Carlyle Liz - MacLachlan Family 02 - Jeden mały grzeszek.pdf

(1152 KB) Pobierz
7308087 UNPDF
7308087.001.png
CARLYLE
JEDEN MAŁY
GRZESZEK
przełożyła
Elżbieta Zawadowska Kittel
o
Warszawa 2007
7308087.002.png 7308087.003.png
Tytuł oryginału: One Little Sin
Projekt okładki: Olga RcszeKka
Redakcja: I. i lv Paszkowska
Prolog
Mecz bokserski
Copyiight 'o 2005 by S. T. Woodhousc
An original publicalion of Pocket Books a division o i' Simon and
Schustcr. Inc.
Copyright O for the Polish cdition Wydawnictwo BIS, 2007
ISBN 978-83-89685-94-0
Tego dnia w skwarne wrześniowe popołudnie sir
Alasdair MacLachlan poniósł to, co jego babka Mac­
Gregor obiecywała mu już od prawie trzydziestu lat -
a mianowicie zasłużone konsekwencje swoich czy­
nów. Babcia powtarzała to wielokrotnie, ale on nigdy
nie traktował jej słów poważnie. Do ukończenia
ósmego roku życia sądził, że staruszka mamrocze coś
o spadku, gdyż zawsze myślała o pieniądzach. Tak
więc traktował to jak jej kolejne powiedzonko, takie
jak „na kolację z diabłem przynieś długą łyżkę" i jej
ulubione „próżność gubi człowieka, a pycha..."
Cóż, nie mógł sobie przypomnieć, co takiego po­
woduje pycha, ani nie miał ochoty się nad tym zasta­
nawiać, ponieważ tego wyjątkowo gorącego popołu­
dnia miał myśli zaprzątnięte czymś zupełnie innym -
Rozkoszą, czyli Bliss - gdyż takie imię nosiła żo­
na wiejskiego kowala. Gdy rozległ się odgłos pierw­
szego wystrzału, wydawało się, że przepowiednia
babki się spełni.
- A niech mnie! - wrzasnęła Bliss, odpychając
Alasdaira. - To mój stary!
Wy d awn i c two BIS
ul. Lędzka 44a
01-446 Warszawa
tcl. (0-22) 877-27-05. S77-40-33; fa\ (0-22) S37-10--S4
c- m ai 1:1 1 i sb i s 0i wy d a w n i c t wo b i s. co ni. p 1
Druk i oprawa: Białostockie Zakłady Graficzne S.A.
Zaplątany w spodnie Alasdair przetoczył się
na wiązce słomy i usiadł. Wypluwając z ust kurz, szu­
kał rozpaczliwie paska.
- Dobra, Bliss, wiem, że tam jesteś! - ponury glos
kowala niósł się echem po rozległej stajni. - Wyłaź
razem z tym swoim przeklętym Szkotem.
- Rany, znowu - mruknęła Bliss zmęczonym głosem.
Zdążyła już podciągnąć pantalony i właśnie poprawia­
ła spódnicę. - Do tej pory zawsze mi się udawało go ja­
koś okpić, ale ty lepiej zwiewaj gdzie pieprz rośnie.
Mnie nie zrobi krzywdy, ale ciebie ani chybi ukatrupi.
Pospiesznie wciągając rękawy koszuli, Alasdair
pokazał zęby w uśmiechu.
- Będziesz po mnie płakać, najdroższa?
Bliss wzruszyła ramionami. Mała szkoda, krótki
żal. Ale Alasdair tylko się tym chlubił. Drzwiczki
dzielące boksy zamykały się po kolei z nieuchronną
ostatecznością.
- Chodź tu, skurczybyku -wrzasnął kowal. - Stąd
nie ma innego wyjścia, nie uda ci się wymknąć!
Alasdair cmoknął Bliss w policzek i podciągnął się
do połowy ścianki dzielącej boksy.
- Pa, moja słodka - powiedział, mrugając filuter­
nie. - Byłaś tego warta.
Bliss rzuciła mu cyniczne spojrzenie i zatrzasnęła
drzwiczki, a Alasdair podciągnął się zgrabnie wyżej
i wskoczył do sąsiedniego boksu.
- Zgłupiałeś do reszty, Will? - zaskrzeczała te­
atralnie Bliss. - Odłóż ten pistolet, zanim się zabi­
jesz. Nie wolno mi się zdrzemnąć? Cały dzień bie­
gam z góry na dół z wodą i piwem jak jakaś służąca.
- Chyba wiem, kogo tu obsługiwałaś, panienko. -
Groźny głos dochodził teraz z bardzo bliska. - I gdzie
on się podział? - Przysięgam na Boga, że tym razem
go zabiję.
Alasdair uchylił drzwi i wyjrzał. Chryste Jezu. Sam
nic był ułomkiem, ale mąż Bliss z wyszczerzonymi
żółtymi zębami wyglądał jak rozjuszony bawół.
Od pasa w górę nie miał na sobie nic poza usmolo­
nym fartuchem. Kępki czarnych włosów pokrywały je­
go szerokie bary, spocony tors, a nawet plecy. W jed­
nej ręce ściskał groźnie kosę, a w drugiej zardzewiały
pistolet, którego bliźniak wystawał zza paska
od spodni.
Dwa pistolety. Jeden strzał.
A niech to. Alasdair zdał śpiewająco egzamin
z matematyki na uniwersytecie w St. Andrews i szyb­
ko obliczył swoje szanse. Rezultat zupełnie go nie
zachwycił, ale zanadto kochał życie, żeby się poddać
bez wałki.
Bliss zmoczyła rąbek fartuszka i wytarła sadze
z twarzy rozsierdzonego olbrzyma.
- Cicho, Will - szepnęła. - Nie ma tu nikogo po­
za mną, naprawdę.
Alasdair uchylił drzwiczki nieco szerzej i zobaczył,
jak Bliss bierze męża pod rękę i ciągnie w stronę wyj­
ścia. Odczekał chwilę i na palcach wyszedł z boksu.
Niestety, nastąpił na grabie i dwumetrowy dębowy
trzonek rąbnął go prosto między oczy. Alasdair za­
klął szpetnie i rymnął jak długi na ziemię.
- Jesteś, bratku! - ryknął kowal. - Wracaj, ty par­
szywy kundlu!
Alasdair był mocno zamroczony, ale nie stracił
przytomności. Kowal wyrwał się żonie i ruszył z po­
wrotem w stronę boksów. Alasdair kopnął grabie,
zrobił unik w lewo i przemknął jak strzała obok roz­
sierdzonego draba. Kowal ryknął jak ranny byk i od­
wrócił się, ale było już za późno.
Alasdair wypadł prosto w oślepiające słońce, do­
kładnie w chwili, gdy z położonej w dolinie łąki do-
6
7
tarł do niego ryk tłumu. Nielegalny, ale bardzo po­
pularny mecz bokserski przywiódł połowę londyń­
skich rzezimieszków do małej wioski w Surrey. Za­
krwawiony arystokrata uciekający przed kowalem
uzbrojonym w kosę stanowił nie lada widok.
Alasdair słyszał wyraźnie ciężkie kroki kowala bie­
gnącego za nim w dół wzgórza. Kowal sapał z wysił­
ku. Alasdair ocenił sytuację. Ustępował przeciwni­
kowi siłą, ale mógł nadrobić to szybkością i sprytem.
Niemniej jednak stary Will miał naładowaną strzel­
bę i słuszny powód do gniewu. Pan Bóg na pewno nie
stał po stronic amatora wdzięków żony kowala.
Alasdair dobiegł do stóp wzgórza i zaczął się prze­
mykać pomiędzy zaparkowanymi tam powozami.
Kowal nie biegał najlepiej, więc bardzo szybko pozo­
stał w tyle. Alasdair okrążył pół łąki, miotając się
między powozami i rozpaczliwie przeszukując wzro­
kiem morze twarzy. Zapachy wilgotnej trawy, rozla­
nego piwa i świeżego gnoju zlały się w nieprzyjemny
kwaśny wyziew.
Teraz dochodziły do niego już wyraźnie wrzaski
tłumu, przerywane od czasu do czasu uderzeniem
ciała o ciało. Jeden z bokserów przewrócił się, tłum
znów zaczął ryczeć z uciechy i w tej samej chwili
Alasdair zobaczył, jak przez tłum przepycha się jego
brat z kuflem piwa w ręku. Za nim biegł Quin.
Spotkali się obok wielkiego staroświeckiego po­
wozu.
- Co się, u diabła, stało? - spytał, gdy znaleźli się
już poza zasięgiem wzroku gapiów.
- I co to za goliat cię goni? - spytał Quin. - Mu­
siał cię nieźle zdzielić między oczy.
Alasdair oparł się o powóz, by złapać oddech.
- Powiedzmy po prostu, że czas się stąd ulotnić.
I to natychmiast.
- Ulotnić? - spytał z niedowierzaniem Quin. - Po­
stawiłem na tę walkę dwadzieścia funtów.
Merrick spoważniał.
- Dlaczego? Co się stało?
- Znowu jakaś spódniczka! -jęknął Quin. - Nie mo­
głeś tym razem przyprawić rogów komuś mniejszemu?
Alasdair oderwał plecy od ściany powozu, wpatru­
jąc się w łąkę. Merrick chwycił go mocno za ramię.
- Nie! Nie zrobiłeś tego!
Alasdair wzruszył ramionami.
- Tb była Bliss, ta dziewczyna, która roznosiła piwo.
- Wyglądała tak, jakby musiała się na chwilę położyć.
Z mojej strony to był tylko taki humanitarny akt.
- A niech cię, Alasdair! - wykrzyknął jego brat. -
A ja miałem na tyle rozumu, żeby nie...
- Cicho! - przerwał Quin, odrzucając kufel. - On
tu idzie.
Zwaliste, spocone, pomrukujące cielsko zbliżało
się nieuchronnie w ich kierunku od strony łąki, wy­
machując strzelbą i kosą, która błyszczała złowróżb­
nie w słońcu.
- Lepiej wiejmy - mruknął Alasdair.
- Nigdzie się stąd nie ruszam - powiedział zimno
Merrick. - Poza tym zostawiłem powóz w King's Arms.
- On ma jeszcze jeden nabój - ostrzegł Alasdair. -
Ja może sobie nawet na to zasłużyłem, ale czy na­
prawdę chcesz, żeby ten wsiowy głupek zabił przy­
padkowego przechodnia?
- Najpierw trzeba przeżyć, a walczyć będziemy
później - powiedział Quin.
- Do diabła z wami - warknął Merrick.
Cała trójka pobiegła w stronę ścieżki wijącej się
wokół szczytu wzgórza i skręcającej na tyły wioski.
Było tam mnóstwo ludzi spacerujących lub kupują­
cych placki i piwo od chytrych sprzedawców, którzy
8
9
Zgłoś jeśli naruszono regulamin