Afrykańskie safari
Od czasu pierwszych dziecięcych wizyt w ogrodach zoologicznych towarzyszyło mi marzenie, aby zobaczyć dzikie afrykańskie zwierzęta w ich naturalnym środowisku. Wyobraźnię pobudzały liczne filmy przyrodnicze ukazujące życie mieszkańców afrykańskiej sawanny. Po wielu latach moje marzenie zaczyna się spełniać, gdy w słoneczny październikowy poranek 2000 roku wraz z piątką przyjaciół wyruszamy z Nairobi na spotkanie z dziką przyrodą Kenii i Tanzanii.
Już nazwa pierwszego celu naszego dziewięciodniowego safari brzmi ekscytująco -Masai Mara. To północny kraniec olbrzymich równin Serengeti, będący naturalnym rezerwatem niezliczonej ilości zwierząt. Rezerwat leży na wysokości 1000 - 2000 metrów n.p.m., wewnątrz Wielkiego Rowu Afrykańskiego, olbrzymiego pęknięcia skorupy ziemskiej przecinającego Wschodnią Afrykę. Docieramy najpierw do krawędzi Rowu; podziwiamy krajobraz wulkanicznych stożków, usiany drzewami akacji. Następnie licznymi serpentynami zjeżdżamy na jego dno i po minięciu kilku osad wkraczamy na gruntową drogę prowadzącą do bramy rezerwatu Masai Mara. Krajobraz wydaje się wyludniony, jednak gdy przystajemy na chwilę aby odpocząć, jak spod ziemi wyłaniają się zza krzaków rdzenni mieszkańcy tych ziem, Masajowie. Zbliżają się do nas, oferując do sprzedaży swoje wyroby: naszyjniki, wisiorki, bransoletki. Wkrótce ruszamy dalej; obserwujemy pierwsze przemykające w oddali stada antylop i gazeli. Pod wieczór docieramy do obozowiska, mającego stanowić nasz nocleg. Miejsce nie jest ogrodzone, co budzi w nas lekki dreszczyk emocji, ale ufamy zapewnieniom przewodnika, że będziemy tu bezpieczni. Rozbijamy więc namioty, spożywamy kolację przygotowaną przez naszego kucharza, wypijamy piwem toast za przyjaźń polsko-kenijską i udajemy się na spoczynek. W zaśnięciu nieco przeszkadzają dalekie porykiwania lwów, ale naszego bezpieczeństwa pilnuje uzbrojony w dzidę rosły Masaj. Następnego dnia wstajemy wczesnym rankiem, gdyż czeka nas nie lada atrakcja - całodniowe safari w Masai Mara. Szybko jemy śniadanie (w towarzystwie ciekawskich koczkodanów) i ruszamy w głąb rezerwatu. Nasz przewodnik-kierowca świetnie zna teren, prowadzi samochód takimi ścieżkami, przy których możemy spotkać najwięcej mieszkańców sawanny. Najpierw pojawiają się zebry oraz stada zgrabnych antylop impala i gazeli Granta, przemykających czasem tuż przed maską samochodu. Wkrótce zauważamy smukłe żyrafy pasące się spokojnie przy drzewach akacji. Nieco dalej napotykamy stado zwierząt królujących na rozległych obszarach Masai Mara - słoni. Przemieszczają się one spokojnie po równinach rezerwatu w niewielkich stadach, składających się głównie ze słonic i małych słoniątek. Przyglądamy się im dłuższą chwilę zachowując odpowiednią odległość; niepokojone słonie mogą być bardzo niebezpieczne. Po pewnym czasie docieramy do skalnego, zakrzaczonego wzgórka. Przewodnik wskazuje nam ten pagórek przytłumionym głosem mówiąc: Uwaga lwy! Rzeczywiście są ukryte wśród krzaków trzy zaniepokojone lwice. Niemal w tym samym momencie spostrzegamy, co jest źródłem ich niepokoju. Po drugiej stronie samochodu w odległości ok. 20 metrów od wzgórka pasie się dorodny bawół. Upolowanie tego niezwykle silnego mieszkańca sawanny to trudna sztuka; lwice po kilku "przymiarkach" rezygnują z ataku, a my oddychamy z ulgą... Pod względem liczebności w Masai Mara górują antylopy różnych gatunków: impala, topi, kudu, olbrzymie elandy, lecz przede wszystkim zabawne gnu, przypominające wyglądem nieco naszego Koziołka Matołka. W porze wielkiej migracji tych zwierząt stada liczą setki tysięcy; wówczas też można obserwować ich dramatyczne zmagania podczas przekraczania głównej rzeki rezerwatu, Mara; często padają wówczas łupem drapieżników. Październik to już czas po migracji; przybywając nad rzekę możemy tylko obserwować krokodyle leniwie wylegujące się na brzegach i wystające z wody cielska hipopotamów. Krążymy dalej po rozległej sawannie w poszukiwaniu jej mieszkańców. Wśród zarośli spotykamy króla zwierząt, lwa leniwie odbywającego popołudniową sjestę (udało się nam podjechać na odległość kilku metrów!); nieco dalej stado żyraf czujnie reagujących na obecność drapieżnika. W cieniu drzewa wylegują się dwa szakale - nasz przewodnik wciąż jednak nie jest w pełni zadowolony. Stara się wypatrzeć najszybsze wielkie koty świata - gepardy, jednak te sprytnie kryją się w zaroślach. Za to w nagrodę mamy sposobność podziwiać wspaniały zachód słońca nad afrykańską sawanną; pełni wrażeń już po zmroku bezbłędnie docieramy do naszego obozowiska. Następnego dnia z żalem opuszczamy Masai Mara, lecz przed nami kolejny ciekawy cel - Park Narodowy Lake Nakuru. Ten stosunkowo niewielki park obejmujący wody sodowego jeziora Nakuru, nadbrzeżne łąki i las tropikalny, jest siedliskiem rzadkich żyraf Rotschilda i nosorożców czarnych, lecz przede wszystkim niezliczonej ilości ptaków, wśród których królują flamingi i pelikany. W sprzyjających warunkach, gdy silne opady zmniejszają zasolenie jeziora, można tu podziwiać ogromne stada flamingów dochodzące nawet do 2 milionów ptaków. Przybywamy tu późnym popołudniem i od razu ulegamy magii tego miejsca; jezioro połyskuje białymi i różowymi barwami. Flamingi głośno przekomarzają się ze sobą i kłócą z rezydującymi tu pelikanami, niskie oświetlenie dodaje temu miejscu specyficzny koloryt. Długą chwilę spacerujemy wzdłuż brzegu jeziora, a później, już z samochodu, obserwujemy walkę dwóch nosorożców. Kolejny dzień to przejazd przez zachodnią, rolniczą część Kenii, usianą licznymi, tarasowymi uprawami. Po drodze oglądamy jedną z atrakcji przyrodniczych tego regionu - 72-metrowy wodospad Thomsona (niestety dość szczelnie otoczony sprzedawcami pamiątek). W pobliżu miasteczka Nanyuki następuje ważny moment - przekraczamy równik - z tej okazji obserwujemy działanie siły Coriolisa na półkuli północnej i południowej oraz otrzymujemy pamiątkowy dyplom. Ruszamy dalej szosą na północny wschód okrążając masyw najwyższego wzniesienia kraju, Mount Kenia (5199 m). Szczyty masywu są spowite szczelnie chmurami - taki typ pogody panuje tu przez większość roku. Wkrótce opuszczamy podnóża Mount Kenia kierując się wprost na północ tzw. szosą panafrykańską, biegnącą aż do granicy z Etiopią. "Szosa" to w rzeczywistości szeroki, gruntowy trakt, usiany licznymi wybojami, które skrzętnie omija nasz kierowca. Wreszcie późnym popołudniem docieramy do kolejnego celu - bram parku narodowego Samburu. Krajobraz tego parku różni się znacznie od rezerwatu Masai Mara: usytuowany w górzystym terenie na skraju pustyni, pokrywa go dość bogata roślinność ze względu na przepływającą rzekę Nyiro. Stąd też bogactwo miejscowej fauny - tuż po wjeździe na teren parku obserwujemy rzadkie żyrafy siatkowe, lwy i stada antylop oryksów. Do obozowiska w pobliżu rzeki docieramy tuż przed zmierzchem; okazuje się, że jedyne miejsce do rozbicia namiotów znajduje się prawie na trasie przemarszu słoni do wodopoju. Z duszą na ramieniu udajemy się na spoczynek, ale sen szybko nas morzy... Wstajemy wczesnym rankiem, aby ruszyć na pierwszy objazd po Samburu. O poranku można zobaczyć wiele zwierząt, które później chowają się przed palącym słońcem. I rzeczywiście mamy szczęście: oglądamy pasące się słonie, rzadkie zebry Grevy'ego, miniaturowe antylopy dik-dik, objadające drzewa antylopy gerenuk, stado antylop kobów pasących się w dolinie rzeki, bawoły, antylopy impala i gazele Granta. Są także przedstawiciele miejscowego ptactwa: orzeł, dzioborożec i perlica. W zaroślach wypatrujemy piękną rodzinną scenkę - lwicę z dwoma małymi lwiątkami. Krajobraz urozmaicają liczne drzewa akacji obwieszone gniazdami wikłaczy. Na dodatek tego ranka jest świetna widoczność; w pewnej chwili obserwujemy odległy o kilkadziesiąt kilometrów szczyt Mount Kenia. Po bogatych wrażeniach przedpołudniowego safari odpoczywamy w cieniu drzew, przyglądając się m.in. przedstawicielom plemienia Samburu. Mamy też przygody ze zwierzętami wizytującymi nasze obozowisko. Odwiedzają je m.in. pawiany, próbujące podkraść turystom jedzenie. W pewnym momencie zauważam dużego samca posilającego się przy sąsiednich namiotach. W chwili gdy próbuję go z kilku metrów sfotografować, zwierzę rzuca się w moją stronę... W ostatniej chwili zmienia agresywne zamiary uciekając ze zdobycznym jedzeniem w busz. W tym samym czasie kolega bierze prysznic w prowizorycznej toalecie bez drzwi, usytuowanej na skraju obozowiska. W pewnym momencie z przerażeniem dostrzega że w jego stronę zbliża się słoń dążący do wodopoju. Na szczęście słoń był bardzo spragniony i ominął toaletę... Po południu wyruszamy w busz powtórnie, tym razem na poszukiwanie wielkich kotów. Udaje się nam być świadkami (nieudanego) polowania lwic na zebrę, nie możemy jednak natrafić na bardzo rzadkiego w tym rejonie lamparta. Wreszcie nasz kierowca (po radiowym kontakcie z kolegami) rusza we właściwe miejsce i po kilkunastu minutach możemy obserwować leniwie rozciągniętego na gałęzi drzewa lamparta. Zwierzę trochę się niecierpliwi, jest bowiem obiektem zainteresowania kilkudziesięciu turystów... Następnego dnia opuszczamy fascynujący park narodowy Samburu i powracamy do stolicy kraju, Nairobi. Stąd przemieszczamy się do miasta Arusha, położonego w północnej części Tanzanii. To szybko rozwijające się miasto, usytuowane w pobliżu masywu Kilimandżaro u stóp góry Meru jest głównym punktem wypadowym do parków narodowych znajdujących się w północnej części kraju. Naszym pierwszym celem w Tanzanii jest park Lake Manyara. Obejmuje wody jeziora Manyara i obszar leśny wokół północnej części jeziora. Jest on położony ok. 130 km na zachód od Arushy, docieramy więc doń szutrowym traktem wczesnym popołudniem. W parku spotykamy sporą populację słoni pasących się tuż przy drodze. Bardzo ostrożnie przemieszczamy się, aby nie zakłócić spokoju tych olbrzymów. W lesie grasują spore stada pawianów, przemykają antylopy impala, obserwujemy także żyrafy posilające się gałązkami akacji. Po dotarciu w pobliże jeziora Manyara słychać charakterystyczne odgłosy rezydujących w nim hipopotamów. Jezioro jest usytuowane przy krawędzi Wielkiego Rowu Afrykańskiego; opuszczając park wspinamy się samochodem na krawędź Rowu, skąd roztaczają się wspaniałe, rozległe widoki. Wieczorem docieramy do obozowiska położonego w pobliżu słynnego krateru Ngorongoro. Ngorongoro to jedna z największych przyrodniczych atrakcji Tanzanii. Olbrzymi krater o średnicy ok. 20 km i ścianach dochodzących do 600 metrów wysokości jest nazywany "Arką Noego", ze względu na występowanie w nim prawie wszystkich gatunków afrykańskich mieszkańców sawanny (prócz żyraf). Wyruszamy wczesnym rankiem w stronę krawędzi krateru, przemieszczając się przez las pokrywający jego zbocza, spowity o świcie gęstą mgłą. Docieramy do małej masajskiej osady usytuowanej u podnóża krateru; oczekując na ustąpienie mgły zwiedzamy tę wioskę, przysłuchując się śpiewom Masajów, oglądając ich domostwa i ozdoby. Wreszcie zjeżdżamy na dno krateru, po drodze mijając pasące się masajskie stada i zanurzamy się w świat dzikiej przyrody. Na początku w akacjowym zagajniku spostrzegamy słonie; nieco dalej pasą się liczne stada zebr. W niewielkim cieku taplają się hipopotamy, w oddali przechadzają się strusie. Drogę czasem zagradzają nam stada antylop gnu. Dostrzegamy wolno kroczące trzy nosorożce czarne, bardzo rzadko występujące na obszarze Tanzanii. Poszukujemy największych żyjących tu drapieżników - lwów i w pewnym momencie spostrzegamy, iż za wzgórkiem rozgrywa się jakaś dramatyczna scena. Podjeżdżamy bliżej i stajemy się świadkami polowania dwóch młodych lwów na zebrę. Nieszczęsna zebra nie ma większych szans, lecz lwy okupują udane polowanie dużym wysiłkiem, co przejawia się koniecznością wypicia przez nie dużej ilości wody. Ruszamy w dalszą drogę po dnie krateru; widzimy sępy oczekujące na swój kąsek, hienę kryjącą się przed upałem w jaskini, spotykamy na swej drodze bawoły (które ostrożnie omijamy z daleka). Docieramy do słonego jeziora Magadi; w jego wodach pożywiają się dość liczne flamingi. Jesteśmy tu świadkami rzadkiego zjawiska - polowania hieny w płytkich wodach jeziora. Pełni wrażeń z wielogodzinnego pobytu w kraterze późnym popołudniem opuszczamy stromą drogą jego dno i powracamy do naszego obozowiska. Kolejny dzień safari przynosi nam odmienne wrażenia. Udajemy się bowiem do położonego na południe od Arushy parku narodowego Tarangire. Park ten wyróżnia się charakterystyczną florą - występują tu w dużej ilości ogromne baobaby. Bardzo zróżnicowany jest także krajobraz - liczne wzniesienia i doliny rzeczne tworzą doskonałe warunki dla życia dzikich zwierząt. Szczególnie wiele spotykamy w Tarangire słoni, mających w parku dużo pożywienia. Oczywiście występują tu także stada zebr, antylop impala i kobów, gnu i gazele. Z rzadkich ptaków w oddali przechadza się sekretarz. Dłuższą chwilę obserwujemy żyrafy posilające się owocami tzw. drzewa kiełbasianego i pijące wodę z rzeki. W parku jest kilka punktów widokowych; na jednym z nich spożywamy posiłek, podziwiając rozległą panoramę z przechadzającymi się stadami słoni. Chciałoby się tu pobyć dłużej, ale czas nagli, wracamy więc przed wieczorem do Arushy. Ostatnim punktem naszego afrykańskiego safari jest park narodowy Arusha. Obejmuje on obszary lasu górskiego położonego na stokach drugiego co do wysokości szczytu Tanzanii, Meru (4566 m), jak również krater wygasłego wulkanu Meru wraz z jego wierzchołkiem. Naszym celem jest położone na stokach Meru schronisko Miriakamba (2500 m n.p.m.). Wyruszamy więc spod bramy Parku (Momelia Gate) wraz z uzbrojonym strażnikiem w górę. Strażnik jest niezbędny m.in. do obrony w razie ataku występujących tu licznie bawołów. Rzeczywiście obserwujemy stada tych zwierząt pasące się na łąkach u podnóży góry. Stopniowo pokonujemy 1000-metrową różnicę wysokości pomiędzy bramą parku i schroniskiem, podziwiając głównie zmieniającą się florę lasu górskiego. W pewnym momencie przez chwilę pomiędzy chmurami ukazuje się fragment Kilimandżaro, budząc naszą żywą reakcję, ale wkrótce niknie. Późnym popołudniem docieramy do schroniska Miriakamba. Warunki do noclegu są dość spartańskie - Miriakamba to drewniana chata z prostymi pryczami do spania i wychodkiem w zaroślach, wieczorem odwiedzanym przez bawoły. Temperatura mimo bliskości równika szybko spada - wszak jesteśmy w górach, więc zasypiamy dość szybko w krystalicznym, górskim powietrzu. Ranek budzi nas lekkim chłodem, wstajemy szybko, aby rozgrzać się łykiem gorącej herbaty. Wychodzę przed schronisko, nastrój jest bowiem "mistyczny" - unoszą się mgły spowijające szczyt Meru, roślinność jest obficie zroszona kropelkami rosy, na których "grają" pierwsze promienie słońca. Nagle mgła rozwiewa się i w odległości kilkudziesięciu kilometrów pojawia się jakby zawieszona w niebie olbrzymia kopuła Kilimandżaro, z widocznymi na szczycie słynnymi śniegami. Widok jest tak zjawiskowy, że przez dłuższą chwilę przyglądamy się mu zauroczeni, zanim zaczniemy go uwieczniać na błonie fotograficznej. Po śniadaniu ruszamy w stronę krateru Meru - dużego zagłębienia u stóp 1500-metrowej pionowej ściany schodzącej wprost ze szczytu. W oddali ze zdziwieniem dostrzegamy stado słoni, rzadko docierających aż na wysokość 2500 m. Wkrótce rozpoczynamy zejście wkraczając w gęsty górski las, w którym królują potężne jałowce i afrykańskie drzewa oliwkowe, ozdobione licznymi epifitami. Po kilku godzinach marszu docieramy do podnóża góry przekraczając "bramę" wydrążoną w potężnym dzikim figowcu i wracamy do "cywilizacji". Przed nami następny etap wyprawy - wypoczynek na wyspie Zanzibar. Ale to już całkiem inna opowieść...
dziunia32