William Wharton - Stado.rtf

(762 KB) Pobierz

William Wharton

 

 

 

STADO

Tłumaczył Janusz Ruszkowski

 


Moim Rodzicom Sarze Amelii 1905-1980 Albertowi Henry'emu 1902 Czym jesteśmy, jeśli nie rodziną?

 


PROLOG

 

Szóstego października 1938 roku w Wildwood, w stanie New Jersey, lew, który występował w rewii motocyklowej. “Ściana śmierci”, uciekł z klatki i pożarł człowieka.

Tego samego dnia, w Monachium, Neville Chamberlain podarował Adolfowi Hitlerowi spory kawałek Czechosłowacji, zwany ziemiami sudeckimi. Stało się to w Yom Kippur, żydowski Dzień Pokuty. Jak każe tradycja, tamtego dnia Żydzi na całym świecie modlili się, pościli i czynili pokutę. Mało kto wtedy przypuszczał, że siedem następnych lat będzie dla nich czasem straszliwej i nieustającej pokuty.

Ann Sheridan wytoczyła sprawę rozwodową Davidowi Rose'owi. Martha Raye czyniła ostatnie przygotowania do ślubu z Davidem Rose'em.

Światem pracy wstrząsały liczne niepokoje. Skutki Wielkiego Kryzysu powoli ustępowały, ale robotnicy, chociaż zadowoleni, że znowu mają pracę, domagali się sprawiedliwszego podziału zysku oraz gwarancji zatrudnienia. Amerykańska federacja Pracy planowała likwidację fabryk samochodów. W Johnstown, w Pensylwanii, członkowie Kongresu Przemysłowych Związków Zawodowych toczyli regularne bitwy ze strażą fabryczną miejscowych stalowni. W Filadelfii zastrajkowali śmieciarze; doszło do interwencji policji i aktów przemocy po obu stronach barykady.

W dniu, w którym lew uciekł z klatki, brakowało zaledwie miesiąca do moich dwunastych urodzin. “Ścianę śmierci” widziałem jeszcze w lecie. Było to lato pamiętne również z tego powodu że właśnie wtedy po raz pierwszy doświadczyłem Seksualnego - porównywalnego z religijnym - uniesienia: miałem pierwszy wytrysk.

Pewne wydarzenia naszego życia są jak kamienie, po których toczy się lawina. Dla mnie takim wydarzeniem była owa ucieczka lwa. Stała się bowiem symbolem wszelkiego gwałtu i przemocy, z którymi tak często spotykamy się w rzeczywistości.

Wtedy właśnie zaczął mi się śnić ten koszmarny sen. Prześladował mnie przez sześć kolejnych lat i trwało to dopóty, dopóki podczas drugiej wojny światowej nie zebrałem wystarczającej ilości materiałów nie do jednego, ale do kilku, i to znacznie gorszych, pełnometrażowych koszmarów.

W moim “lwim śnie” mieszkam przy ulicy, która przypomina ulicę Dickiego z mojej książki. Stoję za przeszklonymi drzwiami naszego domu i wyglądam przez szybę na zewnątrz. Widzę naszą werandę, frontowe schody i stado lwów. Lwy wałęsają się po ulicach i trawnikach, czają się przy werandach okolicznych domów.

Moja matka i ojciec, moja siostra, moi dziadkowie, ciotki, wujkowie, kuzyni, przyjaciele i sąsiedzi spacerują sobie jak gdyby nigdy nic i nie zwracają uwagi na lwy. Chociaż trzęsę się jak osika, wypadam na zewnątrz, żeby ostrzec przed niebezpieczeństwem, które im zagraża. Oni jednak nie chcą mnie słuchać, ze śmiechem przekonują mnie, że te lwy to nie lwy, tylko małe kotki.

Tracę nadzieję, że cokolwiek im wytłumaczę, więc pędzę ile sił w nogach z powrotem i chronię się w bezpiecznej twierdzy mojego domu. Potem patrzę przez szybę w drzwiach, jak te dzikie bestie bez pośpiechu rozrywają na strzępy i po kolei pożerają wszystkich, których na tym świecie kochałem.

Za każdym razem budziłem się z takiego snu rozpaczliwie szlochając, przejęty do głębi poczuciem straszliwej i niepowetowanej straty.

Chociaż tragedia w Wildwood wydarzyła się naprawdę, bohaterowie mojej opowieści i opisane tu wypadki są wyłącznie tworem mojej wyobraźni. Jakiekolwiek podobieństwo do autentycznych postaci i wydarzeń jest czysto przypadkowe.

Czasami myślę, że napisanie tej książki było rodzajem prywatnych egzorcyzmów; być może tą drogą starałem się wypędzić lwy z moich nocnych koszmarów i pozbyć się dręczących mnie demonów. Albo może na kartach tej powieści, tak jak zza zamkniętych drzwi swojego domu, wciąż próbuję przestrzec ludzi przed niebezpieczeństwem, które czai się tuż za progiem. Sam nie wiem. Teraz to nie ma znaczenia.

Oddajmy raczej głos Dickiemu Kettlesonowi, który opowie nam o swoim stadzie i swoim terytorium.

William Wharton


Rozdział 1

 

Tam, gdzie mieszkam, w Stonehurst Hills, na przedmieściach Filadelfii, rzędy domów są rozdzielone szerokimi ulicami. W niczym nie przypominają one wąziutkich uliczek w samej Filadelfii, gdzie mieszka mój dziadek. Tamte są o wiele starsze; zbudowano je w czasach, kiedy tylko niewiele ludzi miało własny samochód.

Osiedle, na którym mieszkamy, zbudowano po pierwszej wojnie światowej, kiedy ludzie zaczęli potrzebować garaży, ponieważ już mieli własne samochody.

Tam, gdzie mieszka dziadek, uliczki za domami to tylko wąskie deptaki, nie szersze od normalnego chodnika, z metalowymi barierkami po obu stronach. Na tyłach każdego domu jest mały ogród, taki kawałek trawnika, który w lecie robi się kolorowy od kwiatów; mnóstwo tam słoneczników i malw. Poza tym w ogrodzie dziadka jest wejście do piwnicy: żeby tam się dostać, trzeba otworzyć drzwi umieszczone nisko nad ziemią i potem zejść po stromych stopniach, a wszystko dlatego, że tamte domy zbudowano na płaskim terenie, a nie na wzgórzach.

W Stonehurst Hills ulice specjalnie zaprojektowano w ten sposób, żeby auta z łatwością mogły wjeżdżać do garażów pod domami. Chociaż nasze ulice są znacznie szersze niż w Filadelfii, czasami nawet tutaj jest za ciasno dla dwóch samochodów, szczególnie, kiedy próbują się wyminąć koło domu ze staroświecką werandą, ze schodkami wystającymi na zewnątrz. Ulica na tyłach naszego domu ma tak pokiereszowaną nawierzchnię, że właściwie to już tylko żwir i kawałki asfaltu, a nie żadna porządna nawierzchnia. Poza tym śmieci i odpadki wystawia się tu przed domy, a ponieważ zamiatarka nigdy tędy nie jeździ, więc wszędzie jest strasznie brudno i cała ulica śmierdzi.

Kuchnie po naszej stronie ulicy wychodzą na werandy z tyłu domów. Te werandy wiszą ponad trzy metry nad ziemią. Gdyby ich nie było, ktoś mógłby wyjść przez kuchenne drzwi, spaść z ceglanego podmurowania i skręcić sobie kark. Zawsze, kiedy rozbieraliśmy którąś z tych staroświeckich konstrukcji, Tato przybijał na drzwiach kuchennych kilka desek, tak na wszelki wypadek, żeby ktoś się nie zapomniał i nie wywinął orła. Potem nie byłoby co zbierać.

Domy po naszej stronie ulicy stoją wyżej, niż te naprzeciwko, ponieważ zbudowano je na zboczu niewielkiego wzgórza. Chyba właśnie dlatego nazwano to miejsce Stonehurst Hills. Uważam, że to bardzo ładna nazwa dla takiego zwyczajnego osiedla. Wszystkie domy po naszej stronie ulicy to bliźniaki. Te staroświeckie tylne werandy zostały zbudowane w ten sposób, że każda taka para ma wspólne schody. Tak naprawdę, to nie wiem, po co w ogóle budowano te schody. O wiele łatwiej i praktyczniej jest chodzić przez kuchnię, schodkami do piwnicy i stamtąd od razu na zewnątrz; w każdym razie tutaj wszyscy tak robią.

Z tylnej werandy korzysta się chyba tylko wtedy, kiedy trzeba rozwiesić pranie. Właśnie na werandzie zamocowany jest na specjalnych bloczkach sznur do suszenia, biegnący na tyły domu przy równoległej ulicy. Nasz sznur sięga do domu McCloskych przy Greenwood Avenue. Ich sznur oczywiście przeciągnięty jest do naszego domu. Na naszej ulicy wszyscy mają takie bloczki i sznury do suszenia prania.

Poza McCloskymi nawet nie znamy nazwisk ludzi, którzy mieszkają na Greenwood Avenue. Tutaj nikt nie utrzymuje kontaktów z nikim, kto mieszka na innej ulicy. Prawdę mówiąc, nigdy nawet nie byłem na Greenwood Avenue. Boję się tam chodzić, bo mieszka tam paru łobuzów, szczególnie przy końcu ulicy. W dodatku prawie żaden chłopak stamtąd nie chodzi do szkoły Świętego Cyryla, czyli do tej, co ja. Większość chodzi do szkoły publicznej w Stonehurst.

Nie mam pojęcia, kiedy mieszkańcy Stonehurst doszli do porozumienia w sprawie tych sznurów na bloczkach, ale dzięki temu wszyscy mają teraz gdzie suszyć bieliznę. Tylko w zimie albo kiedy pada deszcz, rozwieszamy pranie w piwnicy. Za to w każdy poniedziałek, o ile jest ładna pogoda, większość kobiet w naszej okolicy robi wielkie pranie i cały widok wzdłuż naszej ulicy zasłaniają mokre ubrania. Kiedy w poniedziałek wracam ze szkoły na obiad, na sznurach wisi tyle ociekającej bielizny, że przypomina to oberwanie chmury. W inne dni też wiesza się pranie, więc właściwie zawsze idąc ulicą ma się wrażenie, że spaceruje się pod ogromnym namiotem.

Po naszej stronie ulicy stoi pięćdziesiąt domów; wszystkie mają numery powyżej 7000 i adres: Clover Lane. Tylko jeden wąski pasaż łączy Clover Lane i sąsiednie ulice: przechodzi między domami o numerach 7046 i 7048. Nasz dom ma numer 7066.

Domy po drugiej stronie ulicy, te położone wyżej na zboczu, oznaczone są numerami nieparzystymi. Na domach stojących niżej, tyłem do nas, nie widać żadnych numerów, ale i tak wiem, że dom McCloskych przy Greenwood Avenue ma numer 7067. Nigdy tego nie sprawdzałem, ale po prostu nie może być inaczej.

Tak jak mówiłem, mieszkamy na wzgórzu. Trudno uwierzyć, że to wzgórze, kiedy spaceruje się tylko po takich ulicach, jak Clover Lane albo Radbourne Road, albo Greenwood Ave-nue, bo wszystkie biegną w poprzek zbocza. Ale jeżeli pójść inną drogą, to zaraz widać, że to wzgórze. Radbourne Road biegnie wyżej niż Clover Lane, a nawet jedna strona Clover Lane jest położona wyżej niż druga. Trawnik przed naszym domem jest zupełnie płaski, ale przed domami po drugiej stronie ulicy teren jest już mocno spadzisty. Oczywiście, jeżeli ktoś chce mieć ogród, to lepszy jest płaski trawnik, ale do zabawy w króla gór i kopania tunelów lepiej mieć przed domem pagórek.

Pewnego dnia odwiedziłem Jimmy'ego Malony, który mieszka naprzeciwko. Kiedy byliśmy we frontowej sypialni, przypadkiem wyjrzałem przez okno i w dole zobaczyłem prawie całe nasze wzgórze, aż po Baltimore Pikę. Tego się zupełnie nie spodziewałem. Potem Jimmy zaprowadził mnie do pokoju swoich rodziców, bo chciał mi pokazać bieliznę matki, ale tamten widok z okna zrobił na mnie o wiele większe wrażenie.

Z okien naszych “tylnych” sypialni nic nie widać, bo wszystko zasłaniają domy na Greenwood Avenue. Stoją odrobinę niżej niż domy na naszej ulicy i dlatego, żeby wjechać do garażu, my musimy podjechać trochę w górę, a oni zjechać trochę w dół. Tak czy owak, nie jesteśmy dostatecznie wysoko, żeby zobaczyć wzgórze ponad ich dachami. Możemy więc tylko wyobrażać sobie, jakie widoki rozciągają się z okien domów na Greenwood Avenue.

Chcąc dostać się na frontową werandę domów po wysokiej stronie Clover Lane, trzeba pokonać całe dwanaście stopni.

Stojąc na werandzie Jimmy'ego Malony, można by zajrzeć w okna naszych sypialni, ale wątpię, żeby stamtąd udało się coś zobaczyć, nawet przez lornetkę, bo okna przedziela ulica i jeszcze dwa trawniki.

Rozwoziciel lodu zajeżdża zawsze od tyłu. Wnosi lód po schodach na werandę, o ile w ogóle są schody, to znaczy, o ile Tato i ja nie zbudowaliśmy nowej werandy bez schodów. Jeśli zbudowaliśmy, to roznosiciel lodu przechodzi przez piwnicę, a potem po schodkach wchodzi prosto do kuchni.

Kiedy ktoś potrzebuje lodu, w oknie od kuchni wystawia żółtą kartkę; tylko niektórzy używają do tego okna od piwnicy. W rogach kartki wydrukowane są liczby: 25,50,75 i 100. Kartkę obraca się w taki sposób, że bez pytania wiadomo, ile lodu kto potrzebuje. W przypadku, gdy ktoś nie chce lodu, odwraca kartkę na drugą stronę. Dopiero kilka osób na naszej ulicy ma lodówki; oni, rzecz jasna, nie muszą wystawiać w oknach żadnych kartek.

Jeżeli akurat jestem na ulicy, kiedy przyjeżdża ciężarówka z lodem, to zawsze mogę liczyć, że rozwoziciel odłupie kawałek specjalnie dla mnie; zresztą często kawałki lodu walają się na ziemi tam, gdzie przed chwilą rozbijał swoją wielką lodową bryłę. Platforma ciężarówki zrobiona jest z desek, zawsze nasiąkniętych wodą jak gąbka, oraz dwóch srebrzystych, metalowych prowadnic do przesuwania ciężkich bloków. Rozwoziciel lodu potrafi wyciąć z takiego bloku idealny sześcian i nie potrzebuje do tego żadnych innych narzędzi poza swoim kilofem. Ma jeszcze tylko parę wielkich szczypców do lodu, którymi na koniec wrzuca odrąbany kawałek do jutowego worka. Nasz rozwoziciel lodu nie jest olbrzymem, ale prawdziwy z niego siłacz. Nie wiem, gdzie mieszka, za to zauważyłem, że słabo mówi po angielsku.

Na ulicę za domem przyjeżdża także człowiek, który sprzedaje owoce i warzywa. Jego stara ciężarówka jest pomalowana na ciemnozielono. Kiedy sprzedawca zatrzymuje swój rozklekotany pojazd, zaczyna wykrzykiwać: “Świeże owoce, świeże warzywa”. Trudno zrozumieć to jego pokrzykiwanie, gdyż słowa zlewają się w całość, i to w dodatku w śpiewną całość. Nasz sprzedawca zieleniny jest Włochem, którego trudno zrozumieć nawet wtedy, gdy mówi normalnie.

Kiedy Mama wysyła mnie, żebym coś u niego kupił, zawsze każe mi patrzeć na wagę i sprawdzać, czy dostałem całą resztę; uważa, że inaczej sprzedawca na pewno mnie oszuka. Jak na razie, to nie widziałem, żeby kogoś oszukał, chyba tylko samego siebie. Kiedy odważy żądaną ilość towaru, dorzuca jeszcze jedną sztukę tego, co kupuję, ale liczy sobie tylko tyle, ile się należy za kilogram, czy ile tam chciałem. Poza tym zawsze częstuje mnie owocami, i to też za darmo. Zresztą częstuje nie tylko mnie, ale wszystkich, którzy u niego kupują.

Od tyłu przychodzi również człowiek, który ostrzy noże i nożyczki, i jeszcze taki, który robi chrzan. Chodzi się do niego z własnym słoikiem i można się przyglądać, jak skrobie i trze duże, niezgrabne korzenie. Mój tato przepada za chrzanem, ja zaraz zaczynam płakać. Myślę, że nawet koń by się popłakał, gdyby się najadł chrzanu. Oprócz tych ludzi, po ulicy za naszym domem chodzą także śmieciarze, którzy zbierają odpadki, butelki i popiół.

Mleczarz i jego biały koń w szare ciapki przyjeżdżają zawsze od frontu. Trasę, po której jest rozwożone mleko, koń zapamiętał tak dobrze, że sam wędruje od domu do domu i mleczarz wcale nie musi go poganiać. Mleczarz przychodzi wcześnie rano, więc bardzo rzadko udaje mi się go zobaczyć. Czasami tylko budzi mnie dzwonienie butelek w metalowych pojemnikach albo stukot końskich kopyt; wyskakuję wtedy z łóżka i biegnę na werandę, żeby przypatrzyć się jego pracy. Ale tak jest tylko w lecie, kiedy wcześnie robi się jasno.

W zimie mleczarz przychodzi po ciemku. Kiedy zrobi się bardzo zimno, śmietana zamarza w butelkach i wypycha tekturowe wieczka. Taka lodowa śmietanka to prawie śmietankowe lody. Z płatkami kukurydzianymi te mieniące się lodowe gwiazdeczki są naprawdę przepyszne.

Węgiel wrzuca się do skrzyni na węgiel przez frontowe okienko. Każdego roku kupujemy pięć ton. Ciężarówka, która przywozi nam węgiel, to ta sama ciężarówka, która rozwozi lód, tylko że wtedy jeździ nią dwóch ludzi i żaden z nich nie jest naszym dostawcą lodu.

Ciężarówka przywozi węgiel zapakowany w wielkie jutowe worki. Węglarze mają ze sobą metalową rynnę, którą wsuwają przez okienko do piwnicy i wtedy jeden z nich zaczyna zrzucać worki z platformy na rynnę, a drugi wielką łopatą spycha je w dół. Węgiel zawsze jest trochę mokry, więc kiedy szoruje po rynnie do piwnicy, robi mnóstwo hałasu; poza tym jest tańszy, jeżeli kupuje się go w lecie, więc kupujemy go właśnie wtedy, chociaż z góry wiadomo, że węglarze zniszczą Mamie grządki lwich paszczy i całkiem zadepczą trawę.

Właśnie do mnie należy zbieranie węgla, który rozsypał się na trawnik. Uzbiera się tego zwykle pół wiadra i wtedy już nie ma obawy, że jakiś kawałek dostanie się do kosiarki. Strzyżenie trawnika to także mój obowiązek, poza tym do mnie należy jeszcze przycinanie krzaków. To najcięższa robota, szczególnie przy samym płocie. Tato powiedział, że postawił ten płot, bo nie chce, żeby obce psy włóczyły się po naszym obejściu; myślę, że chodziło mu także o obce dzieciaki.

Od frontu przychodzą jeszcze sprzedawcy chleba, ale to dopiero po południu. Jest dwóch sprzedawców chleba, Freihofer i Bond. Moja matka kupuje tylko u Bonda, podobnie jak kiedy kupuje gazetę, bierze tylko “Bulletin”, a nie “Ledger” albo “Inauirer”. Zupełnie nie wiem dlaczego. Jest zresztą mnóstwo rzeczy, o których zdaniem dorosłych dzieci nie muszą wiedzieć. A ja wiem na przykład, że kupujemy mleko Abbotta, chleb Bonda i “Bulletin”. Wiem też, że od trzech lat nie kupujemy żadnych produktów oznaczonych P.J., nawet żarówek, i w i e m dlaczego.

Teraz Tato znowu u nich pracuje, ale nie wiem, czy będziemy ponownie kupować produkty ze znakiem P.J., czy nie. Skrót P.J. znaczy tyle, co Przedsiębiorstwa Jersey. Tato powiedział, że słowo “Jersey” nie pochodzi od rasy krowy, tylko od nazwy stanu. Chociaż mieszkamy w Filadelfii, Tato pracuje dla P. J. Tam właśnie jest ich główna fabryka, w stanie New Jersey. To wszystko już wiem. Nie rozumiem tylko, dlaczego Tato znowu zaczął u nich pracować.

Poza tym, latem, na ulicy od frontu zjawia się jeszcze lodziarz w kolorowej ciężarówce i człowiek z karuzelą dla maluchów.

Jedno, czego nie brakuje w naszej okolicy, to dzieciaki. Jest tu chyba nawet więcej dzieciaków niż psów i kotów. Psy i koty w większości są niczyje, ale dzieci przeważnie są czyjeś.

Ulicę za domem lubię o wiele bardziej niż tę od frontu. Jest w tym coś tajemniczego, ale od tyłu wszystko wydaje się takie bardziej naprawdę. Nie ma tu sztucznych sadzawek bez wody, ani kwietników. Jest tu po prostu tak jak jest i to mi się właśnie podoba. Frontowe werandy często są zamalowane, a niektórzy w ogóle je pozamykali. Koło naszego domu stoi jedno z nielicznych drzew na całej ulicy. Właściwie to stoi ono na środku trawnika, który dzielimy z Robinsami. Reynoldsowie po drugiej stronie też mają drzewo, które należy również do ich sąsiadów, państwa Fennimore, ale nie jest ono tak wysokie jak nasze. Oba drzewa to taki gatunek, który rośnie tylko do góry, i przez to są wyższe niż wszystko inne w naszej okolicy, “Wyższe nawet niż anteny telewizyjne. Drzewa innego gatunku, | na przykład takie, które rozrastają się na boki, nie miałyby tutaj dosyć miejsca. W ogóle wszystko jest strasznie stłoczone w tym naszym Stonehurst.

Najwyższa część wzgórza, czyli właśnie ta, gdzie mieszkamy, zaczyna się od Clifton Road, która biegnie powyżej Radbourne Road. Poniżej Radbourne Road jest nasza Clover Lane, a potem już tylko Greenwood Avenue. Po niższej stronie Greenwood Avenue znajduje się duża, pusta działka: tam często polujemy na węże, tłuczemy butelki, a po świętach Bożego Narodzenia palimy choinki.

Ulica, która biegnie w dół wzgórza, tylko pięć domów od nas, w kierunku Long Lane, to Copely Road. Jest to w najbliższej okolicy najlepsze miejsce do zjeżdżania na sankach, natomiast żeby naprawdę się najeździć, trzeba pójść o wiele dalej, na pola golfowe koło szkoły w Upper Darby. Jest tam kilka całkiem niezłych pagórków. Jednak na takie zwykłe zjeżdżanie Copely Road zupełnie wystarczy. Kiedy napada dużo śniegu, można zjechać z Clifton Road aż za pustą działkę, właściwie prawie do miejsca, gdzie Copely Road zakręca w górę, w kierunku Guilford Road, a potem zaraz w bok, w kierunku Long Lane. Long Lane to ulica, na której ulokowała się większość sklepów w Stonehurst; to znaczy wszystkie poza Sklepikiem.

Na naszej ulicy nie wszyscy jeszcze mają własny samochód, więc wiele garaży stoi pustych. Część służy jako graciarnie, w kilku powstały warsztaty. Hershaftowie w swoim garażu otworzyli Sklepik. Jest to jedno z kilku miejsc, w których można kupić jedzenie i mleko bez pieniędzy, tylko bazgrząc swoje nazwisko na kawałku papieru. Ale pani Hershaft pozwala na to tylko tym, którzy mieszkają gdzieś w pobliżu.

Moja matka twierdzi, że w Sklepiku wszystko jest droższe, ale kupujemy tam bardzo często, szczególnie takie rzeczy, jak mleko, mydło, zupy w puszkach i cukier. Kiedy czegoś potrzeba, a nie mamy pieniędzy, Mama posyła mnie albo Laurel do Sklepiku i nie musi się martwić.

Moja mama ciągle czymś się martwi, taka już jest i nic się na to nie poradzi.

Duże zakupy robimy na Long Lane w A & P, albo w American Storę, a co sobotę, o ile Tato podrzuci nas samochodem, jeździmy do Giant Tiger na Baltimore Pikę.

Mój ojciec ma samochód. Kupił go za pięć dolarów od pana Carlsona. Samochód był po wypadku i w ogóle nie jeździł, ale Tato pomajstrował przy nim w naszym garażu i sprawił, że znowu jeździ. Wyciął cały zgnieciony tył, przerobił auto na coś w rodzaju małej ciężarówki, a potem wszystko pomalował szarą farbą, która została po malowaniu werandy. Chociaż to ford, zupełnie nie przypomina żadnego znanego modelu tej marki. Przewozimy nim drewno i narzędzia, kiedy budujemy werandy.

W weekendy budujemy z ojcem drewniane werandy, żeby spłacić zaległy czynsz za mieszkanie. Przez długi czas Tato nie miał żadnej pracy, ponieważ był Wielki Kryzys. Kiedy Kryzys się zaczął, P.J. zwolniły wszystkich pracowników, w tym mojego ojca. Nic nie mógł na to poradzić. W tym czasie prawie wszyscy na naszej ulicy stracili stałą pracę. Większość była na zasiłku, albo pracowała dorywczo przy robotach publicznych.

W czasie Kryzysu przez trzy lata w ogóle nie płaciliśmy czynszu, ale pan Marsden, który zbierał pieniądze, pozwolił nam zostać w mieszkaniu, ponieważ i tak nie miał nikogo na nasze miejsce, kto mógłby zapłacić. Wiedział zresztą, że jeżeli w tej okolicy dom stoi pusty, to w ciągu kilku dni nieznani sprawcy nie tylko wybijają wszystkie szyby, ale potrafią nawet rozebrać werandę na opał. Poza tym jak ktoś musiał, to wyprowadzał się w nocy, wcale nie płacąc zaległych czynszów.

Kiedy ktoś taki się wyprowadzał, wszyscy mu pomagali. Zawsze udawało się skombinować ciężarówkę albo chociaż kilka zwykłych samochodów i w nocy wywożono wszystkie meble, co do sztuki. Wielu ludziom odcięto prąd i gaz, bo nawet na to nie mieli pieniędzy, więc musieli się wyprowadzić.

Mój tato też pomagał w wyprowadzkach, na przykład rodzinie O'Hara z naprzeciwka i Sullivanom. Nawet jeżeli ktoś wiedział, gdzie ci ludzie się przeprowadzili, to by ich nie wydał, więc pan Marsden nie mógł się tego dowiedzieć. Nie wiem, co policja zrobiłaby z tymi ludźmi, gdyby ich złapano. Poza bogaczami nikt nie ma dosyć pieniędzy, a przecież nie można wszystkich zapakować do więzienia.

Parę lat temu Tato postanowił zbudować dla nas nową werandę. Mama już się bała chodzić po tamtych starych, zbutwiałych deskach, kiedy musiała wywiesić pranie. Tato przekonał naszych sąsiadów Reynoldsów, że jeżeli tylko zapłacą za drewno, to on resztę weźmie na siebie. Pan Reynolds pracuje w drogerii. My go nazywamy farmaceutą, bo to w końcu fajnie myśleć, że ma się za sąsiada prawdziwego farmaceutę, ale tak naprawdę to on pracuje w sklepie w Media i sprzedaje tylko pomadki do ust, plastry na odciski i takie rzeczy. No, ale ma pracę.

Tato zbudował jedną werandę dla naszych dwóch rodzin, tyle że bez schodów. Wyszedł z tego zwykły, prosty pomost, trochę jak mostek na statku. Tato wkopał kilka nowych podpórek, więc weranda sięgała teraz dalej niż poprzednio, ale i tak nie podchodziła tak blisko ulicy jak wtedy, kiedy były schody. W ten sposób nasza nowa weranda jest pewnie dziesięć razy większa od starej. Jest prawie taka duża jak nasza weranda od frontu, a do tego rano mamy tu słońce. Na frontowych werandach po naszej stronie ulicy nigdy nie ma słońca, nawet w lecie.

Teraz Mama już się nie boi wywieszać prania, a my wychodzimy na dwór przez piwnicę.

Mama i pani Reynolds namówiły Tatę do przeciągnięcia drutu ponad balustradą nowej werandy, żeby nikt nie wypadł. Taki Jimmy Reynolds ma dopiero trzy latka, ale dzięki Tacie pani Reynolds może wypuścić go na werandę. Kiedy Jimmy bawi się na świeżym powietrzu, pani Reynolds może zająć się gotowaniem obiadu i zmywaniem naczyń.

Oczywiście, żeby zbudować nową werandę, Tato musiał dostać pozwolenie od pana Marsdena, ale stara weranda i tak już się rozpadała, więc pan Marsden łatwo się zgodził. Kiedy potem zobaczył gotową werandę, zapytał Tatę, ile kosztowałoby zbudowanie takiej samej w innych domach na naszej ulicy. Byłem przy tym. Nigdy przedtem nie widziałem pana Marsdena. Przyjechał nowiutkim dodgem i miał na sobie garnitur i krawat. Pierwszy raz widziałem kogoś, kto nosi garnitur i krawat w dzień, przedtem takie rzeczy widziałem tylko w kinie.

Tato spojrzał na werandę, a potem na mnie.

- Mogę zbudować coś takiego, wliczając koszty materiałów, za szesnaście dolarów.

Pan Marsden jeszcze raz obejrzał werandę.

- Coś panu powiem, panie Kettleson. Za każdą werandę, którą pan dla mnie zbuduje, odpiszę panu dwadzieścia dolarów od zaległego czynszu.

Materiały kosztowały niecałe siedem dolarów, czyli od każdej zbudowanej werandy Tato miałby ponad trzynaście dolarów czystego zysku. Za czynsz płaciliśmy dwadzieścia osiem dolarów, więc gdyby Tato nawet tylko w soboty budował te werandy, całkiem szybko spłaciłby wszystkie zaległości. Pozostawał tylko jeden kłopot: musieliśmy wymyślić sposób, żeby zaoszczędzić te siedem dolarów na materiały.

Po odjeździe pana Marsdena Tato wyjaśnił mi to wszystko, bo chciał, żebym mu pomagał. Patrzyłem, jak buduje pierwszą werandę i starałem się wszystko zapamiętać, ale nie potrafiłem mu pomóc.

Robimy to tak. Najpierw kupujemy materiały w składzie drewna na Marshall Road. Tato zawsze kupuje drewno od razu na trzy werandy. Mamie to się nie bardzo podoba, bo do tej pory zaoszczędzone pieniądze wydawała tylko na rachunki za lekarza, ale Tato chce jak najszybciej spłacić zaległe czynsze; bardzo nie lubi długów.

Potem schodzimy do piwnicy. Tato ma gotowe przymiary do wszystkich części werandy, nawet do poręczy. Ja za pomocą tych przymiarów robię kreski na belkach, a potem mocno trzymam za jeden koniec, kiedy Tato przycina je do odpowiedniej długości. Całe to przycinanie załatwiamy zwykle w piątkowy wieczór. Na początku obawiałem się, że coś źle zaznaczę i zmarnuję drogie drewno, ale szybko nabrałem wprawy i teraz już się nie boję.

Tato dowiedział się, że w stoczni Marynarki Wojennej można kupić na wyprzedaży szarą farbę do malowania kadłubów. Zaraz tam pojechał i kupił od razu cztery wielkie puszki. Były prawie tak duże, jak pojemnik na popiół, więc wstawiliśmy je do piwnicy, naprzeciwko pieców centralnego ogrzewania, tuż koło schodów, tam, gdzie wisi tarcza do gry w lotki. Wszystkie werandy, które zbudowaliśmy, pomalowaliśmy tą szarą farbą.

W sobotni ranek wstajemy bardzo wcześnie i, jeżeli nie pada i nie jest zbyt zimno, wychodzimy do pracy. Wpierw trzeba rozebrać starą werandę. Do tego mamy łomy. Tato pokazał mi, gdzie należy zaczynać, żeby potem nic nie spadało nam na głowy. Na samym końcu zabieramy się za rozklekotane, stare schodki; wszystkie mają szesnaście stopni. Potem schody i stare podpory piłujemy na kawałki i zanosimy do samochodu, którym przywieźliśmy drewno na nową werandę. Nowe belki układamy na ziemi w specjalny sposób: chodzi o to, żebym zawsze mógł podać Tacie to, czego akurat potrzebuje. Tato dobrze to wszystko obmyślił.

 

Narzędzia ma poukładane w skrzynce, każde w osobnej przegródce. Wszystkie te narzędzia Tato ma z czasów, kiedy pracował jako stolarz razem ze swoim tatą. Ma dwie piły, wzdłużną i krzyżową; dwa młotki, ciesielski i kamieniarski, oba firmy Stanley; poza tym poziomicę, dłuta i wszystko, co jest potrzebne do budowania. W innej skrzynce trzyma gwoździe. Jest tam osiem przegródek i w każdej jeden rodzaj gwoździ: od czwórek do szesnastek, z łebkami i bez łebków.

Pod koniec dnia drewno ze starej werandy zabieramy do domu i składamy w piwnicy. W zimie palimy nim w piecach, żeby zaoszczędzić na węglu.

Potem Tato przykręca do ściany belkę, która się nazywa namurnica. On wchodzi na drabinę, a ja podtrzymuję tę namurnicę od spodu i podaję śruby. Następnie wkopujemy bloczki fundamentowe. Bloczki mają kształt ściętej piramidy i takie specjalne sworznie, na których trzymają się podpory nowej werandy. Ustawiamy więc te podpory, a wtedy Tato wchodzi wyżej na drabinę - ja tylko pilnuję, żeby drabina się nie chwiała - i przybija szkielet werandy.

Kiedy skończy, obaj wchodzimy do góry i zaczynamy przybijać deski na podłogę werandy. Potem mocujemy balustradę. Wreszcie ja zabieram się do malowania, a Tato przybija ostatnie gwoździe. Kończymy prawie równocześnie. Całą werandę stawiamy w niespełna pięć godzin.

Z początku strasznie mi się nie podobało, że muszę pracować w soboty, szczególnie, kiedy przez resztę tygodnia chodziłem do szkoły. Budowanie werandy zajmowało mi tyle samo czasu, ile spędzałem na lekcjach, więc tak naprawdę dla siebie miałem już tylko niedziele. W niedzielę cały ranek jest i tak stracony: trzeba się porządnie ubrać, iść do kościoła, a potem siedzieć ze wszystkimi przy świątecznym śniadaniu. Kiedy mogę się wreszcie przebrać w normalne rzeczy i iść się bawić, jest już prawie południe.

Ale nie protestowałem. Potem nawet zacząłem lubić tę wspólną pracę. W końcu niewiele dzieci może spędzać tyle czasu ze swoimi tatusiami.

Tato próbował nauczyć mnie podstawowych rzeczy o budowaniu: jak trzymać młotek i jak uderzać, poruszając tylko nadgarstkiem. Pozwól młotkowi zrobić całą robotę, powtarzał. Pokazał mi, jak się piłuje: że przyciska się piłę przy suwie w dół, a potem już tylko lekko podciąga, pozwalając ostrzu ślizgać się po drewnie. Nauczył mnie nabierać farbę na pędzel, trzymać pędzel tak, żeby nie było zacieków i malować wzdłuż słojów.

W czasie pracy rozmawiamy o różnych rzeczach. Tato zawsze pyta o szkołę, czy mi się podoba i czego się nauczyłem. Ja go nie okłamuję i mówię, że szkoły nie cierpię, że na razie to chyba niewiele się nauczyłem i że na lekcjach strasznie się nudzę.

Tato skończył tylko osiem klas i dlatego ciągle powtarza, że bez studiów człowiek nic w życiu nie zdziała. Jeżeli o mnie chodzi, to myślę, że osi...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin