Small Bertrice - 06 Dzikuska.pdf

(2417 KB) Pobierz
6610375 UNPDF
6610375.001.png
Prolog
Indie, luty 1591
Nie potrafił odejść od okna w wieży, chociaż nie było
tam już nic do oglądania. Szlak prowadzący na wybrzeże
ciągnął się w nieskończoność, a karawana dawno zniknęła
z widoku. Nawet najlżejszy obłok pyłu nie znaczył drogi,
którą przebyła. Nie miał pojęcia, jak długo stoi już
przy tym oknie. Szary brzask przedświtu dawno ustąpił
miejsca jaskrawemu, żółtemu światłu dnia. Owady na drze­
wach otaczających pałac zaczęły brzęczeć i głośno cykać -
nieomylny znak, że na zewnątrz panuje upał. Mimo to by­
ło mu zimno.
Twarz miał wilgotną od łez, chociaż nie przypominał so­
bie, by płakał. Ostatni raz zdarzyło mi się płakać, gdy by­
łem małym chłopcem, pomyślał zdumiony. Przelewanie łez
nie leżało w jego charakterze, choć był człowiekiem uprzej­
mym i wrażliwym. Przez dłuższą chwilę wpatrywał się
w wilgotne czubki palców, widoczny dowód jego smutku.
Potarł pierś, starając się złagodzić dokuczliwy ból. Spojrzał
jeszcze raz przed siebie, wytężając wzrok, lecz nawet w jasnym
świetle dnia nie udało mu się niczego dostrzec. Miłość je­
go życia odeszła.
Przytłoczony świadomością straty, odwrócił się od okna
i usiadł ciężko na jedynym stojącym tu meblu - długiej so­
fie z oparciem z jednej strony, obitej brokatem w czerwo-
no-niebieskie pasy. Ból niemal pozbawiał go świadomości.
Czandra. Jego piękna, ukochana młoda żona. Odebra­
na mu za sprawą okrutnego figla losu. Ból w piersi narastał
i pogłębiał się. Akbar, Wielki Mogoł, władca Indii, nie był
5
pewny, czy zdoła go wytrzymać. Czandra. Czandra. Czan-
dra. Imię żony odbijało się echem w jego myślach. Zmysły
zawiodły go po raz kolejny i z wolna odpłynął w niebyt.
Gdy doszedł do siebie, ze zdumieniem przekonał się, że
na zewnątrz zapadła już noc. Księżyc zalewał srebrzystą
poświatą szczyt wieży, gdzie siedział w bolesnym odosob­
nieniu. Zaschło mu w ustach i choć było lato, nadal odczu­
wał chłód. Spróbował zapanować nad smutkiem. Czandra,
jego Angielska Róża, odeszła. Dla ich córki, Jasaman, rów­
nie dobrze mogłaby nigdy nie istnieć. Wzdrygnął się na tę
myśl. Czandra istniała. Pełna ciepła, radości i chęci życia.
Być może pokochał ją właśnie za tę młodość - choć nie, by­
ło w tym coś więcej.
Angielska dziewczyna, sprowadzona na jego dwór jako
portugalska branka, okazała się kobietą inteligentną i od­
ważną. Choć nie było to dla niej łatwe, pogodziła się z fak­
tem, iż los rzucił ją w miejsce oddalone o tysiące mil od ro­
dzinnego kraju i że nigdy więcej go nie zobaczy. A pogo­
dziwszy się z rzeczywistością, zaczęła układać sobie życie
u boku swego indyjskiego męża. Kochał ją i wierzył, że ona
też nauczyła się go kochać. Powiedziała, że tak jest, a ra­
czej nie rzucała słów na wiatr.
Ciepły nocny powiew przyniósł ze sobą woń jaśminu
i Akbar westchnął głęboko. Jaśmin, zwany w tutejszym języ­
ku jasaman, był ulubionym kwiatem Czandry. Uwielbiała
jego zapach do tego stopnia, że nazwała imieniem kwiatu
ich córeczkę. Ich córeczka! Co teraz stanie się z dzieckiem?
Gdy katolicki duchowny, wuj Czandry, przybył na dwór,
by zabrać siostrzenicę do domu, Akbar czuł się zmuszony
zwrócić ukochaną rodzinie oraz mężowi, który miał być
martwy, a okazał się jak najbardziej żywy i chętny odzyskać
żonę.
Nie miał wyboru. Musiał odesłać Czandrę, lecz nie po­
zwolił jej zabrać dziecka. Był od żony znacznie starszy
i znał świat o wiele lepiej niż ona. Rodzina Czandry uzna­
łaby dziecko za bękarta. Bóg jeden wie, co mogłoby mu się
przydarzyć. Tu, pod opieką ojca, dziewczynka wyrośnie
na mogolską księżniczkę, którą przecież jest. Będzie szczę-
6
śliwa i kochana. Akbar wiedział, że matka nie byłaby w sta­
nie zagwarantować dziecku równie świetlanej przyszłości.
Czandra nie zgodziła się jednak zostawić małej. Akbar
zmuszony był otumanić ją narkotykiem, a kiedy kobieta zo­
rientowała się, co zaszło, zsunęła się z łóżka, na którym le­
żeli i poczołgała ku Jasaman. Przez dłuższą chwilę wpatry­
wała się w twarzyczkę śpiącego dziecka, a potem uniosła
ku niemu piękne, szmaragdowozielone oczy i powiedziała:
- Nigdy ci tego nie wybaczę. - Te słowa pewnie by go zała­
mały, wiedział jednak, że zostały wypowiedziane po to, by
dać upust bezradności i frustracji.
- Pamiętaj, że cię kocham - powiedział wtedy. - To nie
minęło i nigdy nie minie.
- A ja, niech Bóg mi pomoże, kocham ciebie, mój panie
Akbarze - odparła. - Nie zapomnij mnie.
- Nigdy! - powiedział wówczas z mocą, a teraz powtó­
rzył to na głos w pustym pokoju na szczycie wieży. - Nie,
moja ukochana i piękna Angielska Różo, nie zapomnę cię
nigdy!
Gdy Koło Miłości raz zostanie wprawione w ruch, prze­
stają obowiązywać zasady. Nawet teraz słyszał jej głos. Wy­
szeptała mu te słowa na pożegnanie, nim zapadła w narko­
tyczny sen. Trzymał żonę w ramionach jeszcze przez kilka
minut, zanim pozwolił im ją zabrać. Teraz, na wspomnienie
tej chwili, ból znów ścisnął go za serce, odbierając świado­
mość.
- Akbarze! Akbarze! Otwórz natychmiast!
Ktoś dobijał się do drzwi. Hałas sprawił, że oprzytom­
niał. Potykając się, wstał i spostrzegł, że znów jest dzień.
Ale jaki dzień? Pamiętał ból, lecz nie miał pojęcia, jak dłu­
go leżał nieprzytomny.
Czy ktoś naprawdę go wołał, czy też zaćmiony umysł
płatał mu figle? Choć palce nie chciały go słuchać, w koń­
cu jakoś odsunął rygiel. Otworzył drzwi.
- Synu!
Zaskoczony, spojrzał na stojącą przed nim matkę. Co
ona tu robi? Nie mieszka przecież w pałacu.
- Synu!
7
Hamida Banu Begam, zwana przez bliskich Mariam
Makani, była smukłą, elegancką kobietą, dla której upły­
wający czas okazał się łaskawy i to pomimo trudnego dzie­
ciństwa oraz młodości. Jej czarne niegdyś włosy posiwiały,
z wyjątkiem jednego pasma na czubku głowy, wyglądające­
go niczym ciemny przedziałek. Twarz Mariam nie była po­
marszczona, a w czarnych oczach błyszczała inteligencja.
Teraz wypełniało je też współczucie. Akbar mógł sobie być
najpotężniejszym władcą na Wschodzie, lecz przede
wszystkim był jej synem. Jego smutek był jej smutkiem.
- Skąd się tu wzięłaś, mamo? - zapytał cicho.
- Twoje żony, Rugaia Begam i Dżodh Bai, posłały
po mnie. Opowiedziały, jaki los spotkał Czandrę. Rozpa­
czam razem z tobą, mój synu. - Mariam Makani wyciągnę­
ła rękę i pogłaskała delikatnie twarz syna. A potem wes­
tchnęła głośno, zaskoczona. Akbar nie miał na sobie turba­
nu, a długie włosy opadały mu na plecy. Gdy go ostatnio
widziała, te włosy były lśniąco czarne. Teraz zupełnie zbie­
lały, podobnie jak zarost na twarzy.
- Nie musiałaś tu przyjeżdżać, mamo - powiedział. -
Wiem, że nie lubisz podróży.
- Akbarze, mój synu - powiedziała cicho jego matka -
czy zdajesz sobie sprawę, jak długo przebywasz w tym po­
koju? Karawana Czandry wyruszyła z miasta przed cztere­
ma dniami.
Akbar spojrzał na matkę, zaskoczony.
- Rugaia Begam i Dżodh Bai szanują twój smutek, lecz
kiedy pukały i wołały, a ty nie odpowiadałeś, zaczęły się
niepokoić. Nie ośmieliły się wyważyć drzwi, posłały więc
po mnie. Znany jesteś z tego, że bardzo rozpaczasz po stra­
cie bliskich, lecz zawsze dawałeś upust swemu żalowi
na oczach tych, którzy cię kochają. Tym razem zamknąłeś
się w odosobnieniu. Nie wiedziały, co myśleć. Poza tym
żadna z nas nie chciała, by mój drogi wnuk, Salim, wycią­
gnął z twego zachowania fałszywe wnioski. To czarujący
chłopiec, lecz zdarza mu się działać zbyt pochopnie.
Spojrzała na syna, a w jej oczach zabłysło rozbawienie.
Akbar nie podzielił jednak tego uczucia.
8
Zgłoś jeśli naruszono regulamin