Karol May - Chińska Triada.doc

(1018 KB) Pobierz

Karol May

“Chinska triada”

 



WSTFĘP

Przedstawiamy naszym czytelnikom nową książkę Karola Maya.

Składają się na nią trzy utwory znane tylko niektórym bibliofilom.  Pierwszy to „Old Shatterhand i triada”, które May napisał w 1880 roku. W Polsce pierwszy i ostatni raz został wydany w roku 1910 pod tytułem „Kianglu”. Drugi to „Kara Ben Nemzi i przemytnicy”, który powstał w 1907 roku, a po Polsku ukazał się również tylko raz, około 1918 roku jako „Abdan Effendi”.’Ii~zeci, „Śmierletlna zemsta” powstał w roku 1893, a w polskim przekładzie wyszedł w tomie „Hadżi Halef Omar” w roku 1925.

W tytułowej powieści Old Shatterhand, czyli Kara Ben Nemzi występuje pod imieniem Charley, jakim zwali go przyjaciele. W to-warzystwie kapitana Fricka ‘Iiirnersticka, znanego Czytelnikom z innych książek autora („Nad Rio de la Plata”, „W Kordylierach”, „Błękitno-purpurowy Matuzalem”) odwiedża Chiny.  Przypomnijmy jak autor w jednej ze swych powieści opisuje dziel-nego marynarza:

Kapitan Frick Ti~rnersticl~ ist~ry fiyzyjski wilk morski, od diugich lat 5 prncował wśród nowojorskich reefers (mar~mnrzy) i obcując pneważnie z Jankesami zamienił swoje dziwnezne nazwisko Derehslerstock na równoznaczne angiełskie Turnerstick Pnybrał zwyczaje i maniery ame-rykańskie, lecz w gruncie necry pozostał Niemcem najcrystszej próby.  (...) Pomimo znaczriej wiedry marynarskiej nie miał zbyt dowcipnego wyrazu twarry. Pośrodku tej szlachetnej części ciała siedziało coś, co miało uchodzić za nos. Na skutek ciosu doznanego w młodości, cenny ten organ już z prryrodzenia zadarty ku góne, skręcił się pod dość mocnym kątem na lewo, co nadawało twarry kapitana wysoce niespo-kojny wyraz. Potężna broda podkreślała smieszność i nec można, n:ło-dzieńezą naiwność tego płaskiego noska. Na próżno starał się ten kontrast zatuszować ogromny kolonialny hełm, zazwyczaj pokrywający głowę kapitana. W srogiej rozprawie z malajskimi piratami stracił ka-pitan Turnerstick prawe oko. Zastąpił je sztucznym, doskonale imitują-cym prawdziwe. (...) Lądował na wsrystkich wybneżach i wszędzie prryswajał sobie po kilka hyrażeń. Chociaż różnorodne słowa tak się pomieszały w jego głowie jak na prrykład szezątki rozbitych pociągów po katastrofie, był niezłomnie pneświadczony, że włada doskonałe dzie-siątkiem tuzinów rozmaitych jęryków i diałektów W czasie podróży obaj wędrowcy nie mogą narzekać na brak przygód. Statek na którym płyną, musi pokonać straszny tajfun; szko-dy wyrządzone przez burze muszą być naprawione w najbliższym porcie na jednej z wysp Bonin, więc korzystając z wolnego czasu Old Shatterhand wybiera się z kapitanem Turnerstickiem na polowanie.  Przy okazji ratuje życie młodemu Chińczykowi, narażając swoje w karkołomnej wspinaczce nad przepaścią. Od wdzięcznego młodzień-ca otrzymuje talizman, który później okazuje się znakiem tajnej organizacji. Jego posiadanie umożliwia zwycięstwo nad bandą.  Znaki takie częsta spotykamy w powieściach Maya i pełnią one ważną rolę. Może to być pierścień z napisem silłan na ośmiokątnym polu złotym lub srebrnym, po jakim rozpoznają swoje rangi przemyt-nicy w „Kraju srebrnego Iwa”, kopcza - spinka z wygrawerowanym 6 toporem z „Wąwozu Bałkanów”, czy litery AL w „Gum”. Czasami posiadanie takiego znaku pozwala na penetrację bandy, a innym razem ratuje z opresji.

May w tej powieści pisze tak: W podróżach swoich spotykałem się z bandami różnych narodów i byłenz nawet ciekawy jak wyglądają rozbój-nicy chińscy ; a w innym miejscu znów: „Należałem do bandy, która jak już wspomniałem miała stosunki we wsrystkich warstwach społecznych.  Znajdowaliśmy się widocznie w rękach piratów, którry potrafili wciąg-nąc nas w pułapkę, prrysyłając swoich ludzi jako mniemanych pnewod-ników Oczywiście Old Shatterhand już wcześniej odkrył, że członka-mi bandy są i syn czcigodnego manadaryna, i bonza ze świątyni wiejskiej, i prosty rybak. Postępując chytrze i wypytując ostrożnie naiwnego bonzę poznaje znaki, za pomocą których rozpoznają się bandyci: specjalny sposób trzymania filiżnanki z harbatą, odpowied-nią intonację przy wymawianiu słów powitania czy inne.  I tu dochodzimy do sprawy najistotniejszej, May posługuje się nazwami: bandyci, piraci, ale nie używa właściwego słowa „triada”, nazwy znanej obecnie policjom całego świata i wymawianej przez nieskorumpowanych policjantów z pewnym strachem, a przez wy-działy do walki z narkotykami ze szczerym obrzydzeniem i nienawi-ścią. Czym są triady? Aby odpowiedzieć na to pytanie musimy się cofną~ w czasie o tysiąc lat.

W Chinach, które zawsze były targane wojnami z najeźdźcami, wewnętrznymi walkami o władzę i lokalnymi walkami o prymat po-między władcami mniejszych czy większych obszarów - panował w przybliżeniu od XI wieku p.n.e. ustrój feudalny z elementami niewol-nictwa. Życie ludzkie było tam zawsze bardzo tanie, prawo zwłaszcza na prowicji, daleko od władzy dawało się nagiąć zależnie od okolicz-ności, a kary były niewyobrażalnie okrutne. Mieszkańcy Państwa Środka zakładali tajne organizacje, które miały różne cele i tak np:

Związek ‘Ii~iady walczył o uwolnienie Chin spod panowania dynastii Mandżurskiej i przywrócenia dynastii Ming. Miał on wiele odłamów o różnych nazwach. Biały Latois, istniejący od XII do XIX wieku bronił początkowo chłopów i drobnych producentów przed feu-dalnym wyzyskiem, później był zaangażowany w walkach dynastycz-nych i kierował powstaniami chłopskimi.

W setnych latach naszej ery istniał Związek Żółtych Turbanów, walezący o polepszenie doli chłopów, a Czewrone Turbany w XIV wieku toczyły wojnę z Mongołami.

W różnych czasach istniały: Związek Starszych Braci, Związek Bokserów, Związek Nieba i Ziemi, Związek Małych Mieczy i wiele innych tego typu stowarzyszeń. Całe nieszczęście polegało na tym, że niektóre z tych organizacji przechodziły z biegiem czasu przeobraże-nia.

Zjawisko takie można zaobserwować w czasach nam bliższych i zupełnie współezesnych. Na początku XIX wieku na Sycylii powstała Mafia, jako organizacja mająca chronić ludność i jej mienie przed grabieżą dokonywaną przez obce wojska i zbójeckie bandy. W krót-kim czasie, zaledwie kilkudziesięciu lat Mafia stała się mafią, czyli organizacją zbrodniczą, powodującą niezliczone nieszezęścia ludzkie i świadomie niszczącą społeczeństwo oraz dezorganizującą państwo przez rozpowszechnianie narkotyków, korumpowanie aparatu wła-dzy i stopniowe obezwładnianie prawa i wymiaru sprawiedliwości.  Związki zawodowe w USA, które miały zajmować się obroną interesów i praw robotniczych, stały się odskocznią do robienia karier i osiągania brudnych zysków dla ich liderów, niejednokrotnie mają-cych powiązania z mafią. Przywódcy innych związków posługując się demagogicznymi i populistycznymi hasłami, dbając wyłącznie o włas-ne korzyści, dążąc do osiągniecia wpływów politycznych wykorzystują cynicznie złą sytuację materialną członków związku, na czele których stoją, ryzykują nawet destabilizację państw w których działają, byle tylko dorwać się do władzy i napełnić swoje kieszenie.  Przykładów na taką degenerację organizacji, mających początko-wo szlachetne cele jest na świecie wiele. Nic też dziwnego, że i w 8 Chinach wystąpiło to samo zjawisko. Związki o celach społecznych czy wyzwoleńezych przekształciły się w organizacje przestępcze o znakomitych strukturach, mających hierarchię władzy oraz rzesze członków-wykonawców. Szczyty władzy żyły w luksusie, hierarchia bardzo dobrze, a zwykli bandyci o wiele łepiej niż chłop, drobny kupiec czy rzemieślnik, z trudem utrzymujący się przy życiu morder-czą pracą. W XIX wieku zaczęła się masowa emigracja chińskiej biedoty do Stanów Zjednoczonych. Wśród tzw. chińskich kulisów przeniknęły na amerykański grunt triady, które początkowo działały wyłącznie w środowiskach chińskich emigrantów.

Pierwszy oficjalny raport o działalności triady w USA został złożo-ny w 1871 roku w San Francisko. Od tego czau zmieniło się wiele. Po upadku Czag Kai Szeka i objęciu władzy przez komunistów, niedo-bitki wojsk Kuomintangu pozostały na niedostępnych terenach gór-skich w tzw. Złotym Ti~ójkącie, na pograniczu Laosu, Birmy i Chin, znanym z producji opium. Wtedy to triady przejęły cały handel tym narkotykiem. Początkowo sprzedawano go w stanie surowym, później zaczęto produkować z niego czystą heroinę, która transportowana jest do USA i do Amsterdamu, skąd rozprowadza się ją po całej Europie. Zyski triad idą w miliardy dolarów rocznie, toteż stają się one coraz potężniejsze, wypierając powoli z narkotykowego biznesu mafię. Członkami najwyższych władz w triadach są ludzie na bardzo wysokich stanowiskach w przemyśle, bankowości, aparacie poszcze-gólnych państw, z reguły dobrze wykształceni, poligloci, mający na swych usługach armię prawników umiejących manipulować prawem i znających wszelkie możliwe kruczki prawne, zapewniając bezkar-ność ich mocodawców w razie wpadki.

Kiedyś modne były powieści o „żółtym niebezpieczeństwie”. Auto-rzy (wśród nich i polscy) opisywali najazd żółtej rasy na Europę. Dziś każdy autor powieści sensacyjnych wie, że jedynym prawdziwym nie-bezpieczeństwem zagrażającym reszcie świata ze Wschodu jest biały proszek niosący ~mierć i degradujący człowieka do roli gotowego na 9 wszystko, pozbawionego wszelkich ludzkich uczuć i dążeń narkoma-na.

O walce Old Shatterhanda z triadą, nieokrzepłą jeszcze, ale już mającą wszelkie atrybuty dojrzałej organizacji przestępczej, a więc posiadającej hierarchię władzy, posługującą się tajnymi znakami i hasłami, utrzymującą wszędzie i na wszystkich szczeblach władz swo-ich oficjalnych współpracowników, organizującą wywiad i podlegają-cych bezwzględnej dyscyplinie wykonawców pisze May. Czytelnik nie będzie zawiedziony.

Nowela „Kara Ben Nemzi i przemytnicy” została napisana w roku 1907, a więc w okresie, kiedy sposób pisania Maya uległ już pewnej zmianie. W utworach Maya dominuje stylistyka symboliczno-mora-lizatorska, jednak w tym opowiadaniu pisarz wraca do dawnego stylu.  Kara Ben Nemzi z pomocą Halefa wykrywa szajkę przemytników, działających na pograniczy persko-tureckim, ratuje fałszywie oskar-żonych oficerów straży granicznej i doprowadza do ukarania winnych.  Kara jest straszna, zostaje wymierzona jednak nie przez głównego bohatera czy jego pomocnika Halefa, lecz przez Persów i ‘Ii~rków.  Największy przestępca Abdan Effendi, zostaje ukarany w inny spo-sób. Rozwój wydarzeń i szydercze uwagi perskiego oficera, poczucie winy i strach przed wykryciem zbrodniczych poczynań powoduje powstanie w jego umyśle natręctwa psychicznego, a wewnętrzna wal-ka z nim i silny stres prowadzą do ataku serca czy też udaru mózgu, a potem zgonu. Sytuacja zupełnie prawdopodobna, przy współczesnym stanie wiedzy medycznej udowodniłby ją każdy lekarz.  Trzecie opowiadanie tego tomu- „Śmiertelna zemsta”, powstało 1893 roku. Prawie do samego końca jest to dzieło zupełnie w stylu Maya. Kara Ben Nemzi z wiernym Halefem, przeżywają niebezpiecz-ne przygody, gromią arabskich rozbójników i odnoszą wspaniałe zwycięstwo. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie zakończenie, łzawe, ckliwe i zupełnie nieprawdopodobne. Jeden z towarzyszy podróży, znany nam już Omar Ben Sadek składa świętą przysięgę krwawej zemsty krwi na szejku wrogiego plemienia, na którego roz-kaz i przy jego współudziale został zamordowany i ograbiony bliski jego krewny. Ów groźny wojownik, zobowiązany świętą przysięgą do śmiertelnej zemsty rezygnuje z niej, wzruszony błękitnymi oczami niemowlęcia, synka zbójcy. Rezygnuje z zemsty i nie chce nawet okupu za przelaną krew, ktbry to okup pozwoliłby mu bez utraty honoru wycofać się z zemsty.

‘Pakie zakończenie jest zupełnie niepradopodobne dla dziesiej-szych Czytelników, którzy widzą w telewizji krwawe hekatomby na ulicach miast Bliskiego Wschodu, gdzie arabscy terroryści nie zwra-cają uwagi na to, że giną nawet niewinne dzieci i kobiety z ich własnej nacji, ważne jest tylko, by seria ze smiercionośnej broni, czy wybuch z samochodu-pułapki pozbawił życia chociaż jednego wroga!  ‘Idk więc opis rezygnacj i z okupu krwi, grzeszy wielką przesadą. Sto wielbłądów, które miał zapłacić zbójca, stanowily dla Omara majątek.  Jak niezwykle silna musiałaby być motywacja takiego czynu, wyrze-czenia się możliwo~ci zdobycia bogactwa i sławy? I to wzystko dlatego, że synek zbrodniarza miał błękitne oczy i kilka razy pociągnął Omara za brodę. Jedynym wytłumaczenie tego niecodziennego miłosierdzia, może być chyba tylko to, że May drukował „Śmiertelną zemstę” w „Regensburger Marienkalender“, czyli „Regensburskim kalendarzu Maryjnym”.

Tych nowel pisanych na zamówienie było więcej i wszystkie w podobnym duchu, sławiące chrześcijańskie cnoty takie jak: miłosier-dzie pobożność, umiejętność przebaczania wrogom. W niektórych opowiadanich grzesznicy karani byli szybko i w sposób adekwatny do ich grzechów. Moźemy o tym przeczytać na przeylcład w noweli „Blizzard”,czy „Sąd na prerii”. Ogólnie biorąc, nowele te są słabsze od innych utworów Maya, stanowią dowód, że pisanie na zamówienie w sposób narzucony przez zamawiającego, nie często wychodzi pisa-rzowi na dobre. A jednak... Przecież na tym świecie wszystko jest możliwe.

Baczny obseiwator życia codziennego widzi tyle dziwnych i zaska-kujących przemian światopoglądowych i politycznych u różnych osób, że nie będzie w stanie go zadziwić najbardziej nawet niespodziewane przekształcenie się arabskiego wojownika-jastrzębia w gołąbka poko-ju! Sporo, dziwnejszych jeszcze przemian widzi o wiele bleżej!  Mimo tych wszystkich zastrzeżeń „Śmiertelna zemsta” warta jest przeczytania. Czytelnik ma sposobność jeszcze raz spotkać się z Kara Ben Namzim i jego wiernym - na dobre i złe - przyjacielem, Hadżi Halefem Omarem.

Mam nadzieję, że Czytelnicy z zadowoleniem przyjmą tę książkę, składającą się z utworów Karola Maya, znanych tylko mocno już leciwym osobom i chętnie ustawią ją na swojej półce.

Aleksander Okruciński

^ld Shatterhand i triada

Dziwnym, pełnym czarów i tajemnic krajem są Chiny. Gdyby moż-na było wznieść się tak wysoko, aby jednym spojrzeniem ogarnąć cały rysunek jego granic, to byłyby one podobne do olbrzymiego smoka, który ogon swój kąpie w Oceanie Spokojnym, jedno skrzydło wyciąga aż ku lodowym kraficom Syberii, a drugim otula duszne, pełne nie-zdrowych wyziewów, dżungle indyjskie. Potworne cielsko tego smoka legło nieruchomo na górach i dolinach, na lasach i rzekach, a łeb olbrzymi uniósł się ponad najwyższe szczyty, aby odetchnąć wichrami i śnieżnymi burzami pustyni Gobi i napić się wody z najwyżej na kuli ziemskiej położonego, górskiego jeziora Manasarowar.  Nie ma więc w tym nic dziwnego, że Chiny pociągały mnie zawsze i gorąco pragnąłem je zwiedzić. Wiedziałem jednak, że kraj ten jest prawie zamknięty dla cudzoziemców, że potężny „Syn Słofica”, jak zwykle nazywa się cesarza chifiskiego, przed którego obliczem czte-rysta milionów poddanych pada na twarz, niechętnie widzi, jak stopy cudzoziemców depczą „Kwiat Wschodu”. ‘Pdk bowiem Chińczycy na-zywają swój kraj. Wprawdzie pochodziłem z narodu, który nigdy żadnym wrogim czynem im się nie naraził, jestem bowiem Niemcem, jednak wiedziałem, że Chificzycy równą niechęcią otaczają wszystkich obcych przybyszów i często surowo każą śmiałków, którzy nieopatrz-nie zapuszczają się poza granice okręgu dozowolnego im do przeby-wania. Pomimo to ciekawość moja była tak wielka, że postanowiłem skorzystać z pierwszej nadażającej się sposobności, aby znaleźć sięjak najbliżej tego zaczarowanego kraju, o którym słyszymy i czytamy tak 15 wiele, a znamy go tak mało.

Po krótkim pobycie na wyspach Towarzyskich, gdzie nasz wspania-ły „Wicher” stał czas jakiś na kotwicy, puściliśmy się w dalszą drogę i opłynąwszy kilka pomniejszych wysp olbrzymiego polinezyjskiego archipelagu, skierowaliśmy się ku wyspom Mariańskim, za którymi leżą wyspy Bonin, stanowiąc;e najbliższy cel naszej podróży.  Te ostatnie przedstawiają nieliczną grupę drobnych, lecz nadzwy-czaj malowniczych wysepek, które dzięki swemu położeniu, tuż przy wielkiej drodze pomiędzy Azją a Ameryką, stały się ważnym punktem handlowym, pomiędzy tymi kontynentami. Niestety, razem z przyby-ciem ludzi, wysepki te straciły po~tyczny urok i stały się zwyczajnym, pokrajanym na kawałki ogrodem, w~ród którego leżały wsie, miasta i osady, przepełnione przedstawicielami wszystkich krajów i narodów.  Kto kiedyś przepływał Ocean Spokojny, kto przez długie tygodnie i miesiące szukał znużonym wzrokiem choćby drobnego zielonego punktu, na którym mógłby zatrzymać znużone jednostajnością spoj-rzenie, ten zrozumie radość rosyjskiego podróżnika Liedkego, gdy 28 maja ?828 roku ujrzał nareszcie, po długiej podróży grupę wysp, których zbadanie należało do zadań jego wyprawy.  Dzielny podróżnik dostrzegł wtedy cztery grupy złożone z pojedyn-ezych wysepek, tak licznych i tak blisko położonych jedna obok drugiej, że wprost trudno je było policzyć.

Liedke kazał przybić do najbliższej, okrytej w głębi, poza nagimi nabrzeżnymi skałami bujną zielenią, z której gdzieniegdzie strzelał ku niebu wysoki słup dymu.

Podróżnik rosyjski przyglądał się temu zjawisku ze zdumieniem.  Wiedział, że wyspy są niezamieszkałe, że nie posiadają nawet najdrob-niejszej faktorii, czyli osady, która mogłaby usprawiedliwiać ukazanie się owego dymu. Zaczął więc przypuszczać, że na wyspie znajdować się mogą jedynie rozbitkowie, którym należy pospieszyć z pomocą.  W tym mniemaniu utwierdziła go jeszcze dojrzana przez lunetę powiewająca flaga angielska. Nie namyślając się długo, kazał spuścić 16 na morze szalupę, naładowaną żwvnością, środkami opatrunkowymi i wzmacniającymi, które zgłodniałym i prawdopodobnie wycieńezo-nym, mogły się przydać i popłynął w kierunku dymu.  Kiedy zbliżono się do brzegu, ujrzano prostopadłe opadające w morze wysokie skały, których wierzchołki pokryte były zielonymi, pięknie kwitnącymi krzewami. Skały owe otaczały półkolem małą zatokę, w której śmiało na kotwicy stanąć mógł okręt. Dalej na północ pomiędzy skałami otwierało się wąskie przejście, coś w rodzaju natu-ralnego kanału, które wprowadziło podróżnych do wąskiej zatoki. Za jej piaszczystymi brzegami, rozpoczynał się gęsty, stary las.  ‘l~taj dostrzeżono na brzegu dwóch ludzi w marynarskich, angiel-skich kostiumach, lecz bosych. Na widok okrętu zbiegli ze skały, gdzie rozpalili ognisko i stojąc na brzegu wskazywali miejsce, gdzie należało wylądować. Jakie było zdziwienie rosyjskiej załogi, kiedy zamiast spodziewanych nieszczęśliwych rozbitków, ujrzano dwóch zadowolo-nych i uśmiechniętych ludzi, z minami władców i gospodarzy wyspy.  Starszy z nich o długiej, jasniej brodzie był Anglikiem i od trzydziestu lat zajmował się żeglugą, nie chcąc i nie potrafiąc nawet rozstać się z ukochanym morzem. Młodszy, Norweg był równie zapalonym mary-narzem. Obaj należeli do załogi „Wiliama”, wielkiego statku wielo-rybniczego, który przed dwoma laty rozbił się tutaj o skały. Na szczę-ście załoga cała się uratowała i wkrótce została zabrana na pokład jakiegoś wielorybnika, który przypadkiem zajrzał w te strony. Tylko Witrin i Petersen, zachęceni urokami wyspy uprosili, aby ich zosta-wiono tutaj, wśród tej cudownej natury, gdzie mogli czas jakiś rozko-szować się spokojnym i samotnym życiem Robinsonów.  Gościnni gospodarze zaprosili załogę szalupy do mieszkania, które zbudowali sami i którym słusznie pyszni~ się mogli. Na skraju lasu, pod olbrzymimi drzewami, których splątane z sobą gałęzie tworzyły olbrzymią, gęstą kopułę, stał niewielki domek, zbudowany z desek rozbitego „Wiliamsa”. Wkopana obok i starannie obramowana ol-brzymia beczka stanowiła studnie, a domkowi nadawała cech uroczej, wiejskiej zagrody.

Wprawdzie marynarze przywieźli z sobą żywnoś~, którą przezna-czyli dla prawdopodobnych rozbitków, lecz uprzejmi godpodarze nie pozwolili dotknąć tych zapasów i przyjęli gości prawdziwie wspaniałą ucztą. Przede wszystkim poszła pod nóż wspaniała świnka, jedna z licznego stada, pasącego się niedaleko i oswojonego przez dzielnych samotników, potem kilka par gołębi, które natychmiast nadziano na rożen, dalej świeże ziemniaki, orzeźwiające melony, których dostar-czył założony przy domu ogródek, świeże figi, jagody, żółwie jaja i rozmaicie przyrządzone ryby. Na zakończenie podano aromatyczną herbatę, z pewnej dziko rosnącej rośliny z gatunku laurus sassafras.  Osadnicy przyzwyczaili się do niej, a gościom bardzo smakowała.  Ti-oskliwośó gospodarzy była tak wielka, że gdy dostrzegli brak odpo-wiedniej ilości sztućców, wyrobili natychmiast kilka łyżek z niewiel-kich muszli, które osadzili na twardych korzonkach palmowych liści.  Widoczne było, że samotne życie dobrowolnych Robinsonów wyrobi-ło w nich spryt i przedsiębiorczość.

Wnętrze domku sprawiało niezwykle miłe wrażenie. Wszędzie panował wzorowy ład i porządek. Proste meble, sklecone z pak okrę-towych, lśniły nadzwyczajną czystością, a porozwieszane na ścianach maty dodawały wdzięku. Na półkach widać było kilka uratowanych z „Wilimsa” książek, których zniszczone kartki same mówiły o tym, jak je często czytano. Dobrowolnym wygnańcom nie brakowało nawet światła, gdyż zdołano uratować prawie wszystkie beczki z wielorybim tranem, który w zaimprowizowanych lampach palił się doskonale.  Większą część wieczoru towarzystwo spędziło przed domem, gdyż cudowna, księżycowa noc spokojnie pozwalała rozkoszować się uro-kiem okolicy.

Przed switem udano się na wybrzeże, gdzie zastano całe gromady żółwi, wylegujących się w ciepłym piasku i składających tutaj swoje jaja. Z nadejściem wiosny, stworzenia te wyszukują zwykle jakiś piaszczsty brzeg, gdzie urządzają gniazda i spędzają prawie całe lato, po czym w jesieni po wykluciu się młodych, udają się z nimi na pełne morze.

Zadziwiająca jest doprawdy umiejętność kopania dołów przez te niezgrabne i na pozór nieruchawe stworzenia. Samice kopią dość długie, ukośne podziemne kanały, składają w nie jaja, po czym zasy-pują otwory i wyrównują je tak, aby żadne wzniesienie lub zagłębienie nie zdradziło, gdzie ukryte są drogocenne zalążki. W ten sposób pragną widocznie uchronić swoje przyszłe potomstwo od nienasyco-nego apetytu rozmaitych rabusiów zwierzęcych i ludzkich. Co do chciwych kruków udaje im się to niekiedy, nie broni jednak przed świniami, które węchem odnajdują podziemne gniazda, a długimi ryjami potrafią doskonale odkopać i wydobyć drogocenne jaja, grożąc nieraz zagładą całej kolonii żółwi.

Doprawdy trudno obliczyć ile szkody przynieść może jedno zwierzę wprowadzone w środowisko stworzeń pierwotnych. Na przykład na Nowej Zelandii bezskrzydły kiwi wyginął, nie mogąc się oprzeć prześladowaniom sprowadzonego tam psa. Kot natomiast grozi zupełną zagładą miejscowej kukułce kakapo, która buduje gniazda na najniższych gałęziach drzew. Nie tylko ludzie cywilizowani, ale i sprowadzone przez nich tak łagodne i nieszkodliwe zwierzęta domowe, po przybyciu do dzikich krain, niosą krzywdę i zniszczenie mieszkańcom danych miejscowości, którzy nie umieją się bronić przed prześladowaniem nieznanych przybyszy. ‘Ihkie wielkie i silne zwierzę-ta, jak niektóre gatunki żółwi, obdarzone silnymi nogami i szczękami, nie umieją walczyć z człowiekiem; a przewrócone na grzbiet stają się tak bezbronne, że wystarczy jedno uderzenie noża, aby je pozbawić życia. Jedyną ich obroną jest ucieczka do morza, gdzie ruchy ich nabierają zręczności i sprężystości.

Osadnicy wybrzeże nad zatoką nazwali portem Lloyda. Ponieważ Liedke znalazł tutaj wszystko co mu było potrzebne, postanowił zatrzymać się kilka dni, aby dokonać pewnych drobnych, lecz koniecznych reperacji statku. Podczas tego względnego wypoczynku, 19 podróżnik badał wyspę oraz otaczający go świat zwierzęcy i roślinny.  Najwięcej uwagi poświęcił ptakom, których tutaj było niezmierne mnóstwo odmian, począwszy od górskich sokołów, aż do pelikanów, gnieżdżących się na nabrzeżnych skałach. Obserwował również pod-morskie, tajemnicze potwory i zwierzokrzewy.

Niektóre miejsca wybrzeża przedstawiały widok rzeczywiście nie-zwykły. Poprzez kryształową powierzchnię wody widać było koralowe ławice przedstawiające olbrzymie podwodne lasy, których czubki po-kryte żółtawym piaskiem wychylały się z wody. Wśród pojedynczych pni widniały morskie rozgwiazdy, holoturie i morskie jeże niezwykłej wielkości. Oprócz tego najwspanialsze ryby, dorydy w purpurowych sukniach, z oślepiająco białym szlakiem, jakby z bajki wyjęte stworzenia. Wszystko to poruszało się w rozmaite strony, zmieniając co chwilę miejsce to łącząc się, to rozdzielając, a tworząc przy tym obraz tak fantastyczny, jaki tylko w tych pełnych tajemnic, podzwrotnikowych krajach spotka~ można. Większość owych ryb, raków i krabów stanowiła najwykwintniejszy przysmak.

Za to węży i jadowitych płazów nie było na wyspie wcale, a i czworonogi miały tylko nielicznych przedstawicieli, pomiędzy który-mi pierwsze miejsce zajmowały szczury i pewien gatunek nietoperza, zwanego latającym niedźwiedziem. Klimat tej cudownej wyspy był wprost idealny, nawet w zimie osadnicy nie czuli braku obuwia, a letni upał zmniejszały morskie powiewy.

Zdawało się, że natura wysiliła wszystkie swe siły, aby stworzyć dla ludzie wymarzony zakątek i wyspy Bonin nie przedstawiałyby nic do życzenia, gdyby nie trzęsienia ziemi i straszliwe burze, nawiedzające często to ustronie. Orkany rozpoczynające się zwykle na morzach chińskich lub japońskich, ze straszną siłą przelatują nad oceanem, zaczepiając o leżące na ich drodze wyspy Bonin. Woda morska pod-nosi się wtedy wysoko, niby jakaś góra piany i z wściekłością rzuca się na ląd, zatapiając nabrzeżne miejscowości.

Witrin oraz Peterson opuścili swoją samotnie razem z rosyjską 20 ekspedycją i wyspy Bonin zostały oddane na pastwę zdziczałym świniom i włóczącym się niedźwiedziom. Wkrótce jednak dwaj przedsiębiorcy, Ryszard Milichamp z Dewonschire i Mateo Mozaro z Raguzy, zebrawszy nieliczne towarzystwo: jednego Duńczyka, dwóch Amerykanów i kilku wyspiarzy (pięciu mężczyzn i dziesięć kobiet z wysp Sandwich) utworzyli tam kolonię, którą powiększyła jeszcze pewna liczba majtków, zbiegłych z okrętów. Koloniści uprawiali ziemię, sadzili ziemniaki, tykwy, kukurydzę, pataty, banany, ananasy oraz rozmaite inne owoce i warzywa, które rodziły się tutaj w takiej obfitości, że ich nadmiar coraz częściej sprzedawano zawijającym tu okrętom.

Wkrótce kolonia otrzymała samorząd. Władza znajdowała się w rękach jednego naczelnika i dwóch radców, wybieranych na dwa lata.  Właśnie ku tym wyspom pospiesznie płynęliśmy, gdy nagle kapitan wydał kilka zastanawiających rozporządzeń.

- Chcesz ominąć te wyspy kapitanie? - zapytałem.

Pociągnął powietrze nosem, a twarz mu spoważniała.

- Ominąć? Wcale mi się to nie uśmiecha, ale zdaje mi się, że będzie bezpieczniej, jeżeli odsuniemy się od lądu.

- Dlaczego?

- Proszę wciągnąć powietrze! Nic pan nie czuje?

Na próżno pociągałem nosem, powonienie moje absolutnie nic mi nie mówiło.

- Nic nie czuję -rzekłem.

- I nic pan nie widzi?

Objąłem wzrokiem horyzont. Na północnym wschodzie, na szarym krańcu widnokręgu niebo pokryło się jakby drobniutką siateczką błyszczących pajęczych nici. Na jej najwyższym brzegu znajdował się mały, jasny otwór o niewielkiej średnicy. Wszystko to razem było tak łagodne, tak delikatnie zarysowane, że wydawało się, iż powstało pod wpływem jakiejś czarodziejskiej różki. Nie przyszło mi nawet na myśl, że ta drobna zmiana na niebie mogła wpłynąć na postanowienie kapitana, co do kierunku naszej drogi.

- Widzę tylko, tam pomiędzy wschodem a północą delikatne, zaledwie dostrzegalne, cieniutkie kreseczki.

- Zaledwie dostrzegalne? - powtórzył ironicznie kapitan. - Zapewne, tak to musi wyglądać dla każdego lądowego szczura, ale i nawet dla doświadczonego marynarza, który po raz pierwszy płynie po tych wodach. Ale tutejszemu niebu nie można dowierzać. Ma ono zdradziecki urok, a co kryje to pan wkrótce zobaczysz.

- Burzę?

- Burzę?! Żeby tylko! 1ó tak jakby pan porównywał niedźwiedzia z myszą. Oba te stworzenia należą, jeśli się nie mylę, do jednego gatunku zwierząt, ale wcale z tego nie wynika, żeby niedźwiedzia można było złapać w pułapkę na myszy. Coś podobnego dzieje się i tutaj. Burza i to, czego możemy się spodziewa~, należą do jednego rodzaju zjawisk powietrznych, ale pomiędzy uczciwą, prawidłową burzą, a tajfunem jest taka sama różnica, jak porniędzy myszą i niedźwiedziem.  r—Spodziewa się pan tajfunu? - zapytałem przerażony, ale i zadowolony, ii uda mi się ujrzećjedno z najstarszych na kuli ziemskiej zjawisk przyrody.

- A tak, tajfunu. Za dziesięć minut będziemy go tu mieli. Jest to jedenasty, czy dwunasty, który mnie na tych wodach spotyka, znam więc jego zapaszek doskonale. Zawsze posyła jakieś znaki o zbliżaniu się, żaden z nich jednak nie jest tak straszny, jak ta przeklęta sieć na niebie. Mówię panu, Charley, że za pięć minut te piękne nici zasnują całe niebo i zaczną tworzyć czarne jak otchłań chmury. Zaś ten jasny otworek zostanie, bo przecież tajfun musi mieć jakieś drzwi, przez które wyskoczy. A teraz uciekaj pan do swojej kajuty i nie pokazuj nosa, dopóki pana nie zawołam lub dopóki nasz poczciwy „Wicher” nie stanie gdzieś na kotwicy.

- To mi się nie podoba, kapitanie! Czy nie mógłbym zostać na pokładzie?  22

- Każdego pasażera z obowiązku muszę umieścić w jak najbez-pieczniejszym miejscu. Dla pana zrobię jednak wyjątek, choć jestem pewien, że pierwszy lub drugi bałwan zmiecie pana z pokładu jak piórko.

-Tiudno mi w to uwierzyć, gdyż nie pierwszy raz odbywam morską podróż. Jeśli się jednak pan obawia, to proszę wziąć linę i przywiązać mnie do masztu lub gdziekolwiek.

- Dobrze! Pod tym warunkiem może pan zostać, ale jeśli maszt zostanie strzaskany to i pan zginie!

- Zapewne! Ale wtedy i z okrętu niewiele pozostanie.

-Dobrze więc, sam własną ręką przymocuję pana do tego masztu.

Mam nadzieję, że wytrzyma nacisk wichru i fali.

Wybrał najmocniejszą linę i silnie mnie przywiązał.

Na statku tymczasem panował gorączkowy ruch. Maszty i reje

zostały ściągnięte. Wszystko co ruchome przymocowano lub pocho-

4

wano pod pokład, najmniejszy kawałek płótna został zwinięty i tylko

!~.

wysoko, pod bocianim gniazdem powiewał samotny żagiel pozosta-wiony jeszcze do pomocy sterowi. Wokoło steru również umocowano linę, aby w chwili, gdy siła ludzkich ramion okaże się zbyt słaba, nie zostawić go na wolę wichrów i rozhukanej faii. Wreszcie najmniejsze nawet otwory prowadzące do wnętrza, pozatykano starannie i statek stanął do walki z groźnym nieprzyjacielem.

Minęlo właśnie owo zapowiedziane przez kapitana dziesięć minut

i orkan wybuchnął z niepohamowaną siłą. W jednej chwili zupełnie

,

pociemniało, niebo i morze pokryte zostały czernią, fale pluskały niespokojnie, a każda z nich nabierała okrutnego wyrazu. Zdawało się, że to czarne pantery lub bizony zbierają siły do gwałtownego i śmiertelnego skoku.

Ów otwbr przez, który miał wyskoczyć tajfun, powiększył się teraz i lekki czerwonożółty dymek począł się z niego wydobywać. ;

Po falach przebiegł jakiś ostry syk, a zdaleka doleciał jakiś głuchy dźwięk niby głos puzonu.

23

- Baczność, chłopcy! Nadchodzi! - rozległ się gromki głos kapi-tana. - TrzymaE się lin!

Dźwięk puzonu rozległ się głośniej i wyraźniej. Na krańcu widno-kręgu ukazała się nagle olbrzymia, ciemna masa, niby prostopadła ściana z wody, którą ukryty za nią orkan pędził wprost na nas z niewypowiedzianą szybkością. W sekundę później rozległ się huk, jak ze stu oblężniczych armat i w tej samej chwili cała ta masa spadła na nas w swych straszliwych objęciach.

- Wytrzymaj mój dobry poczciwy „Wichrze”! Wytrzymaj! - sze-pnąłem w duchu i jakby na to wezwanie dzielny statek wysunął naprzód swój dziób, a po chwili wynurzył się cały z czarnej otchłani.  Morze zmieniło swój wygląd. Olbrzymie bałwany przelatywały nie-ustannie przez pokład. Jeszcze jeden uciec nie zdołał, kiedy nadcho-dził drugi, groźniejszy, nie dając mi nawet możności złapania tchu.  Wokoło mnie wszystko huczało, szumiało, grzmiało, świszczało w prawdziwym piekielnym chaosie i zdawało mi się, że we mnie też szaleje straszliwy tajfun, bo krew huczała mi w żyłach, puls walił jak młot, a nerwy dygotały.

Kapitan trzymał się jedną ręką liny, drugą zaś pochwycil tubę, za pomocą której wydawał rozkazy, lecz trudno było mu przekrzyczeć ryk burzy.

Załoga z całą uwagą słuchała kapitana i z nadzwyczajnym wysił-kiem wypełniała jego rozkazy. Patrzyłem z podziwem i szacunkiem na tę gromadkę dzielnych i śmiałych ludzi, którzy bez wahania stawali do walki z rozszalałym żywiołem i rzucali się zawsze w tę stronę, skąd groziło największe niebezpieczeństwo. Nigdy dotychczas nie zdawa-łem sobie sprawy z ogromu ich pracy i dopiero w tej strasznej chwili, poznałem ile wymaga ona odwagi, przytomności umysłu i poświęce-nia.

‘Ii~zej majtkowie stali przy sterze, ale pomimo wszelkich wysiłków nie mogli nim ruszyć i musieli uży~ liny.

Bałwany biły z taką siłą, że zdawało się, iż lada chwila zatopią 24 bezbronny statek. Główny maszt, do którego byłem przywiązany, chwiał się jak wątła trzcina. Okienko na niebie zamknęło się zupełnie, otoczyła nas czarna noc i tylko białe piany na szczytach bałwanów odznaczały się jaśniejszymi plamami. Orkan szalał dalej z niezmienną gwałtownością.

Po raz pierwszy w życiu widziałem tak straszną walkę żywiołów i zdawało mi się wprost niepodobieństwem, aby ta drobna łupina, na której się znajdowałem, mogła wytrzymać ten nieustający napór wo-dy. Bariera otaczająca pokład została rozbita i powana przez fale, znikło również wszystko co było słabiej umocowane, statek trząsł się i chwiał na wszystkie strony. Nagte nastąpiła chwita długiej, męczącej ciszy, wśród której słyszałem tylko bicie własnego serca.

-Baczność, chłopcy! - rozległ się ostrzegawczy głos kapitana. - Zaraz uderzy z podwójną siłą.

Zaledwie przebrzmiały te słowa, a straszliwa błyskawica rozdarła powietrze i piorun z ogłuszającym hukiem spadł w wodę. Jednocześ-nie wszystko się zakotłowało. Bałwany podniosły się nad najwyższy maszt i z niewypowiedzianą siłą uderzyły na statek, który pochylił się i zakręcił jak fryga. Krzyk rozpaczy i śmiertelnego przerażenia rozległ się wokoło i połączyłwjeden akord z ogłuszającym trzaskiem, hukiem i zgrzytem, po czym wszystko ucichło i tylko fale uderzały niespokoj-nie o boki okrętu.

- Maszt złamany! - krzyknął kapitan. - Przecinajcie liny! Na litość boską przecinajcie liny! Prędzej!

Pod ciężarem masztu statek silnie pochyłił się na bok i groziła mu wywrotka. Rozległy się uderzenia siekier. Fale zalewały pokład i pracujących gorączkowo marynarzy.

- Prędzje, dzieci! Prędzej, bo zginiemy! - wołał kapitan ‘Iizrner-stick.

Szybkość uderzenia podwoiła się i po chwili statek wyprostował się zwycięsko.

Jednocześnie jakby na skinienie czarodziejskiej różki, bałwany 25 opadły i tylko drobniejsze fale z szumem i szelestem biły o boki statku.

- Hej, chłopcy! Jak tam na tyle! - krzyknął Turnerstick.

- Dobrze, kapitanie!

- Tym lepiej! Rozwijajcie żagle! Będziemy ich teraz potrzebowali, bo tajfun już przeszedł!  Kapitan zbliżył się do mnie.

- I co, panie Charley, żyje pan jeszcze?

- lioszeczkę!

- A więc niezupełnie? Wierzę. Musiałeś się pan porządnie nały-kać słonej wody. Czy odwiązać pana?

- Tak, proszę! Czy burza rzeczywiście już przeszła?

- Naturalnie. Ten przeklęty tajfun równie szybko przechodzi jak przychodzi. Ale tym razem dał nam porządnie w kość. Morze uspokoi się dopiero za kilka godzin. Utraciliśmy przedni maszt i ster, ale możemy dziękować Bogu, że przynajmniej wszyscy ocaleli.  Odwiązał mnie. Byłem tak słaby i wyczerpany, że z trudnością mogłem utrzymać się na nogach. Chmury tymczasem przerwały się w kilku miejscach, robiło się coraz jaśniej i wreszcie ukazało się wspa-niałe słofice.

Pokład przedstawiał obraz kompletnego zniszczenia, wśród które-go uwijały się postacie przemoczonych majtków. Obaj z kapitanem zeszliśmy na dolne piętro, aby zobaczyć czy burza nie zrobiła tam jakiejś szkody. Składy przedstawiały równie rozpaczliwy widok. Becz-ki, paki i bele w staraszliwym nieładzie leżały porzucone jedne na drugich, tworząc prawdziwy chaos i tarasując drogę. Z trudnością dało nam się odsunąć najbliżej stojące i leżące ładunki, i przedostać się do środka. Zaledwie jednak kapitan rozejrzał się wkoło, gdy nagle odsunął mnie gwałtownie i szybko pobiegł na górę.

- Co się stało?

- Woda w skałdzie! Zrobiła się widocznie dziura, niebezpieczna dziura!

Nie tracąc czasu, wyznaczył natychmiast do pomp ludzi, do których 26 i ja się przyłączyłem. Zaczęła się gorączkowa praca. Po chwili wy-pompowaliśmy wodę na tyle, że cieśla okrętowy mógł znaleźć dziurę i jako tako ją załatać.

Tymczasem na górze druga część załogi pracowała nad uprzątnię-ciem pokładu. Ustawiano maszty, wiązano liny i poprawiano zepsutą balustradę.

-‘I~raz popłyniemy wprost do portu Lloyda, - rzekł kapitan.

- Czy to daleko stąd?

- Nie wiem jeszcze, gdyż nie sprawdzałem, gdzie obecnie jeste-śmy. ‘I~n przeklęty tajfun kręcił nas w kółko. Musi pan wiedzie~, Charley, że ten łotrzyk nie jest w niczym podobny do porządnej burzy, która dmie w jednym kierunku. On pozwala sobie przybywać z wszy-stkich stron od razu, a tak kręci i wierci, że po jego odejściu trudno mieć pojęcie, gdzie się człowiek znajduje. Tym razme zdaje mi się, że kręciliśmy się w niewielkim kole, spodziewam się więc, że przed nocą staniemy w porcie.

- ‘Ib doskonale, chociaż zdaje mi się, że wyspy Bonin podczas tajfunu nie są zbyt bezpieczne.

- Chętnie bym je ominął, ale w naszych warunkach jest to niemo-żliwe. Dziura zaledwie załatana, masztów nie mamy, a wewnątrz wszystko porozbijane. Prawdopodobnie będziemy musieli zatrzymać się w porcie cokolwiek dłużej, aby doprowadzić „Wicher” do dawnego stanu. Będzie się panu nudziło, panie Charley.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin