Stefan Zeromski - Promien.doc

(658 KB) Pobierz

Początek formularza

 

 

 

Dół formularza



Stefan Żeromski
Promień

I

Zawadzając o każdy przystanek, choćby najmniejszy, pociąg zbliżał się wreszcie do stacji Sapy, centralnego punktu zjednoczenia trzech gałęzi kolejowych. Raduski zaznajomiony ze wszystkimi towarzyszami drogi w przedziale "niepalącym" klasy trzeciej, ilekroć wstrzymywano bieg pociągu, wysiadał dla zwiedzenia bufetów, często zaopatrzonych tylko w piwo i kiełbasy, do złudzenia imitujące postronki z węzłami, któreby primo tygodniami moczono w wodzie morskiej, a secundo miesiącami suszono na słońcu afrykańskim. Kupował tam, co się dało, nie dla siebie zresztą, lecz dla dzieci w wagonie, dla damy w wyświechtanej salopce, dla starego jegomości niewiadomej kondycji w baranach, dla dwu chłopów, zdążających do sądu w mieście, dla kucharki wiozącej ryby w ogromnym koszu, a nawet dla żyda, prawdopodobnie trzy razy starszego od konstytucji rzeszy prusko - niemieckiej, który budził się kiedy niekiedy, stękał i tarł swe pałąkowate plecy o poręcz ruchem do najwyższego stopnia prowincjonalnym.

Głównym interlokutorem Raduskiego był pan w baranach. On to każdorazowo wymawiał imię stacji, do której się zbliżano, wskazywał palcem, uzbrojonym w paznokieć od dawien dawna nie pozbawiony ani bystrego wzrostu, ani srogiego zabarwienia i mianował usty, wsie i folwarki, leżące w polu widzenia, przytaczał nazwiska zawiadowców stacyjnych, pełnomocników, starszych i młodszych telegrafistów oraz właścicieli bufetów. Wszystko to czynił z niewątpliwą sumiennością, jak gdyby pragnął nagrodzić towarzysza podróży za przyniesione do wagonu piwo, butersznyty etc. i zwrócić mu co do grosza w formie ładunku erudycji koszt wyłożony na kupno innych przysmaków. Raduski z prawdziwym pietyzmem słuchał tych szczegółów, ale nade wszystko rozpytywał się o przestrzeń z Sapów do Łżawca. Przepowiadał sobie po kilka razy za panem w baranach nazwiska czterech stacyjek, a wymówiwszy każde z nich, dziwacznie odwracał głowę i patrzył na sufit wagonu. Inne osoby w przedziale starały się nie zostawać zbyt daleko za panem wiele mówiącym i każda z nich dorzucała jakiś szczegół już to o samych stacjach, już o przyległej prowincji.

Tymczasem wagon przebywając zwrotnice zakołysał się raptownie i nim z twarzy podróżnych znikła stereotypowa obawa, czy to aby nie następuje wykolejenie, zwolna wsunął się przed peron. Drzwi otwarto z nieuniknionym trzaskiem. Ukazał się w nich konduktor chorowity, z rzadką, czarną brodą i szyją naprzód wyciągniętą. Idąc wzdłuż przedziałów wagonów pod ciężarem swojego niezmiernego szynela z taką forsą, jakby usiłował raz wreszcie wyrwać się z tej szaty i uciec na koniec świata, mizerak ten zawiadamiał pasażerów w sposób przez nos urzędowy, że kto jedzie do Łżawca, to niech wysiada.

- No, moi szanowni państwo - zawołał Raduski głosem wesołym - ja do Łżawca. Szczęśliwej podróży...

Ujął szybko swój mały, skórzany kuferek, skłonił się towarzyszom, wyskoczył i utonął w zbitym tłumie. Pociągi zbliżały się do tej stacji i odchodziły, rozlegał się nieustanny prawie świst, brzęk dzwonków, łoskot kół, gwar ludzki... Na peronie snuły się osoby ze wszystkich warstw społecznych: od chłopów w żółtych kożuchach i od żydowinów w zatłuszczonych obficie chałatach i butach najordynarniejszego kalibru, aż po dżentelmenów, z wdziękiem noszących płaszcze, kołnierze i czapki bobrowe. Drzwi klasy drugiej i trzeciej pochłaniały i wydzielały na zewnątrz dwa nurty ludzkie. W poprzek peronu trudno było przecisnąć się między zwartą a ruchomą ciżbą. Raduski ze swym małym pakunkiem w ręce kręcił się to tu, to tam, dawał się pociągać, wprowadzać się do wnętrza i na świat wydobywać. Serce jego przepełniała, niby spienione wino czarę kryształową, błogosławiona szczęśliwość, obezwładniająca ręce i nogi. Wśród masy, która go brała ze sobą, głowę miał co chwila przy czyjejś głowie i kimkolwiek by był ten drugi człowiek, dotykał go ramionami z miłością, słuchał jego mowy i przypatrywał mu się oczami, co niezbyt prawdziwie widzą, a przecie wszystkie szczegóły zgarniają i chłoną. Gdyby w owej minucie ktokolwiek z tych ludzi, bogaty czy biedny, obdarty czy wystrojony, uczciwy czy nikczemny zwrócił się do niego i rzekł: Panie Janie Raduski, jestem w potrzebie, daj no setkę, czy tysiąc rubli... - uczyniłby to niezwłocznie. Ale nikt nań uwagi nie zwracał, chyba ci, do których twarz pochylał zbyt blisko.

- Ani jednej osoby, ani jednego znajomego spojrzenia... - szeptał do siebie.

Czasami w tłumie migał jakiś kontur, jakiś profil znajomy, doskonale znany i przejmował serce dreszczem śmiesznego bólu, trwogi, wstydu. Chwila mocnego skupienia uwagi rozpraszała ułudę: to nie ten człowiek... Z tamtym obcowało się często, znało się go dobrze, albo cierpiało się z jego powodu jeszcze bardzo niedawno, ale w odległości trzystu mil od stacji Sapy. I już tamto wszystko zostało nieskończenie daleko... W innej znowu chwili przesuwało się oblicze bez wątpienia w tych stronach widziane za czasów dzieciństwa, czy nawet wczesnej młodości, ale tak przez długi szereg lat we wspomnieniu zatarte, tak zestarzałe i odmienione, że snuło się w oczach niby dziwaczne jakieś złudzenie, niepokoiło pamięć, jak przykra chimera, wymykająca się z objęć myśli.

Zagarnięty przez świeży przypływ osób, Raduski wszedł do poczekalni klasy drugiej i nie oparł się aż w najdalszym jej kącie. Była to hala wielka i bardzo wąska. Szereg kolumn dzielił ją od drugiej, gdzie składano pakunki. Przy drzwiach głównych znajdował się duży szynkwas, zwany także bufetem. Ozdobne sklepienie tej sali pokryte było plamami wieloletniego kopciu naftowego, ściany jej zaczerniały, jakby do ostatniego włókna przejęte dymem z cygar i papierosów, sprzęty umalowane jednostajną olejną farbą, nosiły ślady i znaki czegoś niby pracy i zużycia. Raduski siadł na wyplatanej ławeczce, tobołek umieścił pod nią przy nogach i znowu zapadł w ów stan szczególny, który można by nazwać gorączkowym marzeniem. Gwar publiki, płynącej niewyczerpaną falą skupiał się w tamtym miejscu, zlewał w jednostajne brzmienie i pod zaczerniałym sufitem cicho huczał, jak tony organów wielkiego kościoła. To echo zgiełku wydało się podróżnemu jak gdyby melodią chyżego biegu życia. Brzmiało w niej stanowczo coś, niby sama treść i istota wszystkiego, co się zamyka między pierwszym wzruszeniem miłosnym, a ostatnim dreszczem śmierci. W owej chwili, jak na wyniosłym pograniczu kończył się już kraj, utkany ze wspomnień, miała się przerwać zmyślona, niematerialna rzeczywistość, latami w sercu stwarzana, miała zniknąć tamta ziemia, mieli odejść ludzie, jak widziadła senne, co nie zostawiają śladu stóp swoich ani na pierwszym śniegu zimowym, ani na mokrym piasku wybrzeża.

Zadumę jego przerwał donośny głos portiera, który uderzywszy trzykroć w mały, ręczny dzwonek, woła:

- W Morysów, Tarcice, Palenisko, Łżawiec...

- Cha cha cha... Łżawiec... - zaśmiał się Raduski z cicha, patrząc na twarz starego oficjalisty przez smugi sinego dymu, ciągnącego się w poprzek sali ku wyjściu. - Ten sam portier, ten sam głos... Jedenaście lat nie słyszałem cię na jawie, kamracie, ale za to w marzeniu, w marzeniu...

Sala szybko pustoszała. Gdy krzyk odźwiernego zabrzmiał znowu, Raduski wyszedł. Po drodze przyjrzał się twarzy szwajcara i niby we śnie nad wyraz prędkim widział, jak coś obcego, młodość swą i samego siebie podczas oczekiwania w tej sali na schadzkę z pierwszą w życiu kochanką. Zadrżała w sercu dawna rozkosz, otwarła ramiona do uścisku w próżni, jęknęła na podobieństwo tonu muzycznego i znowu stała się nicością. Z całego systemu, z całego świata i tamtego życia nie zostało nic, taka nawet szczypta popiołu, żeby na niej mogła jedna ł za spocząć. W głębi serca zdumiewając się nad ową surową różnicą dwu egzystencji tego samego człowieka, stanu młodzieńca i stanu trzydziestokilkuletniego mężczyzny tak odmiennych, jak byt gołębia chyżo lecącego pod chmurami odmienny jest od bytu jaja, z którego się wylągł, a jednocześnie kombinując związek logiczny między bieżącymi zdarzeniami, podróżny nasz stanął przy wagonach. Konduktorowie chodzili z wolna tam i z powrotem, mrucząc od niechcenia:

- W Morysów, Tarcice, Palenisko...

- A gdzie jest wagon dla niepalących - zapytał grzecznie Raduski pierwszego z brzegu.

- Dla niepalących- Ij... Ano niech pan idzie naprzód. Pierwszy wagon...

Ów pierwszy wagon był nie tylko "palący", ale wszystkimi otworami swymi wydzielał dym z machorki i cygar, wonny, jakby ze spalenia kupy badyli kartoflanych w drugim tygodniu września. Na ławkach, półkach i pod ławkami mieścił się tam lud izraelski, zajęty konwersacją niewymownie ożywioną. Raduski stał we drzwiach przez chwilę i upatrywał dla siebie jakiegokolwiek miejsca, ale go nie znalazł. Zeskoczył tedy na peron i wgramolił się do innego wagonu klasy trzeciej, nie zasięgając już u konduktora informacji. Był tam tłok jeszcze większy, aczkolwiek aryjski. Dym zresztą posiadał ten sam zapach kapuściano - kartoflany. Panowała tu jeszcze większa swoboda ruchów, niż w przedziale semickim, były zajęte nie tylko miejsca, ale nawet przejścia. Dopiero w trzecim wagonie wędrowiec trafił na wolny brzeżek ławki i tam z ochotą przysiadł. Słychać już było sygnały konduktorskie, gdy do tego samego wagonu obydwoma wejściami wpadła nowa gromada ludzi i zapchała go tak szczelnie, że szpilki już by tam nie wepchnął. W przejściach między ławkami stało po pięć i sześć osób, dróżka wzdłuż wagonu była tak zaludniona, że drzwi wewnętrznych żadną miarą nie można było otworzyć. Pociąg ruszył. Nos i usta Raduskiego znajdowały się wobec rozpiętego surduta i rozpiętej kamizelki, obejmującej pokaźny brzuch jednostki, której korpus chroniła od upadku wysunięta półka. Obok siedziały dwie małe dziewczynki, dawniejsze towarzyszki podróży, siostry prawie tego samego wieku, przytulone do matki, ciotki czy babki w salopie ze staromodnym kołnierzem. Na twarze ich poobwiązywane chustkami padał z okna nikły blask i dał je poznać Raduskiemu.

Siedziały, jak dawniej, uroczyście wyprostowane, o ile na to zezwalały plecy, brzuchy, ręce wspierające się na nich co chwila, jak o martwe zawiniątka i pakunki i wytrzeszczały oczy w podziwie, przechodzącym czę sto w strach rzetelny. Starsza pani usiłowała chronić je od zgniecenia, zasłaniać od uderzeń licznych łokciów, ale sama wkrótce dostała wyraźnie, niby nieumyślne szturchnięcie i apostrofę, poczym dała spokój wszystkiemu. Za plecami dziewcząt, na ławce mającej wspólne oparcie, siedział jakiś pasażer w szopach bardzo wytartych i kapeluszu, tzw. melonie. Żółtawa twarz, której barwa znajdowała się w zależności bezpośredniej od piwa "słomkowego" łączyła się tak samo z rudym kołnierzem futra, jak kształt czaszki z formą przypłaszczonego kapelusza. Odwracając nieco na bok głowę, Raduski widział biust tego sąsiada, którego głos słychać było w całym wagonie. Wśród mnóstwa anegdot starych jak jego futro i nie większą mających wartość, które wygłaszał tonem donośnym, żeby go mogła słyszeć przynajmniej połowa osób w przedziale, rudy obywatel wtrącał od czasu do czasu:

- A ty parchu, bierz chałat w troki, pókim dobry i nie czekaj na moją ostatnią pasję!

- Co pan się wtrącisz w nie swój interes... - krzyczał w odpowiedzi kilkunastoletni żydek, skromnie siedzący na końcu ławki. - Co pan jesteś fagas od wyrzucania ludzi z tego wagonu ...

Właściciel spłowiałego futerału robił minę, że nie słyszy. Opowiedział z talentem najbliższym sąsiadom nowy "kawał", a ledwie go skończył wnet szepnął przyduszonym głosem:

- Idź stąd żydzie starozakonny, bo ci mówię, że z kwitkiem wieprzowym wylecisz. A do żydowskiego wagonu, śmierdzielu.

- Mnie tu wolno, ja mam bulet!

- Choćbyś i miał bulet, to ja ci perswaduję jak tkliwa matka rodzonemu dziecięciu, nie siedź koło mnie, skoro cię stąd wypycham, bo w przeciwnym razie będę zmuszony tak ci dać w oko, że cię wprost z tej ławki w białej trumience wyniosą na kirkut...

- Co pan myśli, czy ja to samo nie mam pięści na oko!

Ledwie izraelita słów tych domówił, rozległ się krzyk jego, cały tłum osób, stojących wokoło ławki, zakołysał się na nogach...

- Gwałt! - wrzasnął żydek... - Gaspadin konduktorze, co to jest... rozbój, rozbójnik, rabuś!

- Milcz! - wrzasnął pan w szopach, który go przed chwilą zepchnął był z ławki.

- Co to milcz! Ty sam milcz, złodziej! - zaczął na całe gardło krzyczeć pokrzywdzony.

- Nie piszcz mi tu, żydzie! Czego na mnie włazisz- Prać go w ucho bez gadania! - wołało teraz kilkanaście głosów.

Udzielono mu nadto z tylu stron admonicji pięściami pod boki, że się całkiem udobruchał i skromnie stanął w tłumie.

W samym środku wagonu mieścił się okrągły piec żelazny i właśnie o tej porze bryły węgla, zatlone przy wyjeździe z Sapów rozżarzyły się w nim na dobre. Pasażerowie siedzący i stojący bez ustanku ćmili tytuń. Zaduch, dym i brak powietrza były nie do zniesienia. Bardzo ucierpiały dwie małe sąsiadeczki Raduskiego. Jeden z pasażerów, usadowiony prawie na nich wysunął się był cokolwiek dla zbadania czegoś, co się hałaśliwie działo z tamtej strony pieca i małe panienki odetchnęły, ale wnet wejrzenia ich znowu posępniały. Na przeciwległej ławce siedzieli, żywo rozprawiając, dwaj kawalerowie, z których młodszy kopcił papierosa za papierosem, a strugi dymu z nadzwyczajną równowagą umysłu puszczał w twarz starszej, zapewne siedmioletniej dziewczynki. Wypalił w ten sposób jedną sztukę, drugą i sięgnął właśnie do pudełka, żeby poczęstować towarzysza, gdy starsza z dziewcząt otrząsnęła się szczególnym ruchem i zwiesiła bladą twarzyczkę. Za chwilę dostała mdłości. Raduski szybko rozepchnął gadających sąsiadów, spuścił okno i zwrócił się do wszystkich z grzeczną prośbą, żeby się na czas pewien wstrzymali od papierosów. Młodzi ludzie rzucili na niego wzrokiem zdumionym, jakby przemawiał w języku malajskim i podjęli dalszy ciąg rozmowy. Nim upłynęła chwila czasu, dziecko przyszło do siebie, a okno trzeba było zamknąć, gdyż pewien bladożółty jegomość z szerokim nosem, spiczastą brodą i wyrazem kwaśno-wilgotnego pesymizmu na melancholijnym obliczu wołał z trzeciej ławy, że dostaje zapalenia w prawym płucu. Skoro tylko szyba podniesioną została, sąsiad z przeciwka wydobył swoje niewyczerpane pudełko, częstował towarzysza i wziął się do zapałek.

- Panie - rzekł do niego Raduski - nie palże u licha choć chwilę! Widzisz przecie, że dziecko z tego dymu omdlewa...

Młodzieniec uśmiechnął się w sposób niezdecydowany, wstrzymał w ręce zapałkę, ale i cygaretki z ust nie wyjął.

Właśnie podówczas szedł wzdłuż wagonu nadkonduktor w towarzystwie swego asystenta i obydwaj z chwalebną pieczołowitością zajęli się badaniem czy każda z osób ma prawo korzystać z dymu i zaduchu w pozie, jaką jej wyznaczył srogi los na spółkę z oszczędnością akcjonariuszy. Raduski zwrócił się do tych urzędników z żądaniem, ażeby wskazali mu przedział dla niepalących i ażeby go tam wraz z małymi sąsiadkami zaprowadzili. Okazało się, że takiego przedziału w pociągu nie ma.

- Publika wszędzie kopci, proszę pana, cóż my na to poradzimy... - rzekł nadkonduktor, badając bilety.

- To mnie pan prowadź do klasy drugiej. Te dzieci są chore...

- W drugiej klasie tłok taki sam, a może i gorszy. Jedna rzecz, co jest, to zrobić z tego wagonu niepalący... Weź pan przekręć tabliczkę - zwrócił się starszy do konduktora. Wkrótce nade drzwiami widniała sentencja zabraniająca palić. Obydwaj konduktorowie powtórzyli przepis ustnie, ale bez skutku. Katolik w szopach, który poróżnił się był niedawno z sąsiadem semitą, wstał ze swego miejsca i ostentacyjnie zapalił cygaro. To samo uczynili natychmiast dwaj młodzieńcy. Pan w szopach, obgryzając koniec swojego kapustosa i naokół wypluwając włókna, rzekł:

- Dopiero był palący, już niekuriaszczy... A co mnie obchodzi- Komu dym kręci w nosie, to niech idzie do pierwszej klasy.

- Ale kiedy pan nie chce zwrócić uwagi... - żołądkował się Raduski - że to nie o starszych mowa, bo starszy wytrzyma, ale dziecko dostaje mdłości. Jakże można- Słyszał pan, że nie ma innego miejsca.

- Dziecko... mdłości. Mnie te mdłości zawsze idą na zdrowie i tej hrabiance nie zaszkodzą...

- Cha cha cha... - zaśmiali się sąsiedzi. Pan Jan skompromitowany zamilkł. Wódz palaczów, pewny teraz sukursu, mierzył go wzrokiem tak wyzywająco - zaczepnym, jakby w górnych, miarodajnych sferach jego czaszki, skrytej w głębi "melona", rozbrykane piwo chlupotać się poczęło w sposób burzliwy i niebezpieczny. W samej rzeczy zwycięstwo tytoniu było coraz oczywistsze. Obok dwu młodych ludzi palących, a za plecami jegomości w rozpiętym surducie, dał się słyszeć trzask zapałki i nowa fontanna dymu skierowała się ku sufitowi...

Przy samych drzwiach stał krępy człowiek w granatowej czapce i palcie z aksamitnym kołnierzem gorszego gatunku. Twarz jego, ruchy i sposób bycia zdradzały robotnika, czy rzemieślnika. Gawędząc z sąsiadami wtrącał wiele wyrazów fachowych, jaskrawych i malował rzecz nadzwyczaj wyrazistymi gestami. Gdy nowy palacz zaciągnął się dymem i wypuścił go z ust pod nos siedzącym, ów ruchliwy pasażer rzucił okiem na wszystkich i rzekł kategorycznie:

- A też panowie to sobie poczynają nie jak panowie, ale nie przymierzając jak świnie!...

Pan w szopach poczuł się dotkniętym i od razu pchając przed sobą wszystkich z zamiarem, widać, starcia z nowym antypalaczem groźnie mruknął:

- Widzisz go! Drugi kaznodzieja! Właśnie, że będziemy palili i cała rzecz, a pan stój i ujadaj!

- Ale kopć, panie! Każdy będzie trzymał swoje: pan swego cygarusa, ja swoje słowo...

Ryży obywatel łypnął białkami raz i drugi, nie znalazłszy, widać, punktualnie w umyśle swym repliki. Nawet i w parę chwil później mruczał tylko przez zęby i wąsy grubiańskie wymysły, ale dowcipnego słowa nie urodził. Młódź paląca za jego inicjatywą przeszywała wprawdzie kaszkietowego złowrogimi oczyma, ale również zatopiła swe wzburzone odczucia w pomruku nieparlamentarnym. Jan Raduski był aż nadto przyzwyczajony do wszelkiego rodzaju scen wagonowych. Zdarzało mu się widzieć, jak podochocona publika, wskutek jakiegoś przewinienia względem kasjera stacji, szturmem brała dworzec, bufet, wagony i odbywała wojaż według swej chęci. Toteż wystąpienie obywatela w kaszkiecie bardzo przypadło do smaku, było mu tak miłe, że tego słowem opisać nie można. Zza ramienia pasażera stojącego patrzył ciągle na swego adherenta i postanowił zaznajomić się z nim niezwłocznie.

Tymczasem tamten, wciąż ciskając śmiałe wejrzenia między gremium palące, przedostał się ku środkowi wagonu za piec, gdzie już od dawna umiejscowiona była jakaś heca. Dawały się stamtąd słyszeć ciągłe okrzyki, sprzeczki, groźby, przyduszone szepty i chóralne śmiechy. Raduski wstał ze swego miejsca, ustąpił je otyłemu sąsiadowi, a sam przecisnął się na środek i wyjrzał zza pleców mężczyzn pochylonych. Bawiono się tam hazardownie w szczególną grę. Wysoki i chudy młodzieniec z miną kryminalisty trzymał w ręku długi, cienki i wąski rzemyk skórzany. W oczach wszystkich ujmował palcami prawej ręki jego dwa końce, lewą miejsce, gdzie przypadał środek i od tego środka zwijał rzemień w ścisły rulon. Gdy zeń utworzył płaski krążek, kładł go na ławie i proponował komukolwiek, żeby cienkim drutem trafił w środek.

- Stawiasz pan fajgla, ja stawiam fajgla i granie idzie... - mówił tonem tak andrusowskim, że Raduski zaśmiał się mimo woli. - Widzisz pan przecie, że biorę za końce paseczka, widzisz pan, że ciągnę... - gadał dalej wysmukły. Jeśli drucik zostanie panu, skoro cały rozkręcę, między dwiema połówkami paska, rubelians pański, jeśli zaś będzie "na polu", rubelians mój. Rozumiesz pan przecie ...

Drucik zawsze zostawał "na polu" i rzadko kiedy trafiał w "opłotki". Czasami, gdy rozwścieczony gracz domyślał się jakiegoś złodziejstwa po przepuszczeniu kilku "rubeliansów", drucik trafiał w "opłotki" i ochota do próbowania szczęścia wzmagała się znowu. Jegomość w kaszkiecie przez czas pewien ognistym wzrokiem przypatrywał się tej grze, przekrzywiając głowę z ramienia na ramię. W pewnej chwili, gdy ostatni z ryzykujących szukał po kieszeniach "fajgla" i w żadnej go znaleźć nie mógł, stronnik Raduskiego zawołał:

- Stawiam dwadzieścia kop!

- Idzie granie... - powiedział właściciel paska, wznosząc ku górze białą źrenicę. Okazało się, że nowy gracz trafił w środek i zabrał czterdzieści groszy. Nie zwlekając, postawił obydwie czterdziestki i wygrał. Wówczas puścił w kurs tylko jedną i zwyciężył.

To jego szczęśliwe prowadzenie druta powitano ze wszystkich stron cichym szmerem. Błyszczące oczy wpijały się w ruch palców, rozchylone usta pchały je, zdawało się namiętnym oddechem. Żywy robotnik wygrał jeszcze kilka razy, ale niespodziewanie szczęście go zdradziło. Poczytywał to za chwilowy lapsus oka, gorączkował się, stawiał coraz więcej i brnął w przegraną. śmiech, rozlegający się dookoła jego uszu, nękał go i prowadził w pasję coraz większą. Strugi potu lały się z jego czoła...

Raduski schylony nad tą ławką, patrzał w twarze grających, jedną po drugiej badał ciekawym wzrokiem. Dopiero świst lokomotywy zmącił jego myśli.

- Morysów... - wymówił ktoś od niechcenia.

W istocie pociąg zatrzymał się i znaczna ilość pasażerów wysiadła z wagonu. Przez otwarte drzwi wleciały kłęby zimowego powietrza i sprawiły ulgę dziewczętom, do których Raduski wrócił znowu. Starsza z nich wciąż była żółta i miała oczy zamglone, toteż pan Jan, uzyskawszy zezwolenie damy w salopie, wyprowadził omdlewającą na peron i przeszedł z nią tam i na powrót. Dookoła stacyjki czerniał las sosnowy. Wrony z krzykiem przelatywały z drzewa na drzewo; daleko wśród lasu słyszeć się dawał łoskot siekiery. Żelazne szyny drogi za lokomotywą biegły z początku prosto, a następnie zginały się nieznacznym łukiem i niknęły między drzewami.

- Tam pojedziemy... - szepnął Raduski niby to do dziewczynki, czując, jak się w nim szarpie rozdrażniona, nie cierpiąca zwłoki żądza ujrzenia skrytego za lasem widoku. Wkrótce uderzył drugi dzwonek. Trzeba było wracać do wagonu. Miejsca tam już było nieco więcej, ale zawsze kilka osób stało pośrodku. Zaledwie pan Jan z towarzyszką zdobył na nowo jej miejsce, zjawił się w drzwiach duży tobół w kraciastej chustce, a za nim staruszka, pchająca go po schodkach i we drzwi. Głowę miała owiniętą w chustki tak szczelnie, że widać było tylko twarz pomarszczoną, wargę wysuniętą i rzadkie zęby. Za pierwszą szła druga kobiecina w wieku, chuda i równie opatulona. Skoro tylko ta dźwigająca tobołek stanęła przy drzwiach, zaczęła mówić nie wiadomo do kogo w sposób uroczysty, jak w chwili przesłuchania w sądzie:

- Jechalimy - woła, głośno ciapiąc długimi wargami - z panią Pisarkiewiczową do dom i bzdurzylimy se gadu-gadu... Aż tu stacja. Pani Pisarkiewiczowa powiada: Palenisko. A boś pani najpierwsza powiedziała!... No, jak Palenisko - my za toboły i szast z kolei na ziemię. My do miasta, niby na Palenisko, a tu nie ma. Stoi jakiś cudaczny budynek, przy nim obora, a dalej las, jak sądzę. Jezu! Zawołałam ja pierwsza, cóż to jest takiego... Stanęlimy, patrzemy się, a tu koleja pychu pychu, pychu pychu... poszła! Wczoraj się to zdarzyło, przed północkiem. Święta Domicelo, powiedzielimy z panią Pisarkiewiczową, a to my, widać nie w Palenisku wysiedli... Dwa kuferki, jeden mężusiów, drugi pani Pisarkiewiczowej na bagaż nam zdać kazali w Sapach. Cóż to będzie teraz, ludzie kochające-...

- A cóż ma być, trza się było pilnować - mruknął ktoś z kąta - mąż pogrzebaczem plecy wyłoi, to i po bólu.

Pani Pisarkiewiczowa strzeliła okiem w tamtym kierunku, a staruszce mówiącej przez ten czas długa warga ruszała się mechanicznie i szybko, jak sprężyna silnie przyciśnięta, a później wolno puszczona.

- My do naczelnika - zaczęła, skoro tylko nastręczył się czas przemawiania - opowiadamy, jak, co, pytamy się, upraszamy - nic. Ręce rozłożył - do jutra, mówi, drogie panie zaczekajcie, do popołudnia, a dopiero, mówi, bilety na nic, a rzeczom, mówi, nic złego się nie stanie. Rzeczom nic złego się nie stanie, a tam mężuś miał z kobyłką uproszoną od Zielińskiego, bo do nasz, niby do kuźni, dziewięć, a no tak, albo osiem albo dziewięć wiorszt... Zdębiałymy z panią Pisarkiewiczową. Tu funduszu mamy na kupienie całą czterdziestkę, a tu mówi, bilet nowy kup - i jeszcze weź i nocuj! Zafrasowalimy się...

- Ale mężuś pogrzebaczem wypierze, to nie ma o czym gadać. Sprawa skończona...

Starowina przerwała opowiadanie i zawstydziła się. Blade rumieńczyki ubarwiły jej zmarszczone jagody. Wkrótce jednak przyszła do siebie i pytlowała dalej, wszelako cichszym głosem i zwracając się do najbliższych sąsiadów:

- Kupilimy na noc u bufeciarzy dwa kubki herbaty i po bułce, po kajzerce. Te bułki my wdrobili do herbaty i była wieczerza, a zapłaciło się za toto osiemnaście groszy. Spać nam kazał portier na sali między chłopiskami. Tak my leżeli na drewnianych ławach z tobołami pod głową. Stękania było więcej, jak czego. Teraz my do wagonu, ale co ta może być z tego, to już nic nie wiem. Chyba, ze wyrzucą... My bez biletów jedziemy! - krzyknął a raptem z tak rozpaczliwą determinacją, jak gdyby wyznawała publicznie, że jest morderczynią.

Pewien pasażer usunął się nieco i zrobił jej miejsce. Zaraz, wdzięcznie dygając, przysiadła, tobołek umieściła na kolanach i, splótłszy dłonie, objęła go rękami. Wypadek ten rozbił znowu fale jej elokwencji. Wargi tylko pracowały bezdźwięcznie. Czasami padał z nich projekt jakiegoś zdania:

- Nie wiem nawet, co tu z nami może być takiego...

Ruch wagonu, atmosfera ciepło - duszna i spoczynek w trakcie wzruszeń - wnet uśpiły babinę. Oczy jej coraz bardziej zasłaniało bielmo, wargi ruszały się coraz wolniej, głowa szła w różne strony. Towarzyszka niedoli, pani Pisarkiewiczowa, stała niedaleko w grupie mężczyzn głośno rozprawiających i wpatrzona w okno posępnie, ześciśniętymi ustami milczała.

Gdy bezładnie opadnięta dolna warga wskazała, że jejmość wymowna śpi na dobre, Raduski wszczął tajemnicze konszachty ze starszą panienką, którą przedtem oprowadzał po peronie stacji Morysów. Dziewczynka rzucała pytające wejrzenia to na swą opiekunkę, to na Raduskiego, na śpiącą obok pasażerkę, wreszcie na prawą dłoń swoją, w której coś trzymała. Twarz jej na przemian płonęła i bladła, szeroko rozwarte oczy wyrażały głęboki niepokój. Za chwilę wszystko to w niej jakby przycichło. Zsunąwszy się na ziemię dziewczynka ta zbliżyła się nieznacznie do śpiącej, stanęła bokiem i, nie podnosząc rąk, wsunęła jej między splecione dłonie papierową trzyrublówkę. Wykonała to tak zręcznie, że nikt z obecnych nie zauważył tej operacji, a staruszka w dalszym ciągu spała bez odmawiania sobie nawet kowalsko - mazowieckich melodii chrapickiego. Obydwie siostry przytuliły się teraz do siebie i strzygły oczyma, śledząc każdy oddech, każdy ruch śpiącej. Kiedy niekiedy jedna z nich trzęsła się na znak, że "ta pani" już się budzi. Wtedy druga uciszała ją nakazującym podnoszeniem brwi i mową oczu...

Początek formularza

 

 

 

Dół formularza


INDEX

SPIS GIER

 

 

Początek formularza

 

 

 

Dół formularza



Stefan Żeromski
Promień

I

Raduski wyszedł cichaczem z wagonu, stanął na jego platformie, wsparł się łokciami o gruby pręt żelaznej balustrady i patrzał w krajobraz. Naokół stały otwarte, płaskie pola. Śniegi leżały tam jeszcze głębokie, ale już zestarzałe i jakby zniszczone. Zaspy porozrzucane przez dawne burze, zmiękłe do głębi w odwilżach, wystygłe w mrozach, jak daleko wzrok sięgał zasmucały widok nieruchomymi formami. Ostre grzbiety skib roli, jesienią uprawionej, widać już było gdzieniegdzie. Dzikie wichry lutego zdarły z nich nie tylko śnieg, ale i zdmuchnęły i rozbiły grudy piachu. Na całym obszarze skorupy śniegowej leżały po wierzchu żółtawobure płaty i smugi, z kształtu przypominające jakby ułamane zardzewiałe groty dzid tytanicznych, którymi by w ciągu nocy zimowych walczyły ze sobą płanetniki wichrem porwane. W dali, w dali szarej, bez cienia błękitu tkwiły topole, ze mgły ledwo wydzielone, jak obdarte pióra, idące alejami dokądś, na kraj świata. Bliżej, stały w polach tu i ówdzie małe zagajniki brzozowe, albo samotne i na wpół uschnięte dzikie gruszki.

Czarno sine, wystrzępione, pierzaste, kłębiące się chmury mknęły na niebie w poświstach ostrego wiatru. Niekiedy przelatywał obłok czarniejszy niż inne wlokąc za sobą przez martwe pola cień swój żałobny. Kiedy indziej licho wie skąd leciały krople deszczu nieliczne, rzadkie, dziwnie chłodne. Krople te cięły w twarz, niby grad, a do szyb wagonu przystawały w formie ostrych kryształków i długo się na nich szkliły. Czasami wśród zawałów chmur odsłaniał się nieforemny strzępek śmiertelnie bladego błękitu i prędko ginął sprzed oczu.

Raz tylko wyłamał się z pomiędzy obłoków i spadł na ziemię jasny promień słońca. W postaci wielkiej, białej plamy gnał wśród równin, ścigany przez gęste c...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin