowych półproduktów zamówiony towar. Udaje – ocenił go Kamil i podążył za matką. Gdyby tak wiedzieć...

 

*

 

Droga ze szkoły zawsze trwała dłużej, niż do niej. Kamil kopnął kawałek cegły, zły na cały świat

Cegła na świat była zła? Dać to na początek zdania

. Głupie dziecięce encyklopedie, historyjki o Jakubie Szklarzu i poradniki młodego chemika – myślał .wracając do domu. Bibliotekarka też nic więcej nie wiedziała o produkcji szkła; nie miała innych książek, ani żadnych pomysłów, za to miała dużo do powiedzenia na temat jego, Kamila, zachowania. Skończyło się miesięcznym zakazem wstępu do biblioteki. Oni wszyscy to tacy sami pozerzy – myślał patrząc na chłopców grających w piłkę na boisku. Udają, że się uczą, udają, że coś umieją, a jak ja chcę się dowiedzieć prostej rzeczy, to nie wiedzą. „Za mały jesteś” - mówią, albo „Nauczysz się później, trzeba po kolei”. Mądrale! Kopnął kamień jeszcze raz, i jeszcze raz.

Maciek miał wujka mechanika, to wiedział wszystko o samochodach. Przynosił do szkoły stare świece, jakieś śrubki, a kiedyś nawet przyniósł uszczelkę od silnika. Można się było Maćka, albo jego wujka o różne rzeczy spytać. Albo Krzysiek – jego ojciec zajmował się komputerami, to Krzysiek wiedział, co i jak. A on, Kamil? On tylko chciał wiedzieć jak się robi okulary. I mikroskopy. I lustra, i... No, generalnie, takie rzeczy. I jeszcze jak zrobić takie lustro, żeby człowiek jak w nie spojrzy, to zawsze był z siebie zadowolony. A gdzieś w głębi siebie, to chciałby zrobić różowe okulary, zwłaszcza dla mamy, żeby było lepiej na świecie. Kto miał go nauczyć?

Kamień, kopnięty z dużą siłą, przetoczył się na drugą stronę wąskiej uliczki i utknął przy schodach zakładu „Monokl”. Kamil wzruszył ramionami, postawił kołnierz kurtki, by go lepiej chronił od wiatru i poczłapał dalej.

Nie zauważył, że za szybą zakładu poruszyła się zasłona. Mistrz Antoni odprowadził chłopca wzrokiem.

- Coraz bliżej, dziecko, coraz bliżej. Ciekawe, kiedy się odważysz...

Poprawił leżące na wystawie okulary w niemodnych już oprawach, przesunął szkło powiększające i kawałek nierównego minerału. Przyjrzał się dekoracji i ustawił kamień pod innym kątem. Niech jutrzejsze słońce zrobi swoje.

 

*

 

Beryle. Beryle i szafiry. I szkło. I polerka. No i precyzja. Precyzja przede wszystkim. Wyglądało na to, że jednak będzie w tym mieście pracował sam. Chłopaka nie było przez tydzień. Mógł się przeziębić na deszczu, mógł zmienić trasę. Mogło mu się odwidzieć, choć w to osobiście wątpił. Zresztą – co mu zostało poza czekaniem? Brzęk dzwonka wyrwał go z głębokiego zamyślenia.

- Czym mogę służyć? - spytał automatycznie.

- Eee...

Antoni spojrzał nieco przytomniej. O, chłopak wrócił.

- Wzrok ci się popsuł? Potrzebujesz okularów?

- Nie. - Kamil rozejrzał się po warsztacie. - Co pan tu robi?

- To trochę... bezpośrednie pytanie. Nie uważasz?

Patrzył jak wzrok przybysza prześlizguje się po urządzeniach i jak w zawalonym różnymi sprzętami warsztacie intuicyjnie wynajduje te, których często używał.

Zza chmury wyszło słońce i padło na wystawę. Załamało się w naturalnych krzywiznach

Leżącego tam?

kryształu, pobiegło w głąb pracowni... Antoni ledwo dostrzegł ruch głowy przybysza, ruch jego ciała, a ten już stał na końcu promienia, zachłannie wpatrując się w rozświetloną słońcem soczewkę.

- To nie jest do okularów, prawda?

- Prawda. Za ciężka.

- I jakaś taka przezroczysta jest. Czysta...

- To kryształ.

- Trudno go oszlifować?

- Owszem.

- A ten? - Kamil wyciągnął rękę w stronę zielonego oka berylu.

- Ten też. Kiedyś używano go jako soczewki. – Optyk wziął kamień w rękę i podniósł do oka. Mógł opowiadać w nieskończoność o historii tego akurat okruchu Ziemi, chłopiec jednak nie patrzył na niego. Podszedł do półki, wyciągnął dłoń w kierunku leżących na niej szkieł i zamarł. Ręka zastygła w bezruchu.

- A mama mówiła, że nie istnieją różowe okulary – wyszeptał.

Antoni wspomniał swoje dzieciństwo, pachnący rozgrzanym szkłem zakład ojca, pierwszą parę różowych okularów, które ten zrobił dla matki. Jej uśmiech, kiedy po raz pierwszy je założyła. I smutek, kiedy bez nich świat okazał się bardziej ponury, niż sądziła dotychczas.

 

*

 

Nastały trudne dni. Kamil spędzał obowiązkowe godziny w szkole, z bólem serca tracąc czas na niepotrzebną, jego zdaniem, edukację. A potem z radością w sercu biegł na Bagienną 7, do mistrza Antoniego, gdzie bez specjalnego wysiłku poznawał tajniki szlifu, obróbki, nakładania warstw, oprawiania. Właściwie, mógłby nie wychodzić z warsztatu.

- Ty, Kamil, to już z nikim się nie spotykasz – narzekała matka wieczorami.

- A co? - Chłopiec ledwo podniósł głowę znad talerza.

- Dzwonili Maciek i Krzysiek. Chcieli iść na piłkę. – Matka zgarnęła okruchy ze stołu i usiadła naprzeciw syna. - Pokłóciliście się?

- Nie.

- I na zajęcia dodatkowe przestałeś chodzić. Co się dzieje, synku?

- Nic strasznego, mamo. Uczę się.

- Uczysz się? To dobrze, ale...

- Mamo! - Odłożył łyżkę do pustego talerza. Może ciut za głośno. Matka wzdrygnęła się.

- No bo taki dziwny jesteś. Nieobecny.

- Ciebie też często nie ma – powiedział, wstając.

Pociągnął teczkę

To mi się kojarzy z pociągnięciem osoby raczej. Może przysunął?

do swojego biurka. Usiadł ciężko i wyciągnął podręczniki.

Zegar z cichym tik-tak wypełniał ciszę między wypracowaniem z polskiego i miesięcznym raportem księgowym.

 

*

 

- Kamil, uważaj! - Antoni błyskawicznie wyłączył tarczę szlifierską. - O czym ty myślisz?!

Polerowana soczewka wybrzuszyła się nieregularnie.

- Coś jest nie tak z tym szkłem – chłopak próbował się usprawiedliwić. - Robiłem jak zawsze!

- Bajki gadasz. Szkło jak szkło! – Mistrz delikatnie wyjął prasówkę z uchwytu. - Ta sama huta, co ty chcesz?

- Sam spójrz – Kamil pokazał rylcem podejrzany fragment. - ...Mistrzu – dodał po chwili.

Czubek rylca dotknął bąbla w masie i szkło pękło, rozsypując się po pracowni.

- Za dużo... – Antoni schylił się po największy fragment. Stwardniałe od pracy z gorącym materiałem palce bezpiecznie utrzymały szkło. Obejrzał je pod światło. - No właśnie, czego?

- Czego?

- Tak, czego? - Mistrz spojrzał uważnie na ucznia. - Przeprowadzisz badanie składu tej mieszanki. Wyjaśnisz, dlaczego - w idealnym dotąd materiale - nagle zrobiło się takie coś.

- Ja?

- Tak, ty.

- Chemia jest dopiero w gimnazjum! - zaprotestował Kamil.

- Doprawdy?

- No, tak. Od września. Ale, czy ja wiem... - Chłopiec zawahał się przez chwilę. Ten protest był taki odruchowy. Zawsze protestował. A teraz było mu głupio.

- Ach tak. Od września. Bierzesz wolne? - Mistrz wrócił do swojej precyzyjnej roboty.

- Czy... Czy mam przestać przychodzić? - Tego się chłopiec nie spodziewał. - Mistrzu, ale ja...

- Zostajesz? - Chłopiec pokiwał głową. - No to czytaj.

W ręku Antoniego pojawiły się papiery, w ciągu paru sekund nabierając właściwego kształtu. Od pewnego czasu Kamil podejrzewał mistrza o jakieś magiczne zdolności. Ten pokaz umiejętności przestraszył go, choć nie na długo. Chłopięca żądza przygody zwyciężyła. Magia! Cóż mogło być bardziej ekscytującego?

Rulon nie zawierał tajemniczych formuł, tylko jasno napisane instrukcje, zestaw podstawowych informacji, kilka wzorów. Kiedy Kamil skupiał wzrok na jakimś niejasnym dla niego fragmencie, w odpowiednich miejscach pojawiały się nagle dodatkowe wyjaśnienia. Zanim chemia pochłonęła go bez reszty, zdążył pomyśleć o zastosowaniu tego tricku w podręcznikach szkolnych.

 

*

 

Czajnik gwizdał na gazie, a ona tak jak przed laty siedziała nad stosem rachunków, faktur i wyciągów bankowych próbując zrozumieć, dlaczego jedno małe przedsiębiorstwo wymaga takiego nakładu sił i środków. Dziś, tak jak przed laty bolały ją plecy od twardego krzesła, które już dawno należało naprawić. Czekała na Andrzeja ciesząc się, że i ma tę chwilę o zachodzie słońca tylko dla siebie. A potem Andrzej wrócił i padły te straszne słowa:

- Muszę wyjechać na trochę. Poradzicie sobie?

- Gdzie? Dokąd? Teraz?

- Tak, teraz. Wiesz – przytulił ją lekko, jakoś tak bez przekonania, na pociechę – mój mistrz opowiedział mi o takim miejscu, gdzie to wszystko co umiem, co potrafię, będzie docenione.

- Ale, Andrzej – czy tu, w naszym mieście, jest za mało klientów? Za mało pracy?

- To... No, nie o to chodzi. Ile można szlifować soczewek i wstawiać je w oprawki?

- Ale ty to robisz świetnie!

- Słonko – wziął ją za ręce i przyklęknął w smudze zachodzącego słońca – przecież wiesz, że to nie o to chodzi. To moje ręce, jakaś energia, która przez nie przepływa i sprawia, że potrafię ze szkłem optycznym wyczyniać różne rzeczy. Rzeczy, na które u nas nie ma zapotrzebowania.

-Ale... - próbowała protestować.

- Kochanie, pamiętasz co powiedzieliśmy sobie tuż przed ślubem?

- Przed... ślubem?

- Tak. To, że jesteśmy razem po to, żeby się rozwijać w tym, co lubimy najbardziej.

- Ale... Ale ty właśnie odchodzisz!

- Muszę – spuścił wzrok. - Ale wrócę! Obiecuję ci, że wrócę!

Wciąż pamiętała tę scenę, gwizd czajnika, tańczące w łunie zachodzącego słońca drobinki kurzu. I własne łzy. Jakiś świat, inny świat, który zabiera jej męża. Jak mogła to zaakceptować? Powiedział wtedy, że wróci. Nie powiedział do niej, czy po nią. No i historia pokazała, że nie po nią. Jak żona marynarza – żyła i czekała. Ale teraz to nie on wrócił, to nie on zabiera jej syna pozostawiając pustkę.

 

*

 

- Synku! Czy ty wiesz, która jest godzina?!

Kamil z miną zbitego psa patrzył w czubki swoich butów. Nie wiedział. Ale czy to było takie istotne?

- Jest już północ! Północ, słyszysz?

Czyli dla matki to jest istotne – pomyślał. - Trzeba będzie to uwzględnić w dalszych planach.

- Dzwoniłam do szkoły, do klubu...

- Po co?

- Jak to, po co? Dziecko nie wraca! Noc, ciemno, szaleńcy na ulicach. Czy ty sobie nie zdajesz sprawy, jak niebezpiecznie jest teraz w mieście?

- No ale... jestem. Mamo.

Roztrzęsiona, usiadła przy stoliku, wciąż trzymając w ręku słuchawkę telefonu.

- Trzynaście lat! Trzynaście lat, to nie jest pełnoletniość. Dziecko! Ty mnie o zawał serca przyprawisz.

- Mamo, no, ale...

- Halo? Halo! Jest tam kto? - rozległo się ze słuchawki. - Co się stało?

- Nic, na szczęście nic. Przepraszam, pomyłka. – Matka odłożyła telefon.

- Gdzie dzwoniłaś?

- Na policję, a gdzieżby?

- Po co?

- A co miałam robić?! - Histeria w głosie matki narastała. - Nie mówisz mi gdzie idziesz, nie wiem z kim się spotykasz... Może wpadłeś w tarapaty. Nie wiem!

- Byłem u optyka. Tego, wiesz, tam... Koło szkoły. – Nie odważył się spojrzeć jej w oczy. - Już dawno tam chodzę.

- Optyk. Wiedziałam... – Kobieta podniosła się ciężko z krzesła.

- Mamo... - Przypomniał sobie te wszystkie sceny przed wystawami, powroty z zakupów. - Mamo!

- Próbowałam. Bóg mi świadkiem, że próbowałam. – Potrząsnęła głową i zakrywając uszy poszła do kuchni.

- Mamo!

Płakała. Czuł się zupełnie bezradny. Jeszcze pół godziny temu miał wrażenie, że cały świat leży u jego stóp. Wykonał poprawnie pierwszą parę soczewek! Zostałby w tym warsztacie na zawsze, gdyby mistrz mu nie przypomniał, że ma obowiązki. Gdyby nie kazał mu wracać. Kamil bezradnie patrzył na matkę.

- Mamo? - Stał pół kroku od niej, ale nie potrafił zrobić żadnego gestu.

- Wychodzisz, nie wracasz... Inne matki mają... ze dwadzieścia lat na przyzwyczajenie się do straty dziecka! A ja? Dziesięć, trzynaście...

- Przecież nie odszedłem!

- Ale pójdziesz, wiem że pójdziesz!

- Nawet jeśli, kiedyś, to wrócę... – W końcu wpadł na pomysł szklanki z wodą. Podał jej, wypiła z wdzięcznością

To bym wywaliła.

.

- Teraz tak mówisz. – Nie wierzyła w ani jedno jego słowo. Przeżyła już taką rozmowę dwukrotnie, a zdania, jak bumerang, wracały do niej w coraz to młodszych ustach.

- Mógłbym poczuć powołanie do klasztoru! Wtedy w ogóle nie miałabyś szans na spotykanie się ze mną!

Musiała przyznać sama przed sobą, że ten argument słyszała po raz pierwszy.

- Co ja ci będę tłumaczyć. Potrafisz mi obiecać, że już tam więcej nie pójdziesz? - Jej ciężki wzrok zmusił Kamila do jedynej prawdziwej odpowiedzi.

- Nie.

- No właśnie. – Podniosła się ciężko z krzesła. - Pakuj się.

- Co?

- Pakuj się. Wyjeżdżamy z tego miasta.

Chłopiec zdrętwiał. Pomyślał o mistrzu, czekającym na niego jutro rano w warsztacie; o robocie, którą musiał jeszcze wykonać, o rozpoczętym doświadczeniu z przyciemnianiem soczewek. Nie mieściło mu się w głowie, że mógłby to wszystko nagle porzucić.

- Hej, tak nie można! Mamo!

- Co „mamo”? Taki przerywnik w zdaniu?

- Wiesz, że nie mogę! - Ogarnęła go bezsilna złość. - Sama mnie uczyłaś, że podjętych zobowiązań nie łamie się od tak – pstryknął palcami.

- Ty masz jedno zobowiązanie – powiedziała twardo, zdejmując walizkę z pawlacza.

- Szkoła, tak, wiem. Całkiem nieźle mi to wychodzi.

- I nie możesz poświęcać swojego życia na siedzenie w zatęchłym warsztacie, męczeniu oczu w kiepskim oświetleniu i wdychaniu pyłu.

- Skąd wiesz, jak to jest?

- Wiem. Po prostu wiem. Kamil, nie utrudniaj. – Otworzyła szafę. - Pakujemy się.

- Nie, ja nie. - Przeraził go własny opór. Po raz pierwszy ośmielił się mieć własne zdanie i nawet w jego uszach zabrzmiało to fałszywie. - Mogę ci obiecać, że zawsze wrócę na ósmą do domu. - Próbował złagodzić swoją wypowiedź.

Matka przestała wyciągać swetry. Przez chwilę zastawiała się, jaki sens ma walka i tak z góry skazana na przegraną. Kamil stał w progu patrząc na nią z miną zbitego psa. Ręka ze swetrem opadła. Jakie ja mam prawo walczyć z jego przeznaczeniem? Przecież wiedziałam, co mnie czeka, nawet jeśli przez te parę lat miałam nadzieję.

- Na szóstą.

- Mamo...

- Na szóstą. Czytać możesz tutaj.

Wiedziała! Zrozumienie tego faktu podziałało na Kamila jak kubeł zimnej wody. Matka wszystko wiedziała. Co robił, jak robił i dlaczego. Coś się musiało stać przed jego urodzinami, teraz był tego pewien. Coś, co dotyczyło ojca.

- Ty... Czemu nigdy mi nie powiedziałaś?

- Nie było powodu. I teraz też nie ma – ukróciła jego protest. - Ale napiszesz mi to na kartce. „Obiecuję zawsze być w domu o szóstej”...

 

*

Czerwiec odpłynął gdzieś w dal. Przez świeżo umyte szyby wpadało letnie słońce, a wraz z nim nieliczni klienci, poszukujący przeciwsłonecznych okularów. Tego dnia też tak było. Żar z ulicy wlewał się przy każdym otworzeniu drzwi. „Dzień dobry” i dzwonek zabrzmiały razem.

- O, witam! - Mistrz Antoni oderwał się od polerowania najnowszej lupy. - W samą porę.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin