świąteczne opowiadania.doc

(305 KB) Pobierz

PRZYGODA JOSEGO

 

Rio de Janerio to ogromne brazylijskie miasto, pełne gwarnych ulic, wspaniałych budowli i wielkich sklepów. Są też tam drogie hotele i malowniczo położone wille bogatych ludzi. Zupełnie inaczej wyglądają przedmieścia miasta. Znajdują się tam dzielnice biedaków, których mieszkania zbudowane są z byle czego, blachy, cegły, kartonu i kawałków papy. Przed takimi domami bawią się obdarte i często głodne dzieci. Tu też mieszkał Jose. Chłopiec nie pamiętał rodziców. Do dziewiątego roku życia mieszkał z ciotką, a gdy ona umarła lepiankę zajęła inna rodzina, która nie zainteresowała się losem sieroty. Domem chłopca stała się więc ulica. Noce spędzał w wielkim pudle, które znalazł pewnego ranka przed sklepem na chodniku.

Swój kartonowy dom ustawił pod mostem, gdzie mieszkało więcej takich jak on lokatorów. Nie miał żadnych możliwości zarobienia pieniędzy, ponieważ w mieście, w którym tak wielu dorosłych bezskutecznie zabiega o pracę, nikt nie chciał zatrudniać dzieci. Żeby przeżyć musiał żebrać lub kraść. Niestety częściej uciekał się do tego drugiego. Kiedy był głodny kradł wszystko co wpadło mu w ręce, bacznie pilnując, by go nie złapano.

Zbliżało się Boże Narodzenie. Uliczne wystawy przybrały świąteczny wygląd. Dla Jose i jego kolegów był to najlepszy czas, zarówno na żebranie, jak i kradzież. W sklepach było pełno kupujących, tak zajętych wybieraniem gwiazdkowych prezentów, że nawet nie zauważali braku portfeli. Niektóre bogate panie wrzucały drobne pieniądze do puszek dzieciaków, przekonane, że uczyniły adwentowy dobry uczynek.

Dzień przed wigilią Jose i Friderico obserwowali duży magazyn przy głównej ulicy. Założyli najlepsze ubrania, by tym zmylić ochronę sklepu, która goniła obdartusów i tak weszli do środka. Chłopcy obserwowali stoiska. Friderico stał na czatach, a Jose udawał, że wybiera prezent gwiazdkowy. W pewnym momencie nadażyła się wspaniała okazja. Pewna starsza pani, obładowana paczkami, długo przebierała w kolorowych apaszkach. Z tyłu na ramieniu przewieszoną miała skórzaną torbę. Przy stoisku było wielu kupujących. Kobieta nawet nie poczuła, kiedy Jose sprytnie otwierając torebkę, pozbawił ją portfela. Kradzież ta nie zostałaby zauważona, gdyby nie fakt, że od pewnego czasu ktoś ich bacznie obserwował. Był to ksiądz. Kiedy Jose opuszczał sklep, ten chwycił go za rękę i cicho powiedział do ucha:

- Synu, zwróć to, co zabrałeś tej pani

Friderico, widząc co się święci, niepostrzeżenie wymknął się bocznymi drzwiami. Przerażony chłopiec został sam z obcym człowiekiem. Niepewnym krokiem podszedł do kobiety, która nadal stała przy stoisku. Udając, że podnosi portfel powiedział:

- To chyba pani wypadło z torebki, bo ma pani wciąż ją otwartą.

- Och dziękuję, jaki grzeczny i uczciwy chłopiec - zawołała uradowana kobieta. Wyjęła z portfela pewną kwotę i podała chłopcu.

- Weź, proszę. Będziesz miał na cukierki.

- Dziękuję, nie potrzeba - powiedział zawstydzony i szybko wyszedł ze sklepu.

W drzwiach czekał na niego ksiądz.

- Powiedz, dlaczego kradniesz? - zapytał.

Chłopiec spuścił głowę.

- Jestem głodny - odpowiedział cicho. - Nie mam rodziny i sam muszę troszczyć się o siebie. Nigdzie nie ma pracy. Próbowałem sprzedawać sznurowadła, ale starsi chłopcy mnie przegnali i zabrali towar.

- A gdzieś mieszkasz? - spytał ksiądz.

- Pod mostem w pudełku - zaśmiało się dziecko.

- Jeśli chcesz, możesz iść ze mną - zaproponował ksiądz. A kiedy ten się zgodził, zaprowadził go na plebanię.

Po posiłku, który Jose zjadł “z prędkością światła” kapłan zaproponował mu pracę przy bożonarodzeniowej dekoracji. Uszczęśliwiony chłopiec przystał na tą propozycję.

- No to chodźmy do kościoła. Z desek zbijemy stajenkę, żłóbek. Mam nadzieję, że potrafisz posługiwać się młotkiem.

- No pewnie, często reperowałem ciotce domek.

Jose niewiele wiedział o Bogu, choć pamiętał trochę religijnych opowiadań ciotki. Zapytał więc nieśmiało:

- To jest Dzieciątko Jezus, prawda. Ale dlaczego leży w żłobie?

- Tak, ta figurka przedstawia Pana Jezusa, Syna Bożego, który chcąc zbawić wszystkich ludzi przyszedł na świat jako człowiek. Urodził się w Betlejem, w ubogiej stajence, bo zabrakło dla Niego miejsca w gospodzie. Był tak jak ty bezdomny, chociaż jako Bóg, mógł mieć wszystkie bogactwa świata. - tłumaczył kapłan.

- Bezdomny Bóg - zamyślił się chłopiec.

Wieczorem, ojciec Edmundo, bo tak właśnie nazywał się ksiądz, chciał zatrzymać chłopca na noc i umieścić w sierocińcu prowadzonym przez siostry zakonne.

- Na razie nie mogę zostać. Muszę wracać do domu, ale jeśli ojciec pozwoli, zabiorę resztki kolacji dla moich przyjaciół - poprosił Jose.

- Poczekaj, siostra Anna przygotuje ci paczkę z jedzeniem.

Następnego dnia już skoro świt chłopiec był w kościele i z zapałem zabrał się do pracy.

- Chciałbym skończyć szopkę dla Dzieciątka, ale bez zapłaty. Przecież my, bezdomni musimy trzymać się razem. I jeszcze jedno, koledzy dziękują za jedzenie. Pytają czy mogą tu przyjść pomagać? - zaproponował Jose.

- No pewnie, zawsze jakaś praca dla kilku urwisów się znajdzie - odpowiedział ksiądz.

Po tych słowach chłopiec wybiegł z kościoła. Po chwili do świątyni weszło kilku chłopców.

- No, przyjaciele do roboty, bo bezdomny Bóg czeka na swoje mieszkanie - zarządził Jose.

- A ja muszę powiedzieć siostrom, że na obiad trzeba więcej przygotować. Zastanowimy się też nad tym, jak wam pomóc - powiedział kapłan, oddalając się w stronę plebani.

Dzieciaki zostały w sierocińcu. Miały teraz nie tylko dach nad głową, ale i wyżywienie. Mogły też się uczyć. Ciekawi pewnie jesteście, co stało się z Josem?

Okazał się niezwykle zdolnym dzieckiem, a kiedy dorósł został kapłanem. Nigdy nie zapominał o najuboższych. Często odwiedzał dzielnice nędzy i niósł Pana Boga ubogim, odrzuconym przez świat ludziom. Szczególną troską otaczał bezdomne dzieci, pamiętając, że kiedyś był jednym z nich.

 

autor nieznany

 

 

MAŁE ŚWIĘTE MIKOŁAJE

 

Nareszcie nadszedł grudzień. W tym roku wcześniej spadł śnieg, bo już po “mikołajkach” można było zjeżdżać na sankach z górki. Gorzej było z łyżwami, ponieważ lodowisko szkolne, na którym wylano wodę nie zamarzło. Dzieci jednak i tak były zachwycone, gdyż śnieg świetnie się lepił i można było urządzać śnieżne bitwy. Nie jedno wracało do domu całkiem mokre, ale kto by się przejmował takimi drobiazgami. W domu Małgosi, Ani i małego Jasia w okresie przedświątecznym nie brakowało zajęć, nawet dla dzieci. Dziewczynki sprzątały swój pokój, także z froterowaniem i pastowaniem podłogi (lakier w latach sześćdziesiątych nie był w modzie). Musiały również zrobić porządek w pokoju Jasia, co graniczyło niemal z cudem.

- Mamusiu, po co to sprzątanie u małego, skoro i tak za parę minut będzie jak przedtem.

- Zróbcie tylko podłogę i powycierajcie kurze. Zabawki niech “książę” sam ustawia na półkach.

- Ja nie umiem sprzątać! A od czego są dziewczyny - chłopiec próbował zrzucić całą pracę na starsze siostry.

- Ty też musisz pomagać, a już na pewno pilnować swoich rzeczy, bo jeśli dziewczynki coś ci schowają, to znowu będziesz wrzeszczał przez pół dnia - tłumaczyła mama.

Oprócz sprzątania, robienia zakupów, co w tamtych czasach nie należało do łatwych rzeczy - dzieci, w każdą środę w adwencie szły na roraty. Tego właśnie dnia odprawiane były specjalnie dla nich. Gromadnie maszerowały przez miasto z kolorowymi lampionami w środku których paliła się świeczka. W kościele tylko przy ołtarzu zapalone były świece i największa z nich, ubrana w białą kokardę - tak zwana “roratka” - symbolizowała Najświętszą Marię Pannę.

Było to naprawdę niezapomniane przeżycie. Zaraz po mszy św. dzieci wracały szybko do domu na gorące kakao i chrupiący rogalik, który niania Bronia przygotowała specjalnie dla nich. Jasio śpioch wielki, tylko jeden raz brał udział w roratowej wyprawie.

W kościele była także adwentowa drabinka, po której każdego dnia Dzieciątko schodziło o jeden szczebel niżej, tak, aby w Noc Bożego Narodzenia znaleźć się w żłóbku, w którym każde sianko oznaczało jeden dobry uczynek. Każde więc dziecko starało się być jak najlepsze, aby Bożej Dziecinie było wygodnie i miękko.

Ania sprzątała gabinet stomatologiczny mamusi, a Małgosia codziennie pomagała przychodzić z pracy kalekiemu tatusiowi, który miał problemy z poruszaniem się szczególnie zimą, kiedy chodniki były śliskie. Dziewczynki czytały też bratu przed snem bajeczki.

Ale było coś jeszcze, co niezwykle zajmowało dzieci. To bożonarodzeniowe prezenty. Nie tylko oczekiwano na podarunki, ale przygotowywano je. W rodzinie, w której przy wigilijnym stole zasiadało aż czternaście osób, był taki zwyczaj, że obdarowywano się wzajemnie.

W ubiegłym roku dziewczynki przygotowywały oddzielnie gwiazdkowe niespodzianki. Ania poszła po najmniejszej linii oporu i za swoje kieszonkowe kupiła dwanaście malutkich mydełek - po złotówce każde. Siostrze podarowała ołówek zakończony gumką, bratu plastikowego żołnierzyka. Małgosia natomiast usiłowała haftować serwetki. Ukochanemu tatusiowi zrobiła zakładkę do książki i kupiła przybornik do fajki. Ania dostała kredki, a Jaś plastikowy samochodzik. Pieniądze odkładała przez kilka miesięcy, chociaż było jej niezwykle trudno, bo bardzo lubiła słodycze. Co prawda tatuś dawał jej czasami coś ekstra i jakąś resztę z zakupów.

W tym roku siostry doszły do wniosku, że muszą połączyć swe wysiłki we wspólnym gwiazdkowym działaniu.

- Małgośka, już od kilku lat nie nadążamy z wymyślaniem prezentów. Wciąż musimy pilnować, aby ciocia znów nie dostała takiej samej serwetki, a dziadek kolejnej zakładki do książki. Jeśli się złożymy to kupimy coś lepszego rodzicom i całej “reszcie” - zaproponowała Ania.

- Podsuwałam ten pomysł już w tamtym roku, ale ty nie chciałaś. Ważniejszy był dla ciebie piórnik z myszką Miki, który pochłonął dwumiesięczne kieszonkowe. Z mydełkami było prościej i oszczędniej - powiedziała siostra.

- O tobie, to nie można powiedzieć, że jesteś oszczędna. Jak tylko masz pieniądze, to zaraz kupujesz następnego misiaka czy laleczkę. A tata i tak ci daje więcej - rozżaliła się Anka.

- Również możesz pomagać tatusiowi, ułóż znaczki, pójdź po zakupy. Ale ty przecież wolisz bawić się z Danką. Na prezenty oddaję całe oszczędności, z wyjątkiem na upominek dla ciebie - stwierdziła siostra.

- Skończmy te kłótnie! Pomyślmy lepiej co kupić rodzicom.

- Słuchaj, mam wspaniały pomysł. Po zeszłorocznym rozbieraniu choinki zostało niewiele bombek. Kupmy te po 30 zł. Są piękne. Wcześniej zawiesimy sznureczki, a przy wigilii powiesimy je na choince - zaproponowała Małgosia.

- Świetnie! Dziadkowi kupimy popielniczkę, a cioci Niusi i Ewie po wazoniku. Widziałam bardzo ładne po 3 złote w sklepie z gospodarstwem domowym. Dla babci przydałoby się etui na okulary, jest całkiem niedrogie - wyliczała Ania.

- A stryjence szydełko, wujkowi dwie chustki do nosa - wpadła jej w słowo Małgosia.

- Słuchaj powinno jeszcze wystarczyć na traktorek dla Jasia. Przestanie wtedy wiercić dziurę w brzuchu tatusiowi.

- A co ty byś chciała dostać ode mnie pod choinkę? - spytała Gosia.

- Niech to będzie niespodzianka. Tylko błagam - żadnej książki, bo i tak pod choineczką w naszym pokoju je znajdziemy. Taki już u nas zwyczaj. A ty pewnie chcesz następną maskotkę? - zażartowała Ania.

- Wszystko jedno, byle nam oszczędności wystarczyło.

Dzięki dyskretnej pomocy rodziców wystarczyło pieniędzy na prezenty dla wszystkich.

Wielka była radość po wigilijnej wieczerzy, kiedy po odśpiewaniu kolęd wszyscy zabrali się za otwieranie prezentów, dziękując świętemu Mikołajowi, a raczej Mikołajom za niespodzianki. Co prawda, dziewczynki już wcześniej dobrały się do szafy i wypatrzyły wymarzone łyżwy figurówki. Trzeba było się upewnić, czy rodzice nie kupili bratu traktorka.

Tego roku pod ich choinką znalazł się dodatkowy prezent od tatusia - przepiękne pamiętniki. Jeszcze wtedy nikt nie wiedział, że jest to ostatnia gwiazdka, którą tata spędza z rodziną. W następnym roku, tuż przed dzieleniem się opłatkiem, odmówiono za jego duszę “Wieczny odpoczynek”, mając nadzieję, że te święta Bożego Narodzenia ukochany ojciec spędza z Dzieciątkiem Jezus w niebie.

 

autor nieznany

 

 

BOŻONARODZENIOWY LAMPION

 

Bożonarodzeniowe procesje w San Jose, na południu Meksyku są bardzo uroczyste. Ulicami miasta idzie rozśpiewany tłum z barwnymi lampionami. Procesja ma przypominać poszukiwanie przez Maryję i Józefa betlejemskiej gospody. Na przedzie idzie para wyobrażająca Świętą Dziewicę i Jej Oblubieńca. Wierni przechodzą przez dziewięć dni od domu do domu i śpiewają radosne pieśni. Ostatniego dnia w jednym z domostw otwierają się drzwi i gościnni gospodarze zapraszają strudzonych pielgrzymów do środka. Nad drzwiami wiszą kolorowe lampiony, aby w Noc Bożego Narodzenia Dzieciątko odwiedziło i pobłogosławiło tę rodzinę. W tym okresie odwiedza się też znajomych, obdarowując ich prezentami.

Najwięcej radości mają wówczas dzieci, ponieważ specjalnie dla nich wiesza się przy suficie, bądź ustawia przy łóżku kolorowe kubki - niektóre napełnione piaskiem, inne mąką. W jednym znajduje się niespodzianka. Dzieci odgadują, który kubeczek zawiera gwiazdkowy upominek, ciesząc się przy tym niezmiernie.

W domu pięcioletniego Marco w tym roku nie było radosnego, świątecznego nastroju. Dziadek, jedyny opiekun dziecka zachorował i nie miał kto zająć się domem. Już od kilku dni starszy człowiek nie podnosił się z łóżka. Gdyby nie pomoc sąsiadki, pani Juanity, matki Martina, starszego kolegi chłopca, w domu zabrakłoby również jedzenia. Chłopiec opiekował się dziadkiem jak tylko potrafił, chociaż nie zawsze mu to udawało się. Dzisiaj na przykład porozlewał kawę, którą sam przygotowywał dla chorego. Poparzył przy tym ręce, całe szczęście, że niegroźnie i wystarczyło obmyć je zimną wodą. Marco był dziś szczególnie roztargniony. Miał bowiem dodatkowe zmartwienie. Przed jego domem nie wisiał bożonarodzeniowy lampion, ponieważ sam nie potrafił go zrobić. Chodził smutny i zamyślony.

- Co ci jest wnuczku, nie martw się, wyzdrowieję na pewno - pocieszał go dziadek.

- Martwię się, że nie mamy lampionu - odpowiedziało dziecko. - A przecież dzisiaj wigilia.

- Idź do Martina, on ci pomoże zrobić lampion - radził dziadek.

- A kto z tobą zostanie? - zapytał zatroskany chłopiec.

- Pośpię trochę w spokoju. Bądź spokojny o mnie. No, idź już.

Marko pobiegł do przyjaciela. Martin był tak zajęty przygotowywaniem kolorowych lampionów, że nawet nie zauważył młodszego kolegi. Ten zaś zaciekawiony przyglądał się jego pracy.

- Dlaczego robisz ich tak dużo - zapytał po chwili.

- Chcę dobrze oświetlić drogę do naszego domu, żeby Dzieciątko nie zabłądziło i przypadkiem go nie ominęło. - odpowiedział Martin.

- A jeśli światła nie będzie to nie trafi? - dopytywał się Marco.

- Nie wiem. Ksiądz na religii mówił, że Dzieciątko odnajdzie, nawet bez światła tych, którzy Go kochają. Lepiej mieć dla pewności te lampiony.

- Martin, ale ja nie mam żadnego, bo nie umiem go zrobić. Pomożesz mi? - poprosił chłopiec.

- No pewnie. A od czego ma się starszego kolegę? Siadaj i bierz się za robotę.

- Ale ja nie mam z czego zrobić.

- Zobacz ile tu papieru, kolorowych sznurków, kokardek i bibuły. Świeczka tez się znajdzie - zachęcał kolega.

Praca tak pochłonęła chłopca, że zapomniał o całym świecie. Nie zauważył nawet zbliżającej się pani Juanity.

- Chłopcy, chodźcie na obiad. Później Marco zaniesiesz jedzenie dziadkowi, a wieczorem zapraszam was na wieczerzę wigilijną

Zaraz po obiedzie chłopiec pobiegł do domu. Zawiesił przy drzwiach aż dwa lampiony.

- Dziadziusiu, mamy lampiony. Teraz Dzieciątko na pewno nas odwiedzi i pobłogosławi będziesz zdrowy - zawołał uszczęśliwiony.

Nie usłyszał jednak żadnej odpowiedzi. Próbował dobudzić opiekuna. Niestety bezskutecznie. Przerażony wybiegł z domu szukając pomocy. Wpadł do kuchni pani Juanity.

- Proszę pani, nie mogę dziadka obudzić - zawołał przerażony.

- Uspokój się dziecko. Zaraz zadzwonię po pogotowie. Martin zajmij się kolegą - zwróciła się do syna kobieta.

Wkrótce pogotowie zabrało chorego do szpitala. Na szczęście było to zapalenie płuc i pomoc przyszła w porę. Marco smutny wrócił do domu. Nie cieszyły go nawet lampiony. Być może nie zauważyłby kolorowych kubeczków, które ktoś ustawił przy jego łóżku, gdyby z jednego pojemnika nie wydobywał się pisk. Zaciekawiony zajrzał do środka i zobaczył ślicznego, rudego szczeniaka - bożonarodzeniowy prezent dla niego. Uszczęśliwiony zaczął karmić pieska mlekiem.

Po pewnym czasie w drzwiach stanął Martin.

- Marco, zabieraj szczeniaka i chodź do nas. Mama powiedziała, że do powrotu dziadka ze szpitala zamieszkasz u nas. Ubierz się porządnie, bo wieczorem idziemy na procesję i pasterkę.

- Widzisz, Dzieciątko znalazło drogę do nas i pobłogosławiło - powiedział chłopiec i już nieco weselszy udał się w stronę gościnnego domu pani Juanity.

 

autor nieznany

 

 

 

W LAPOŃSKIEJ WIOSCE

 

Dawno dawno temu w jednej z wiosek w mroźnej Laponii urodziła się dziewczynka o imieniu… Martusia, gdy się rodziła, a była to noc Bożego Narodzenia jej mama siedziała w chatce i bardzo cierpiała nigdzie nie było lekarza i bała się, że dzidziuś może się nie urodzić zdrowy, w pewnej chwili przez okno na strychu do chatki tej pani wleciał mały aniołek

- dobry wieczór proszę pani - powiedział z uśmiechem na twarzy aniołek pani Iwona bardzo się zdziwiła i zapytała aniołka

- co ty tutaj robisz?

- Jestem aniołkiem, przyleciałem z nieba miałem zanieść Mikołajowi nową parę świątecznych skarpetek - by nie było mu zimno, ale zgubiłem drogę i przyleciałem zapytać czy nie wie pani gdzie on mieszka?

Pani Iwona dziwnie się poczuła…

- Nie wiem aniołku… nie wiem gdzie mieszka Mikołaj ale mogę pomóc ci szukać - tylko proszę - pomóż mi…Zaraz będę rodzić - a nigdzie nie ma lekarza mógłbyś sprawić by dzidziuś urodził się cały i zdrowy?

Aniołek uśmiechnął się lekko i spojrzał na kobietę

- oczywiście proszę pani

aniołek klasnął w swoje malutkie rączki i pani Iwona poczuła się lepiej

 

- to będzie dziewczynka - powiedział aniołek. Urodzi się dziś, w wigilię dokładnie o północy lekarz nie będzie potrzebny - powiedział aniołek , pani bardzo się uradowała

-dziękuje ci aniołku naprawdę dziękuje teraz powiedz - jak ja mogę pomóc tobie? Będziemy razem szukać – dopowiedziała

- nie - odpowiedział aniołek, wyjął zza swej anielskiej koszulki parę skarpetek dla Mikołaja oto skarpetki, o których mówiłem, dziś wigilia, więc chyba już nie znajdę Mikołaja w tą wigilie, przeżyje jakoś jeszcze w starej parze, za to daje je teraz pani, za 14 lat, gdy dzidziuś będzie już duży da je pani swojej córce a ona dowie się, co to są prawdziwe święta położył skarpetki na stoliku uśmiechnął się i zniknął.

Pani Iwona ze zdziwieniem popatrzała na stolik i szepnęła

- jeszcze raz dziękuje aniołku….

O północy na świat przyszła śliczna, zdrowa dziewczynka nadano jej imię Martusia, lata mijały…. Dziewczynka rosła pomagała mamie a że była jedyną córeczką miała pełno obowiązków. Niestety Martusia nie była jednak chętna do pracy, jak inne dziewczynki wolała biegać, bawić się i zjeżdżać na sankach… Mijały święta za świętami. Co roku wigilia była taka sama. Ojciec Martusi umarł jeszcze przed jej narodzeniem. I ona wraz ze swoją matką we wsi liczącej kilka chatek każdą wigilie spędzała samotnie. Mimo że jej mama była bardzo biedna zawsze jednak za ostatnie grosze kupowała coś Martusi nie były to wielkie rzeczy - kilka jabłek, lub orzechów, ale dziewczynka cieszyła się i z tego. Jednak nigdy nie lubiła się tym dzielić, była biedna i uważała ze skoro ona nie ma to inni też nie powinni mieć, ale w głębi serduszka była dobrą dziewczynką. Lata mijały…

Martusia była coraz starsza… Wreszcie nastał czas… 14 Wigilia od narodzenia dziewczynki… Pani Iwona wiedziała i pamiętała o przysiędze, jaką złożyła aniołkowi… Trzymała skarpetki w szafie, głęboko - tak by nikt ich nie znalazł. Wieczorem, tak jak zawsze Martusia i jej mama zasiadły do wigilijnego stołu, w chatce nie było oświetlenia - świeciła się tylko jedna świeczka.. Nie było choinki, ozdób. Na stole leżał tylko kawałek karpia, który otrzymali od sąsiada. Martusia zmówiła modlitwę i zaczęła jeść. Po kolacji wraz ze swoją mamą usiadły na ławeczce na strychu. Posłuchaj Martusiu - rzekła mama mam dla ciebie w tym roku prezent… Inny niż zawsze… Jest to prezent wyjątkowy - jedyny w swoim rodzaju… W tej chwili wyjęła skarpetki Mikołaja

- Proszę moja córeczko, to dla ciebie - Martusia podeszła i wzięła je do ręki zdziwiona

- Dziękuje - odpowiedziała…

- Ale… Skąd masz takie duże skarpetki?

- To tajemnica - odpowiedziała mama.

Chwilę później, po odśpiewaniu kolęd mama położyła się spać, Martusia poszła jej jeszcze raz podziękować. Zbliżyła się do łóżka

- Mamusiu… Jeszcze raz dziękuje za ten prezent , jest śliczny…

- Cieszę się że ci się podoba - odpowiedziała mama

- Ale teraz muszę już spać… Mój aniołku , pójdziesz na dwór i zaniesiesz naszemu pieskowi kość, jeszcze dziś nic nie jadł…

-Dobrze odpowiedziała Martusia…

Ubrała się cieplutko i założyła skarpetki na nogi - ale duże – pomyślała, są tak wielkie, że spadają mi z moich stóp, dziwny prezent… Jednak związała je sznurkiem tak by nie spadały i wyszła na zewnątrz podeszła do budy i dała kość starej suczce, która od wielu lat pilnowała domku . Martusia spojrzała w niebo - pełne gwiazdek usiadła na chwilkę na śniegu i zamknęła oczka… Święta są cudowne - pomyślała. Nagle, gdy Martusia z zamkniętymi oczkami siedziała na śniegu usłyszała głos dzwonków i szelest sań. Szybko otworzyła oczka i wstała. Wyszła na środek zaśnieżonej ulicy i spojrzała zdziwiona przecież tu nikt nigdy nie przejeżdża – pomyślała, kto może tędy przejeżdżać w noc wigilijną?

Nagle zobaczyła jak z lasku wyłania się rząd reniferów a za nimi zaprzężone sanie. Martusia stała bez ruchu zaskoczona sanie zbliżały się do wioski były coraz bliżej i bliżej… Wreszcie zatrzymały się obok Martusi.

W saniach siedział dziwny człowiek miał zielone ubranko i zieloną czapeczkę, stanął i wyskoczył szybko z sań, spojrzał na zegarek i otarł czoło z potu, podbiegł szybko do Martusi i zapytał

- Czy to ty jesteś Martusia?

- Tak… To ja – odpowiedziała szybko!

- Wskakuj na sanie nie mamy czasu! - powiedział w pośpiechu człowieczek a raczej istotka, gdyż był mniejszy i lekko inny niż ludzie, jego skóra była zielonkawa, uszy wydłużone.

- Ale… ja nie mogę - odpowiedziała Martusia

- Później ci wszystko wytłumaczę - odrzekł ”ktoś” wziął ją za rękę i oboje znaleźli się w saniach.

- Ruszać! - krzyknął i w tym samym momencie renifery zaczęły biec Martusia czuła się dziwnie… Nie wiedziała, o co w tym wszystkim chodzi… Ale nie bała się…Sanie pędziły przez lasy Laponii..

Martusia siedziała obok ”ludka’’ i zapytała

- Kim ty jesteś?

Ludek” odwrócił się do niej i uśmiechnął

- Jestem Serafin - jeden z elfów Mikołaja. Święty kazał mi odszukać dziewczynkę o imieniu Martusia, mieszkającą w twojej wiosce, więc wziąłem jego sanie i pojechałem po ciebie - myślałem, że zdąże przed wigilią, ale po drodze spotkała mnie straszliwa burza śnieżna i zabłądziłem, dopiero po kilku dniach po ciebie przyjechałem. Nagle sanie uniosły się w górę i wraz z reniferami śmigały po gwieździstym niebie.

- a raczej chciałem powiedzieć przyleciałem - dopowiedział Serafin . Martusia wystraszyła się spojrzała w dół - znajdowali się wysoko nad ziemią

- Mówisz prawdę? -zapytała

- Oczywiście, teraz lecimy do siedziby Mikołaja - odpowiedział z uśmiechem

- Ale dlaczego?- zapytała zdziwiona Martusia

- Nie wiem, Mikołaj mi kazał - uśmiechnął się elf- wiem tylko jedno, mamy ogromne spóźnienie. Zabrałem Mikołajowi sanie, więc nie może rozwozić prezentów a jest już wigilia - dodał- chyba stracę prace…

Posmutniał… Sanie pomknęły w smugach śniegu i zniknęły za horyzontem…

Tymczasem…. W pewnej dolinie w Laponii wśród gęstych lasów sosnowych…W miejscu, o którym wiedzą wszyscy, ale którego jeszcze nikt nie znalazł w jednej z chatek - z żółto brązowych ścianach odbywało się zebranie elfów kilkadziesiąt zielonoskórych maluszków siedziało w ławkach obok siebie. Nagle do chatki wszedł Mikołaj ubrany jak zawsze w swój czerwony strój, jego broda jak zawsze długa sterczała na jego grubym brzuszku. Wyszedł na środek i zaczął przemawiać

- Moi kochani… Stała się rzecz straszna… Nasz mały Serafinek - zabrał sanie kilka dni temu by przywieść tu pewną dziewczynkę, która musi poznać prawdziwą tajemnice świąt… a do teraz go nie ma!!! Już noc wigilijna - od 2 godzin powinniśmy rozwozić prezenty, tymczasem nie mamy możliwości nawet się stąd wydostać. Wszystkie elfy spuściły główki ze smutkiem w oczach..

- Przykro mi… W tym roku dzieci niedostaną od nas prezentów… Zasmucił się też Mikołaj… Nagle wszyscy zgromadzeni usłyszeli charakterystyczny dźwięk dzwonków, oto zbliżały się sanie!!!! Wszyscy wybiegli na zewnątrz i spojrzeli w niebo

- To oni!!!!!! - krzyknął jeden z elfów

- To Serafin!!!!! - krzyknął inny

Tymczasem Martusia ujrzała cudowny widok, oto zbliżała się do wioski Mikołaja . Pośrodku doliny znajdowało się małe jeziorko, a wokół niego domki elfów i fabryka prezentów. Sanie szybko wylądowały, wianeczek elfów otoczył Martusie i Serafina. Dziewczynka nic nie mówiła była tak zdziwiona. Nagle ukazał się jej oczkom Mikołaj

- Witaj Martusiu – powiedział i zaśmiał się - hohoho

- Dobry wieczór - odpowiedziała…

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin