PIERRE PELOT
Tranzyt
(Przełożył: Andrzej Pruszyński)
SCAN-dal
Naturalnie tobie i oczywiście mnie
...ty, co mnie odgradzasz od zgiełku.
(Alicja - gdzieś... kiedyś...)
Jego imię było wielką, szafranową, rozdętą banią. W chwili gdy miał ją rozpoznać, zidentyfikować, bania rozprysnęła się - złośliwy żart - na niezliczone cząsteczki, których materia w niczym nie przypominała pierwotnej materii bani, jak gdyby bańka mydlana przemieniła się w miriady ostrych i groźnych kryształków lodu. Ten połyskliwy deszcz opadł złocistą kaskadą na jego czaszkę, podzwaniając o błyszczącą skórę.
Wiedział, że taki obraz nie ma sensu. Wiedział, że to nie jest - to nie może być - jego czaszka. Coś, czego nie mógł dociec, co było zagrzebane w szlamie, budziło w nim pewność, że jego czaszka, jeśli ją w ogóle miał, nie była łysa. Ale ta pewność natychmiast ustąpiła pod naporem fal, które w nie kończących się przypływach i odpływach spiętrzały się i załamywały w trudnym do przewidzenia, rozkojarzonym rytmie.
Obraz zatarł się. Może też nigdy go nie było.
Pędził na złamanie karku po rozległej równinie, pośrodku różowoliliowego krajobrazu, którego był jedynym ruchomym elementem. Nigdy nie widział podobnej równiny, tak idealnie gładkiej, tak idealnie płaskiej: wzór doskonałości. Podłoże było ziemią, oczywiście, chociaż bardziej przypominało olbrzymią, wypolerowaną płytę zimnego, szarego metalu. Biegł po niej. Za każdym razem, gdy jej stopami dotykał, słyszał głuchy odgłos, który niemal rozsadzał mu czaszkę. Ten odgłos zresztą nasunął mu przypuszczenie, że grunt jest metaliczny: podążający ze nim dźwięk brzmiał bowiem dokładnie tak, jak tupot nóg po żelaznej płycie.
Biegł. Nie wiedział, ani dlaczego, ani dokąd, ani skąd biegnie. Widział po prostu, że biegnie
- Niebo (niebo?) było bądź przejrzyście koloru błękitu pruskiego z długimi żółtawymi pręgami.
Zrozumiał, że przydarzyło mu się coś anormalnego.
Siedział na najdalszym krańcu równiny. Widocznie przemierzył ją od końca do końca, ale kiedy usiłował odtworzyć w pamięci tę drogę, natrafiał tylko na szarą masę mgły, rozświetlaną od czasu do czasu przez miecze straszliwych piorunów. Nawet nie próbował sobie przypomnieć, co się działo przed tym domniemanym przejściem (na przykład w chwili wymarszu... a przecież musiał chyba skądś wyruszyć?).
Siedział tam, a jego nogi zwisały w próżni. Bo skraj równiny wznosił się nad pustką.
W pewnym miejscu coś się w tej próżni kłębiło i burzyło. Coś, co mogłoby uchodzić za wirujący dym lub kurz. Ale oczywiście nie było to absolutnie pewne.
Od czasu do czasu wyłaniały się z tej kipieli względnie wyraźne wizje i przy odrobinie dobrej woli mógłby je uważać za realne. Zbyt często jednak ulegał złudzeniom. Zaczynał się przyzwyczajać i odbierał te wizje z zupełnym spokojem.
Port, przy nabrzeżu setki jachtów, różnokolorowych lub o barwach wyblakłych i szarych. Maszty kołysały się potęgując ruch dużych i małych fal, podnosząc je aż do topu. Niektóre jachty miały na dziobie i nawet na rufie nazwy wygrawerowane na miedzianych tabliczkach albo też wymalowane wprost na kadłubie wielkimi białymi literami. Nie udało mu się odczytać bodaj jednej z tych nazw. I nie dlatego, że nie próbował. Po prostu nie mógł. Kto wie zresztą, może nazwy jachtów były nieczytelne?
Jakieś okno otwarte na letni krajobraz, na spokojną wieś, rozprażoną w bezlitosnych promieniach słońca, które zasłaniało mu framugę. Krajobraz tworzyły łąki układające się tarasowata w poprzek łagodnego stoku. Ześlizgiwały się tak aż do wklęsłości terenu, którą była niewątpliwie dolina. Po drugiej stronie wzniesienia łąki wspinały się według identycznego schematu i pokrywały długie szeregi wibrujących wzgórz.
Ołowiane, niezwykle ciężkie niebo przytłaczało go, przytłaczało grożąc, że roztrzaska mu głowę, że przemieni go w cień odciśnięty na metalicznym skraju równiny. Że go zetrze na miazgę.
Próbował się wymknąć, ale góra była silniejsza od niego. Oczywiście.
Sprawa życia lub śmierci. Musiał uciec.
Dlaczego miał odejść? i dokąd?
Musiał używać tysiąca wybiegów i odgadywać tysiące pułapek czyhających na jego nieopatrzny krok. Kiedy zamykał oczy, widział krajobrazy “szalone", pokryte ruszającymi się roślinami lub też krajobrazy “normalne", lecz nieznane. Albo też widoki zgoła irracjonalne. Widział na przykład stos zardzewiałego żelastwa wtłoczonego roztrzaskanym klinem w sam środek kwiecistej łąki. Takie właśnie rzeczy.
Nie powinien zamykać oczu.
Góra była wielka, z nagiej, szaro-fiołkowej, lodowatej skały. Przez cały długi rok pokrywał ją śnieg. Gdy spoglądało się na nią z daleka, przypominała ciastko, na którym ktoś do znudzenia rozgniata rożek z białym, lepkim i słodkim kremem.
Żeby się ratować, powinien opuścić górę, a jednocześnie - co za paradoks! - był niemal pewny, że ten lub ci, którzy mogą mu pomóc, tu się znajdują.
Zastanawiał się, czy rzeczywiście ktoś zamierza mu pomóc. Starał się dociec, czego się boi, jakie jest oblicze niebezpieczeństwa. Próbował uprzytomnić sobie, czy się boi i czy gdzieś czai się owo niebezpieczeństwo.
Pomyślał, że może nie należy opuszczać góry, lecz przeciwnie, wspiąć się na nią. Już nic nie wiedział.
Już nic nie wiedział.
I właśnie w tej niewiedzy kryła się trwoga.
Już nic nie wiedział, choć powinien wiedzieć.
Krzyknął. Nieważne co, po prostu krzyknął przeraźliwie. Odpowiedziało mu echo, zdziesięciokrotnione, zniekształcone.
Krzyk bezkształtny.
Nie.
Przeciwnie, były to słowa, prawdziwe artykułowane wezwanie, złożone z określonych dźwięków, tworzących określone słowo w określonym języku. Ale nie przypominał sobie, by kiedykolwiek używał tego języka.
Obraz zatarł się. Jeśli kiedykolwiek istniał.
To była czerń. Taka, jaką można ujrzeć spoglądając w lufę karabinu. Na przykład.
Wiedział, że i ta czerń ustąpi.
Intuicyjnie.
1.
Gaynes obudził się i tuż po odzyskaniu świadomości powstrzymał odruch, który skłaniał go do otwarcia oczu. Miał ochotę, jeszcze na krótką chwilę, pozostać sam z sobą, w przytulnej niszy tego zamkniętego gniazda, pod osłoną powiek.
Obudziło go prawdopodobnie światło słoneczne. Czuł ciepło gwiazdy na skórze twarzy. Nasłuchiwał. Gdzieś, może w korytarzu, rozmawiały z sobą dwie osoby - zbyt oddalone, by mógł pochwycić sens wymienianych zdań. Może też rozmówcy dyskutowali półgłosem.
Tylko te szepty zakłócały panującą wokół przyjemną ciszę. Znowu ogarnęło go cudowne uczucie, że jest rozbitkiem wyłowionym przez załogę komfortowego statku, po wielu wiekach nieświadomego dryfowania na szczątkach jakiegoś rozbitego wraku. Ta wizja wywołała uśmiech na jego twarzy i pogrążyła go w błogostanie. Po chwili dotarł do niego szczebiot ptaków latających między brzozami przed domem. Powieki miał nadal zamknięte, ale nie przeszkadzało mu to widzieć bardzo wyraźnie ptaków i rozkołysanych, kruchych gałązek brzóz, które jesień ubarwiła soczystą żółcią. Wizja ta była mu w najwyższym stopniu przyjazna i nie chciał jej stracić. Za żadną cenę. Był to pierwszy obraz, jaki zapamiętał po powrocie do życia, wczoraj, kiedy po bezkresnej nocy i po katastrofie otworzył oczy, tak jak to zrobi za chwilę, i oto, co zobaczy: wielkie okno, zajmujące całą albo prawie całą ścianę pokoju, za oknem pozłacane brzozy, a w girlandach drżących liści fruwające ptaszki...
Innych dźwięków nie było: świergot (i czyjeś szepty. Potem nastąpiła cisza. Kroki oddaliły się.
“Czy on wejdzie?" - pomyślał Gaynes. “On" to mężczyzna, którego ujrzał wczoraj... chyba że... Nie. (Dreszcz nim wstrząsnął). Nie mylił się. Chodziło właśnie o dzień wczorajszy. Nie pogrążył się na nowo w chaosie. Wiedział o tym z absolutną pewnością. Zresztą nie miałoby to sensu; nie mógł przecież spędzić całego życia wśród ciągłych kataklizmów.
Otworzył oczy.
Strumyczek lęku przerwał grę wyobraźni Gaynesa, wywołując odruch, który zanurzył go całkowicie w rzeczywistości.
Bez problemów. Koniec z twoimi problemami, Gaynes! Otaczające go wnętrze wyglądało dokładnie tak, jak tego oczekiwał. Jedyne, jakie znał. Oczywistość tej przygnębiającej ograniczoności przemknęła mu przez myśl, ale automatycznie starał się o tym zapomnieć lub przynajmniej udawać, że nie przypisuje temu znaczenia, które mogłoby go pozbawić ledwo odzyskanej równowagi. Uświadomił sobie to oszustwo i własną słabość; wie - dział w głębi duszy, że nie wytrzyma długo tej gry. Nie czuł się tak dobrze, jak to sobie usiłował wmówić.
Żył, a to nastręczało wiele problemów. Kręta droga, na której nagle wyrastał wysoki, stromy i gładki mur... Taki wysoki mur!... Taki wysoki, iż Gaynes zatarł przezornie jego obraz, czując, jak wszystkimi porami skóry opuszcza go odwaga...
Skoncentrował całą uwagę na ściśle określonym miejscu, w którym się znajdował.
Bladoniebieski pokój, około sześciu metrów długość na cztery szerokości, wysoki na dwa i pół. Było w nim kilka nieodzownych mebli, stół i dwa krzesła, w rogu mała biblioteczka, wygodny fotel, i łóżko.
Łóżko, na którym leżał.
Po lewej stronie otwarte drzwi wycięte w ściance działowej.
Przed nim - wielkie okno z widokiem na brzozy. Przy pomniał sobie, że krajobraz ten posiadał pewną głębię i uniósł się ostrożnie na łokciu, by upewnić się, czy realne jest to wspomnienie.
Nie mylił się. Przed domem było coś w rodzaju ogrodu z przyciętą równo trawą, z kępami brzóz wyłaniających się jak wielkie, leniwe płomienie. (Zresztą może to nie był ogród, ale zagajnik, w którym przypuszczalnie wzniesiono ten dom...) “Powiedzmy ogród" - pomyślał Gaynes. Łąka opadała łagodnie na przestrzeni około dziesięciu metrów, przechodziła dalej w teren względnie płaski. Między biało nakrapianymi pniami na pierwszym planie Gaynes dostrzegł zarysy domów. One także otoczone były żółknącymi drzewami, rosły tam inne drzewa, a także brzozy i błękitne sosny. Domy były raczej długie i niskie, parterowe, z dużych, okrągłych kamieni albo też - jak sądził - z drewna. Dachy, niemal płaskie, jedno - lub dwuspadziste. Zrobione z materiału, którym mógł być łupek - na to przynajmniej wyglądało - a opadłe z drzew liście znaczyły je kolorowymi plamami.
Coś bezszelestnie i szybko przemknęło za pierwszym szeregiem drzew ze strony lewej na prawą, po linii prostej. Minęła dłuższa chwila, zanim Gaynes uświadomił sobie, że to, co zobaczył, było pojazdem. Coś w rodzaju platformy w kształcie muszli, bez dachu; siedziały na niej dwie osoby. Nie zdążył zauważyć, czy pojazd unosił się tuż nad ziemią, czy też toczył się na kołach. Zachował obraz kolorowej smugi, przecinającej jego pole widzenia, jak komiczna i dziwaczna, wręcz nieprawdopodobna figura z animowanego filmu.
“Dlaczego nieprawdopodobna? - zastanawiał się Gaynes. - Dlaczego, staruszku, opierasz się temu, co ci się objawia? Na podstawie jakich to racjonalnych przesłanek dokonujesz podziału na prawdopodobne i nieprawdopodobne? Nie masz przecież żadnej podstawy, Gaynes. Nic. Dryfujesz..."
Jeszcze czas jakiś oparty na łokciu wypatrywał innego pojazdu, który by mu pozwolił wyrobić sobie pogląd na temat realności pierwszej obserwacji. Ale krajobraz był pusty, nie ukazał się już ani komiczny obiekt, ani żaden podobny, ani nic w tym rodzaju. Tylko drzewa, spokojne domy i ptaki.
Ramię mu zdrętwiało. Położył się. Łóżko posiadało takie urządzenie, że można je było pochylać pod różnymi kątami. Końcówka zdalnego sterowania znajdowała się na ściennym występie przy wezgłowiu. Gaynes ustawił stelaż tak, by załamany w jednej trzeciej długości posłużył mu za oparcie dla pleców. Dzięki temu mógł nadal wpatrywać się w łagodnie opadającą łąkę, a także widzieć przestrzeń między drzewami, gdzie przemknął zabawny pojazd.
Cienie na dworze były długie, wyostrzone. Zapewne słońce niedawno wzeszło. Ale też zmierzało ku zachodowi? Gaynes szukał oczyma jakiegoś znaku, który dałby mu odpowiedź na to pytanie. Na występie wezgłowia zobaczył owalny czasomierz. Dwie strzałki - czerwona i zielona, tej samej długości - wskazywały na okrągłej tarczy cyfry 7 i 17. Obwód tarczy podzielony był na osiemnaście różnych części.
Gaynes wiedział, że jest godzina siódma minut sto siedemdziesiąt, i że, naturalnie, jest to poranek.
Był z tego zadowolony, nie wiedząc właściwie dlaczego. Może dlatego, że miał przed sobą długi, piękny, jesienny i słoneczny dzień na rozpoczęcie bitwy...
Ocenił w myśli stan swojej wiedzy... Było to wszystko tak kruche, tak ulotne, że poczuł, jak mimo woli ześlizguje się na samo dno depresji.
Stan jego wiedzy... Tyle co nic, grzbiet fali z koronką piany w szczytowym momencie przypływu nieopisanej czerni. Wiedział, że nazywa się Gaynes i że wczoraj obudził się w tym łóżku, w tym pokoju.
I nic więcej.
A jednak jeszcze coś: Stin Volke.
Stin Volke, on także występował w jego wspomnieniach. Przez Stina Volke został przyjęty wczoraj, kiedy wynurzył się z czerni. Stina Volke, gdy wszedł do pokoju i uśmiechnięty zbliżył się do łóżka, umieścił Gaynes na samym początku listy pewników. Pomyślał teraz, że dane z owej listy są rozpaczliwie znikome. Jedno imię: Gaynes; jedna osoba: Stin Volke: jedno miejsce: ten pokój. Bał się, że za chwilę runie w otchłań przerażenia - odczucie-błyskawica, pocisk strachu.
- Jak się pan czuje? - zapytał Stin Volke.
Jego magiczny uśmiech ustabilizował natychmiast otoczenie i zmiótł trwogę - do tego stopnia, że Gaynes poczuł się pewniej niż kiedykolwiek.
- Dobrze - odrzekł. - Bardzo dobrze, dziękuję.
Nie kłamał... i płonął z niecierpliwości, bo cisnęły mu się na usta i pulsowały pod czaszką niezliczone pytania. Niebywała obfitość splątanych, różnorakich pytań, nakładających się jedno na drugie w najgorszy z możliwych sposobów, pytań skłębionych w gigantycznym i zawrotnym splocie.
Czas, Gaynes, masz czas... tylko bez paniki, Gaynes, trochę spokoju...
Szybko zamknął oczy, aby uniknąć zawrotu głowy. Kiedy je otworzył, Volke wyciągał właśnie spod łóżka składane krzesło. Gaynes patrzył, jak je rozstawia i sadowi się w tym krześle z oparciem i poręczami. Znów napotkał ciepłe spojrzenie mężczyzny i nieco się uspokoił.
- Niech się pan odpręży - powiedział Volke, jak gdyby słyszał zgiełk myśli kłębiących się w głowie Gaynesa, a może naprawdę je słyszał?
- Tak... ja... jestem spokojny - rzekł Gaynes usiłując odpowiedzieć uśmiechem na uśmiech Volkego.
Volke z zachętą kiwnął głową. Był raczej wysoki (“Wyższy ode mnie" - stwierdził Gaynes) i smukły. Długi tułów, drobne kości, sprężyste mięśnie. Ramiona opadały mu lekko, chodził nieco pochylony. Twarz bez zarostu, łysina poważnie zaawansowana, a to, co pozostało z siwych, krótko ostrzyżonych włosów, zakrywało uszy. Kości policzkowe raczej wystające, wysoko umieszczone, nos ostry, usta wąskie. Surowość jego twarzy łagodziło ciepłe spojrzenie i uśmiech, niemal nie schodzący mu z ust. Gaynes nie potrafiłby określić dokładnie wieku Volkego, mógł mieć między trzydziestką a pięćdziesiątką.
Stwierdził niemal od niechcenia, że pojęcia ,,rok", “lata", “wiek" nie znaczą nic konkretnego. Użył ich w myśli mimo woli. Odgadywał, że ta nieścisłość nie jest spowodowana brakiem zasadniczych informacji, ale wynika raczej ze zniekształcenia rozmytej jak gdyby rzeczywistości. Innymi słowy, nie dostrzegał widocznych różnic między “rokiem" a “godziną".
W tym samym przebłysku i także niemal od niechcenia uświadomił sobie fakt, że nie wie, jak sam wygląda. Mógłby tylko potwierdzić swoją przynależność do płci męskiej. Nie zachował dokładnego wspomnienia o charakterystycznym układzie własnych rysów.
Myśl o tym uleciała równie szybko, jak się pojawiła.
Następnie spojrzał na strój Volkego i zdał sobie sprawę, że sam jest pod kołdrą nagi. Volke nosił szeroką, luźną bluzę, chyba lnianą, i spodnie z podobnej tkaniny, ale niebieskie. Na nogach miał sandały, z rodzaju tych najprostszych, na sznurowej podeszwie; dwa płócienne paski krzyżowały się na grzbiecie stopy.
- Przyszedłem porozmawiać z panem trochę, Gaynes - rzekł Volke. - Jeżeli pan sobie tego życzy, oczywiście. Jeżeli ma pan do mnie pytania i jeżeli będę mógł na nie odpowiedzieć...
- Mnóstwo pytań kłębi się w mojej głowie! - oświadczył Gaynes.
- Dobrze. Niech pan zachowa spokój, mamy mnóstwo czasu, prawda? Nie czuje się pan ograniczony w czasie?
- Nie wiem... prawdę mówiąc, nie.
- Doskonale - podjął Volke i dodał uśmiechając się swoim charakterystycznym uśmiechem. - Jest pan tylko niecierpliwy, rozumiem pana. Jeszcze raz pana zapewniam: mamy mnóstwo czasu.
Z kieszeni, ukośnie wciętej w połę bluzy, wyjął płaskie pudełko i mały sześcian jakby z marmuru... Nacisnąwszy sterczący guziczek otworzył pudełko. Zawierało pół tuzina cygar. Volke włożył jedno z nich do ust. Zachęcającym gestem podsunął pudełko Gaynesowi.
Gaynes odruchowo wziął cygaro. Ale potem zawahał się. Patrzył, jak Volke manipuluje małym kamiennym sześcianem: na jednej z krawędzi błysnął płomień. Volke zaciągnął się kilka razy pachnącym dymem i podsunął Gaynesowi nie zgaszoną zapalniczkę.
- Boi się pan? - spytał widząc minę Gaynesa.
- Boi? - powtórzył Gaynes. - Nie wiem... - spojrzał wymownie na cygaro, które trzymał w dwóch palcach. - Czy to nie jest... niebezpieczne?
Oczy Volkego zwęziły się niezauważalnie - na ułamek sekundy - po czym ciepło uśmiechu na nowo zalało jego ciemne źrenice.
- To było niebezpieczne - powiedział. - Ale bardzo dawno temu. Sądzi pan, że tytoń stanowi jakieś niebezpieczeństwo?
- Bo ja wiem? - odparł Gaynes. - Nie wiem, dlaczego to powiedziałem. Volke schował do kieszeni cygara i zapalniczkę.
- To było niebezpieczne - podjął - zanim zajęliśmy się poważnie tą rośliną. Było to bardzo, bardzo dawno temu. Zdaje się, że sięga to niemal czasów odkrycia tej rośliny... Proszę się nie obawiać, cygara nie zawierają żadnych składników toksycznych.
Gaynes uniósł cygaro do ust, zaciągnął się i wypuścił kłąb dymu. Smakowało mu. Opanowały go, rzecz dziwna, dwa sprzeczne uczucia: miał wrażenie, że uczestniczy w pewnego rodzaju rytuale, a zarazem, że robi coś nowego, że próbuje czegoś, co do tej pory było zakazane. Ten dualizm stopniowo zanikał... Wypuszczany przez niego dym mieszał się z dymem cygara Volkego.
- No więc? - odezwał się Volke po krótkiej chwili.
- Gdzie jestem? - zaatakował natychmiast Gaynes.
- Na Gayhirnie - odrzekł Volke.
- Czy jestem w...
I urwał, jak gdyby odpowiedź Volkego dopiero teraz do niego dotarła.
- Gayhirna?
- Tak - powiedział Volke. - Wie pan, że ten świat nazywa się Gayhirna, prawda?
Gaynes pokręcił tylko przecząco głową.
- Wiem, że nazywam się Gaynes, że wczoraj obudziłem się tutaj, w tym pokoju - powiedział, słysząc swój własny głos dochodzący z bardzo daleka.
- A poza tym?
- Nic poza tym... nic przedtem.
- Niech się pan uspokoi - pocieszył go Volke po krótkim milczeniu. - Jesteśmy tu po to, żeby wyjaśnić sytuację. Pan i ja, i inni. Tutaj ma pan tylko przyjaciół.
- Tak - szepnął Gaynes żałosnym głosem.
“Mam tylko przyjaciół, Volke, to jasne... Jestem tutaj, zagubiony na Bóg wie jakiej nieznanej wyspie i mam samych przyjaciół częstujących mnie cygarami..."
Volke wskazał na występie wezgłowia kamienną czarkę, do której strząsnął popiół. Drżącą ręką Gaynes zrobił to samo. Po chwili wahania odłożył cygaro nie wiedząc czy powinien je zgasić.
- A pan... co pan wie? - zapytał.
- Prawdę mówiąc, niewiele - odpowiedział Volke. - Ale proszę tego nie uważać za zły, nieodwracalny los. Proszę mi wierzyć, dojdziemy do tego. Nie jest pan jedynym przypadkiem, ani pierwszym, ani ostatnim.
- Co pan wie, Volke?
Volke znowu strząsnął popiół ze swego cygara.
- Znaleźliśmy pana niedaleko stąd piętnaście dni temu - powiedział. - Pamięć zablokowana. Amnezja.
- Domyślam się - mruknął Gaynes.
- Po co tyle goryczy, Gaynes - ciągnął Volke. - Zapewniam pana, że do tego dojdziemy.
- Znaleźliście mnie... i co potem?
- Potem nic... Zabraliśmy pana tutaj... Pielęgnowaliśmy i karmiliśmy. Jadł pan, gdy dawaliśmy panu jedzenie, mył się pan, gdy pana o to prosiliśmy...
- A moje nazwisko? Znaleźliście przy mnie dokumenty?
- Dokumenty? - łagodnie zdziwił się Volke. - Jakie dokumenty?
- Dokumenty osobiste, które... chyba musieliście coś znaleźć, żeby wiedzieć, jak się nazywam, prawda?
Volke zaprzeczył ruchem głowy.
- Niczego nie znaleźliśmy - powiedział. - Miał pan na sobie tylko płócienne spodnie z pustymi kieszeniami. Nie rozumiem, o czym pan mówi... Czy to dla pana takie ważne? Niech pan spróbuje sobie przypomnieć...
- Dowód osobisty... bo ja wiem, jakieś świadectwa... - rzucił Gaynes.
- Nie rozumiem - powiedział Volke. - Wiem tylko, że prowadziliśmy poszukiwania i nadaliśmy pański rysopis na pewnym obszarze. Do tej pory nie otrzymaliśmy żadnej informacji.
W głowie Gaynesa przelewał się teraz płynny ołów.
Podjął wysiłek, aby nie dać się oszołomić, i udało mu się to względnie łatwo. Przyłapał się nawet na tym, przez mgnienie oka, że rozpatruje sytuację z pewnym rozbawieniem.
- A teraz ja nie rozumiem - odparł - Nazwał mniej pan wczoraj “Gaynes", prawda? Kiedy się obudziłem. Tak, to pamiętam. Pamiętam dzień wczorajszy i to, że mowił pan do mnie: Gaynes.
- Czy to nazwisko nic panu nie mówi? Naprawdę?
- A powinno? To moje nazwisko, nic więcej i nie...
- To nie jest pańskie nazwisko - rzeki Volke. - Daliśmy je panu tylko dlatego, że znaleźliśmy pana w pobliżu miejsca, które nosi nazwę Gaynes. Lub też, dokładniej, w pobliżu miejsca przez mieszkających tam ludzi zwanego Gaynes. To wszystko.
Gaynes przyjął ten cios w milczeniu. Potem przeszył dreszcz.
- Nie nazywam się...
- Nie - powiedział łagodnie Volke. - Nie podoba się mu to nazwisko?
Gaynes zrobił nieokreślony ruch ręką.
- Zachowajmy je - powiedział Volke - jeśli nie ma pan nic przeciw temu. Tak będzie łatwiej aż do chwili, zdobędziemy więcej danych co do pańskiej sytuacji... oczywiście, jeśli pan sobie tego życzy...
“Jeśli sobie tego życzę! - pomyślał Gaynes. - Nazywam się Gaynes! No, przynajmniej jest to jakiś punkt oparcia... chociaż równie niepewny i chybotliwy jak szczątki rozbitego okrętu".
Zobaczył szalejące morze, którego wściekłe gigantyczne fale rozbryzgiwały się na skalistym, straszliwie poszarpanym brzegu.
“Jeśli sobie tego życzę... o czym ty mówisz, Volke? O tej historii z nazwiskiem? Czy też o tym, że chcesz mi pomóc stanąć na nogach?"
- Tak, tak - powiedział. - Pan nie wie...
- Wiemy, że od piętnastu dni przebywa pan t...
evciape