Woodiwiss Kathleen E. - Milosc bez pamieci.pdf

(939 KB) Pobierz
Kathken E
Kathleen E. Woodwiss
MIŁOŚĆ BEZ PAMIĘCI
Prolog
Księżycową ciszę rzeki zakłócił pulsujący pomruk. Ponad szmer wartkiego nurtu
wznosił się odgłos pracy tłoków parowych i plusk wody ciętej łopatkami kół po obu burtach.
Ogromny pływający pałac minął właśnie zakole, pozostawiając za sobą smugę światła
bijącego z bogato iluminowanych pokładów. Parostatek skrzył się i jarzył, tylko mostek,
oświetlony jedynie lampą kompasu, tonął w półmroku. Tu za sterem tkwił wachtowy
wpatrzony w czarno- srebrzystą gładź przed dziobem. Obok sternika stał kapitan i cichym
głosem ostrzegał przed mijanymi mieliznami. Pod jego dowództwem statek ominął
bezpiecznie piaszczystą łachę, a potem unoszący się na wodzie pień drzewa.
Wysoki, barczysty mężczyzna wsparty o drewnianą poręcz mostka uśmiechał się do
siebie, czując pod stopami spokojny, wibrujący ruch maszyn. Jednym ramieniem obejmował
młodą kobietę, która przytuliła się mocno do jego piersi i z rozkoszą podzielała dumę męża.
„Czarodziejka”, przedmiot owej durny, od bywała właśnie swój dziewiczy rejs w górę rzeki.
Kapitan wyjął z ust fajkę, odwrócił głowę i rzucił przez ramię:
— Jak na nowy statek, bardzo dobrze się sprawuje, sir. — W jego głosie słychać było
uznanie. — Trochę jeszcze sztywna, ale szybka niczym łania.
— Taka właśnie jest, kapitanie — przytaknął mężczyzna w za myśleniu, przesuwając lekko
dłonią po plecach żony. — Taka właśnie jest.
Kapitan pyknął z fajeczki, po czym rzekł:
— Kotły dobrze hartowane, a tłoki pracują prawie bezszelestnie. Za dnia robiliśmy jakieś
osiem węzłów, i to w górę rzeki, a prąd silny, bo nurt bardziej wezbrany niż zwykle o tej
porze roku.
Nachylił się do sternika, wskazując cybuchem kolejną prze szkodę.
— Daj prawo na burt, bo inaczej nie ominiesz tej plątaniny gałęzi.
Wysoki mężczyzna nie słyszał ostatnich słów kapitana, zapatrzony w zielone, uśmiechnięte
oczy swojej towarzyszki. Przytulił ją mocniej do siebie, na co palce żony odpowiedziały
delikatną pieszczotą, wreszcie oderwał wzrok od ukochanej twarzy.
— Zostawiamy pana, kapitanie, na posterunku. Jeśli będzie mnie pan potrzebował, proszę po
mnie przysłać. Schodzimy do kabiny.
— Dobranoc, sir. Pani. — Zasalutował kobiecie z galanterią.
Para zeszła na niższy pokład, tutaj obydwoje zatrzymali się jeszcze na chwilę, podziwiając
srebrzące rzekę refleksy księżyca i spienioną biel kilwateru za rufą „Czarodziejki”.
— Jest naprawdę piękna, Ashtonie — powiedziała cicho kobieta.
— Jak ty, moja najdroższa — szepnął jej do ucha mężczyzna.
Obróciła się w objęciach męża i pogładziła go pieszczotliwie po mocno zarysowanej brodzie.
— Nie mogę uwierzyć, że jesteśmy małżeństwem. Zdaje się, że jeszcze wczoraj byłam
przekonana, iż powinnam zostać starą panną.
Ashton zaśmiał się rozbawiony uwagą żony.
— Jeszcze wczoraj?
Zawtórowała mu śmiechem i wzruszyła ramionami.
— Powiedzmy, jakiś miesiąc temu. — Podniosła ręce i zarzuciła mu na szyję, przywierając
doń całym ciałem. — Zawsze czarujesz i zniewalasz kobiety w takim błyskawicznym tempie?
— Tylko wtedy, kiedy dama tak głęboko zapadnie mi w serce, jak ty. — Spojrzał na żonę
pytająco, lekko uniósłszy brwi. — Żałujesz, że nie poczekałaś na pozwolenie swojego ojca?
— Ani trochę — zapewniła go gorąco i teraz sama zadała pytanie: — A ty? Żałujesz, że nie
jesteś już kawalerem?
— Moja kochana Lierin — westchnął i nachylił usta ku jej wargom. — Nie wiedziałem, czym
jest życie, dopóki nie pojawiłaś się na mojej drodze.
Ashton przerwał i zaczął nasłuchiwać, gdy gdzieś z dołu do szło raptem ciche puf, potem
głośniejsze klik i donośne bang, a wreszcie rozległ się ogłuszający huk. Para uchodząca z
kotłów przesłoniła rufę „Czarodziejki”, łopatki kół obracały się coraz wolniej, po chwili
znieruchomiały. Piękny statek stracił sterowność i niczym żałosny wrak zaczął dryfować w
stronę brzegu. Spod pokładu dobiegały pełne przerażenia krzyki. Kapitan do skoczył do
syreny, pociągnął za spust, ale wydobył z niej jedynie żałosne sapnięcie resztek uchodzącej
pary. Widząc, że nic nie wskóra, zaczął bić w dzwon, zawiadamiając o niebezpieczeństwie
wszystkich, którzy mogli słyszeć ostrzeżenie.
W pobliżu „Czarodziejki” zamajaczył na wodzie ciemny kształt; zrazu niewyraźny po chwili
stał się bardziej widoczny. Niewielka, zamaskowana ściętymi krzakami barka uderzyła całą
siłą rozpędu o burtę statku, a wtedy spod gałęzi wyroiła się w jednej chwili chmara mężczyzn
z bosakami przygotowanymi do abordażu.
— Piraci! — Wykrzyknął Ashton tylko jedno, napawające lękiem słowo.
Niemal równocześnie dał się słyszeć odgłos wystrzału i koło ucha jeszcze przed momentem
dumnego armatora bzyknęło coś niby wściekła osa. Schylił się odruchowo, pociągając żonę
za sobą i wykrzykując ostrzeżenia pod adresem swojej załogi. Tym czasem uzbrojeni
napastnicy wdarli się już na dolny pokład i wspinali się po schodach na górny. Rozległy się
kolejne wy strzały. Przerażeni pasażerowie i marynarze chwytali, co kto miał pod ręką, a co
mogło stanowić broń. Na statku rozpętało się prawdziwe pandemonium, kiedy napadnięci
zwarli się w chaotycznej walce z piratami, których mogło być około trzydziestu.
Ashton zerwał z siebie czarny surdut i narzucił na ramiona żony, by jej jasna suknia w
mroku mniej rzucała się w oczy. Wśród wizgu kul zgięci wpół powoli ruszyli ku schodom.
Ashton przyciskał cały czas żonę do ściany, osłaniając ją własnym ciałem. Raptem usłyszał,
że ktoś za nimi biegnie, odwrócił się i stanął oko w oko z uzbrojonym w sztylet napastnikiem.
Lierin krzyknęła przerażona i zatoczyła się na reling, zbój zaś z impetem natarł na
przypartego do ściany Ashtona, usiłując zatopić śmiercionośne ostrze w jego ciele.
Na wszystkich pokładach toczyły się podobne potyczki, tym czasem kapitan i sternik czynili
rozpaczliwe wysiłki, by zapanować nad dryfującym statkiem. Dziób otarł się o jakiś pień,
uniósł się i pchnięty silnym nurtem kadłub osiadł na mieliźnie, silnie przechylony na prawą
burtę. Obydwaj mężczyźni na mostku uderzyli o ściany małego pomieszczenia: sternik upadł
zalany krwią, kapitan zaś osunął się na kolana.
Siła gwałtownego przechyłu wypchnęła Lierin za burtę w mroczną przepaść. Rozległ się
krzyk, potem głośny plusk wody. Ashton, jakby ktoś go dźgnął, przerażony, naparł z siłą
rozjuszonego byka na zbója, rzucił go na pokład i wraził obcas w jego twarz. Napastnik
znieruchomiał, Ashton zaś przypadł do relingu. Z jego ust wydarło się imię żony, oczy
rozpaczliwie wypatrywały w ciemnościach jakiegoś jej śladu. W ciemnej wodzie zamajaczył
jaśniejszy kształt i Lierin wypłynęła na powierzchnię. Ashton zdarł z nóg buty, chwycił za
reling i już miał skończyć w czarną otchłań, gdy straszliwe uderzenie w bok rzuciło go na
deski pokładu.
Resztkami świadomości przywoływał jeszcze imię żony. Po winien biec jej na ratunek! Musi
ją ratować! Była całym jego życiem, bez niej nic nie miało sensu. Pociemniało mu w oczach,
resztkami sił próbował jeszcze podnieść głowę. Jak przez mgłę dojrzał nad sobą jakąś
brodatą, okoloną gęstwą czarnych włosów twarz .Łotr wzniósł już nóż do ciosu, gdy raptem w
pobliżu rozległ się strzał. Na twarzy mężczyzny odmalowało się zdumienie, a na piersi
pojawiła plama krwi. Wzniesiona ręka opadła bezwładnie, nóż wypadł z martwiejących
palców. Ashton nie widział już, jak pirat chwiejnie wlecze się ku schodom — zapadł w czarną
otchłań.
Lierin, mimo iż wyglądała na delikatną, miała w sobie dość hartu, by z determinacją
walczyć o życie. Gdzieś w głowie kołatała się uporczywa myśl, że nie po to wreszcie spotkała
miłość, by teraz ją tracić w tak bezsensowny sposób. Usiłowała ze wszystkich sił utrzymać się
na powierzchni, choć ciężka od wody suknia ciągnęła ją w głąb. Walczyła z żywiołem...
dopóki nie zobaczyła błysku wystrzału, męża upadającego na pokład i stojącego nad nim
łotra. Straciła wolę życia. Zamiast nadziei, czuła teraz rozpaczliwą, przeraźliwą pustkę. Prąd
zakręcił jej suknią, wir wciągał w głębinę. Zimna, czarna toń już po raz drugi za mknęła się
nad jej głową, ale tym razem nie miała już siły walczyć. Powoli szła na dno styksowej
otchłani.
1
9 marca 1833, Missisipi
Przez cały dzień siekł deszcz i dął zmienny wiatr, ale gdy noc spowiła ziemię czarnym
całunem, wszystko ucichło. Zdawało się, że nawet powietrze znieruchomiało. Od czasu do
czasu zza cięż kich chmur przebijały się promienie księżyca, a wtedy skąpany w srebrzystym
blasku krajobraz nabierał niesamowitego charakteru. Zrujnowany ceglany dom otoczony
zdziczałym ogrodem i żelaznym ogrodzeniem zdawał się płynąć we mgle. Czas jakby stanął.
W nocnej ciszy rozległo się skrzypnięcie zawiasów; dźwięk zamarł równie szybko i
nieoczekiwanie, jak się narodził. Krzak przy drzwiach kuchennych poruszył się nienaturalnie,
wychynęła zza niego jakaś postać, uważnie rozejrzała po podwórzu i niczym wielki, czarny
nietoperz z furkotem opończy przemknęła pod ścianę domu. Tu dłoń w rękawicy, odnalazłszy
ukryty między kamieniami ładunek prochu strzelniczego, skrzesała ogień. Po sypały się iskry,
potem buchnął płomień, który zamienił się po chwili w dym. Zajarzyły się trzy lonty biegnące
pod domem w trzech różnych kierunkach, ku kupkom prochu usypanym obok suchych pakuł i
nasączonych naftą szmat. Lonty kurczyły się z sykiem, w nocną ciszę wkradł się niepokój,
poruszenie wywołane nadchodzącym nieszczęściem. To pierzaści i futerkowi mieszkańcy
domu pospiesznie opuszczali swoje siedziby, umykając w noc. Cień wycofał się, szybko
minął żelazną bramę i spiesznie ruszył ku pobliskiemu zagajnikowi, gdzie czekał spętany
wierzchowiec, potężny wałach z białą gwiazdką na czole, zwierzę silne i szybkie. Mężczyzna
skierował go na torfową ścieżkę, mokry grunt tłumił odgłos kopyt. Kiedy oddalił się już na
bezpieczną odległość od domu, smagnął konia z całych sił pejczem, przymuszając do galopu.
Po chwili jeździec i rumak zniknęli w ciemnościach nocy.
Zapadła śmiertelna cisza. Dom zdawał się w milczeniu opłakiwać swój mający się właśnie
dopełnić los. Przegniłe okiennice roniły ostatnie krople deszczu spływające na ziemię powoli
niby łzy, gdzieś wewnątrz narastały niespokojne szmery: podniosły się stłumione głosy, jęki,
wreszcie przeraźliwy, obłąkany, pozbawiony sensu śmiech rozdarł martwe powietrze.
Księżyc skrył się za chmurą i dalej kontynuował wędrówkę po niebie, obojętny na sprawy
tego świata.
Trzy syczące węże lontów pełzły wyznaczonym torem ze ślepym posłuszeństwem, póki jasne
wybuchy prochu nie zasygnalizowały, iż sięgnęły celu. W ciemnościach błysnęły żółte
płomienie, od których zajęły się nasączone naftą szmaty. Ogień zaczął trawić drewniane
elementy konstrukcji. W jednym z frontowych pomieszczeń parteru pojawił się pełgający, z
każdą chwilą coraz intensywniejszy blask. Pod wpływem narastającego gorąca wyginały się
kraty w oknach, zaczęły pękać szyby, żarłoczne języki ognia lizały już zewnętrzne ściany.
Z piętra domu dobiegały przeraźliwe krzyki, palce kurczowo zaciskały się na kratach,
skrwawione pięści rozbijały szyby. Ktoś z całych sił walił w zamknięte drzwi wejściowe, aż
wreszcie ustąpiły pod naporem siły. Osłaniając łysą czaszkę dłońmi, jakby lada chwila
spodziewał się ciosu, wypadł na dziedziniec potężny mężczyzna, przebiegł dobrych
kilkadziesiąt metrów i dopiero wtedy się zatrzymał, odwrócił i spojrzał na dom ze zgrozą,
niby dziecko, będące świadkiem wydarzenia, którego w pełni nie po trafi pojąć. Przez drzwi
kuchenne uciekł jeden z pielęgniarzy, gdy tymczasem pozostawiona na pastwę żywiołu reszta
walczyła z opornymi zamkami, w panice i zamęcie szukając kluczy. Krzyki i zawodzenia
uwięzionych zagłuszały huk pożaru. Pewien salowy, wielki i silny, uznał, że powinien
ratować tylko tych, których zdoła wyprowadzić bez żadnego dla siebie uszczerbku. Inny,
dużo wątlejszej postury, czynił herkulesowe wysiłki, świadom, że nikt poza nim nie przyjdzie
z pomocą pensjonariuszom za kładu dla obłąkanych.
Wkrótce na dziedzińcu zaczęli pojawiać się oszołomieni pacjenci, jedni zostali wyciągnięci z
sal w samych koszulach, kilku przewidujących zdążyło zabrać ze sobą koce, ci byli w
znacznie lepszej sytuacji niż ich towarzysze. Teraz już bezpieczni, lecz ciągle przerażeni, zbili
się w gromadkę, wciąż jeszcze nie pojmując, co się wydarzyło.
Nieustraszony opiekun wyprowadzał kolejnych chorych, do póki spadające belki stropowe nie
zatarasowały drogi odwrotu. Po raz ostatni wybiegł z domu, wynosząc jakiegoś staruszka, po
czym osunął się na kolana i zaczął gwałtownie łapać powietrze. Całkowicie wyczerpany, nie
zauważył, jak kilku pensjonariuszy przemknęło się przez żelazną bramę i znikło w zaroślach.
W nocne niebo biła czerwona łuna szalejącego pożaru, nad nią unosił się gęsty szary dym.
Huczący ogień zagłuszał wszelkie inne odgłosy i nikt nie mógł słyszeć stuku kopyt, gdy w
miejscu, skąd niedawno wyruszył, pojawił się ten sam, co wcześniej, wierzchowiec. Koń
zatrzymał się posłuszny rozkazom okrytego czarną peleryną jeźdźca. W ukrytych pod
kapturem oczach odbijała się krwawa poświata, kiedy wpatrywały się w ludzi na dziedzińcu.
Jeździec trwał chwilę w bezruchu, po czym ogarnął niespokojnym wzrokiem zbocze wzgórza
za swoimi plecami. Szczupłe dłonie szarpnęły wodze i koń popędził w stronę lasu. Rozdęte
nozdrza świadczyły, że zwierzę jest już mocno utrudzone, ale jeździec nie pozwolił mu
odpocząć; gnał pośród drzew z pozoru na oślep, w gruncie rzeczy pewną ręką prowadząc
rumaka.
Pęd powietrza zerwał kaptur z głowy, odsłaniając długie, targane teraz wiatrem sploty
włosów. Gałęzie drzew zaczepiały o jedwabiste pukle, zahaczały o poły peleryny.
Dziewczyna gnała przed siebie niepomna tych drobnych niedogodności. Od czasu do czasu
oglądała się tylko niespokojnie za siebie, jakby lękała się, że goni ją jakaś niebezpieczna
bestia. Gdzieś obok przemknął spłoszony jeleń, na moment wstrzymała oddech, ale parła
dalej do przodu nieprzetartym szlakiem.
Gdy spośród drzew wyjechała na otwartą, oświetloną blaskiem księżyca przestrzeń, z drżącej
piersi dobyło się westchnienie ulgi. Tutaj koń mógł ruszyć pełnym cwałem. Spięła go bosymi
piętami, wierzchowiec skoczył przed się i w tej samej chwili usłyszała cichy turkot kół i zdała
Zgłoś jeśli naruszono regulamin