Moore Viviane - Ludzie wiatru.doc

(1202 KB) Pobierz

Viviane

Moore

LUDZIE WIATRU

Jeśli się nie znasz (...) wynidź a idź...* Pieśń nad pieśniami, I, 7.

* Cyt. za Biblią Jakuba Wujka, wyd. w Krakowie Roku Pańskiego MDXCIX (1599).

 

 

 

Prolog

W chwili, kiedy rozpoczyna się niniejsza opowieść, Tankred ma niespełna dwadzieścia lat. Biegle zna grekę, łacinę, heb­rajski i arabski. Zręcznie włada bronią i nie trwoży go ani gniew ludzi, ani ogień niebios.

Wysoki wzrost, szczupła sylwetka, szerokie ramiona i zło­ta czupryna zdradzają jego normandzkie pochodzenie. Od ludzi Północy odróżniają go tylko przysłonięte długimi rzę­sami zielonobursztynowe oczy.

Tankred nigdy nie rozstaje się ze swym nożem o rogo­wej rękojeści, którym nieustannie ciosa drewno i pozo­stawia za sobą dziwaczne figurki: kobiece popiersia, chi­mery, smoki i salamandry. Przy tym zajęciu najchętniej oddaje się rozmyślaniom. Z czasem struganie stało się tak odruchowe, że bywało, odchodził z niejednego miejsca, nie wiedząc nawet, że wyrzeźbił pień drzewa lub poręcz fotela.

Tankred jest małomównym młodzieńcem, za to uważ­nym obserwatorem. W jego gestach wyczuwa się napięcie, jak gdyby niecierpliwie oczekiwał na wydarzenie, które wy-

jawi mu prawdę o nim samym: czy będzie to bitwa, po­jedynek, spotkanie? Przyjaźń, nienawiść, miłość... A może śmierć...

Na końcu książki czytelnik znajdzie słowniczek oraz krótką infor­mację na temat wybranych postaci historycznych.

Wielkie cierpienie

I

Kobieta wbiła zęby w poduszkę, by stłumić okrzyk bólu. Mimo przenikliwego zimna była zlana potem. Zerwała z siebie pikowaną kapę i z przerażeniem przyjrzała się swe­mu okropnie szaremu ciału i wystającym żebrom. Oto zale­wała ją kolejna fala cierpienia. Skuliła się, dysząc ciężko.

W tej samej chwili zobaczyła chimerę przyczajoną w cie­niu. Otworzyła szerzej oczy. Bestia z kobiecym biustem ob­serwowała ją, zwinąwszy ogon węża wokół szerokich łap.

Chora krzyknęła. Głowa ptaszyska nie poruszyła się. Krą­głe piersi wystawały spod błękitnawych piór. Kobieta jęknę­ła, wołając o pomoc.

Z korytarza dobiegł ją odgłos kroków... Ale czy to rze­czywiście był korytarz? Gdzie się znajdowała? Coś poru­szyło się w głębi komnaty. Kreatura zniknęła. W półcieniu nie widać było nic poza czarnym płaszczem wiszącym na kołku.

Czarny płaszcz. Zaokrąglając usta, powtórzyła słowa kilka razy i podzieliła je na sylaby. Ta niewinna zabawa dodawała jej otuchy. Skąd wiedziała, że płaszcz należy do niej? A jeśli to nie był płaszcz?

15

Zmrużyła oczy. Wszystko wokół pociemniało, kształty rozmywały się powoli. Może traciła wzrok?

Kosz żarowy, kufer, kominek... wyliczyła sprzęty znajdu­jące się obok jej posłania.

Jej? Jakiej jej? Jej to znaczy kogo?

Była pewna, że jeszcze przed chwilą wiedziała, jak się nazywa. A teraz?

W jej umyśle panował chaos. Bolała ją głowa.

-              Jak ja się nazywam? - wyjęczała.

Nie panowała już nawet nad własnym głosem, który raz brzmiał piskliwie, raz nisko, nosowo, albo jak zza grobu.

Trzepot skrzydeł. Podniosła wzrok. Pod sufitem krążyły czarne cienie olbrzymich motyli i nietoperzy. Schowała się pod prześcieradło, starannie podwijając brzegi tak, by żad­na bestia nie przedostała się przez tę barierę.

Zaskrzypiały drzwi. Czyjaś dłoń odsunęła kapę, której ona nie miała siły przytrzymać. Zobaczyła mężczyznę. Usłyszała jego głos:

-Jak się czujesz, moja droga? Wygląda na to, że lepiej.

Pochylił się nad nią i pocałował w usta. Próbowała go odepchnąć, lecz zerwał z niej pościel.

-              Przestań, Muriel! Dlaczego każesz mi tak cierpieć? Nie
widzisz, jak bardzo cię kocham? Pokochałem cię od pierw­
szego wejrzenia. Byłaś dzieckiem, a miałaś już w sobie tyle
kobiecości! Byłaś piękna!

W głosie mężczyzny słychać było prawdziwą udrękę. Udrękę, której nie mogła znieść. Skuliła się w rogu łóżka.

-              To tak okazujesz szacunek swemu panu i władcy?
Krzyknęła, gdy w nią wszedł. Dysząc, poruszał się na

16

niej do przodu i do tylu, wreszcie odsapnął jak nasycone zwierzę.

Może i to jej się śniło. Mężczyzna zaraz zniknie, tak jak chimera i wielkie motyle. Rozpłynie się w powietrzu. Kim on właściwie jest?

Znowu usłyszała jego głos.

Podniósł się. Bezwstydnie wodził wzrokiem po jej nagim ciele, jej rozłożonych nogach. Czuła, że opuściły ją resztki sił... Chciała zatonąć w posłaniu jak w głębokiej wodzie.

-Jutro ruszamy do Pirou, moja najdroższa. Masz, wypij to, poczujesz się lepiej.

Pirou, powiedział Pirou? Siłą rozchylił jej wargi. Poczuła, jak ciepławy, słodko-gorzki płyn spływa jej do gardła.

- Nie! - zaprotestowała. - Nie chcę!

Po tych słowach zapadła w ciężki, głęboki sen pełen kosz­marów i bolesnych drgawek.

Majacząc, ujrzała we śnie zamek w Pirou.

Wzniesiony był na wyspie, pośrodku wyżłobionego w ska­le jeziora, chroniła go potrójna fosa i grube mury zwieńczo­ne strażnicami. Zamek stał tak blisko oceanu, że podczas sztormu komnaty i alkowy rozbrzmiewały hukiem fal.

Uśmiechnęła się we śnie.

Piasek wdzierał się do zamku każdą najmniejszą szcze­liną, pokrywał mury obronne i dziedziniec złocistym dy­wanem, w powietrzu unosił się zapach soli i morskich glonów.

Teraz kobieta oddychała spokojniej. Ból ustał. Powróciła do zamku z lat dzieciństwa. Przechadzała się po komna­tach. Pod jej bosymi stopami chrzęścił piasek.

17

2

Minęło dziesięć dni, od kiedy Muriel wraz z małżonkiem Ranulfem i dziećmi, Maugerem i Klotyldą, opuścili dwór Epine i krainę Houlme i przybyli do znajdującego się w Co-tentin zamku Pirou. Zamknięta w swojej komnacie, młoda kobieta funkcjonowała jak w zwolnionym tempie, poddając się cierpieniu i ulegając halucynacjom, coraz rzadziej prze­rywanym chwilami przytomności.

Zamek Pirou żył wedle rytmu pływów i zawijania ostat­nich statków do portu na pobliskim jeziorze. Wrzesień za­powiadał się tak zimny, że starzy ludzie jęli przepowiadać śmierć i głód. Warstwa białego szronu pokryła wrzosowi­ska, z drzew opadały pożółkłe liście. Tylko w lasach wrzało. Drwale ładowali na wozy polana i ścięte pnie drzew i trans­portowali je z łoskotem po wyboistych drogach.

Tego ranka stara Bertrada z koszem bielizny opartym o biodro spiesznym krokiem podążała do donżonu. Z nie­pokojem mamrotała coś pod nosem. Powinna się cieszyć z powrotu Muriel, a jednak gdy zapadał zmierzch, czuła się wyczerpana i zrozpaczona.

Muriel umierała, a ona nie potrafiła jej pomóc.

Wciąż miała przed oczami śliczną dziewczynkę. Czasem jeszcze i teraz, gdy były same, nazywała ją „swoim maleń­stwem". Nigdy nie zapomniała uczucia rozdarcia i rozpa­czy, gdy w dzień jej dziesiątych urodzin Serlon z Pirou od­dał ją za żonę Ranulfowi z Epine.

18

Muriel wyszła za mąż w wieku dwunastu lat, miała trzy­naście, gdy została matką. Ile miała dziś? Dwadzieścia pięć? Dwadzieścia dziewięć? Jeszcze do niedawna była piękna i smukła. Teraz zaś nawet Bertrada nie potrafiła odnaleźć w tym cieniu człowieka urodziwej kobiety, którą Muriel niegdyś była. Poza tym, miała te straszliwe ataki wielkie­go cierpienia. Wtedy pluła, niemal dusiła się własnym języ­kiem, tarzała się po ziemi, zdzierając z siebie szaty, i jeden człowiek nie był w stanie nad nią zapanować.

-              Nie widziałaś mojej lalki, Bertrado?
Cichy głosik wyrwał ją z zamyślenia.

Była to Klotylda, córka Muriel. Szwendała się po dzie­dzińcu, umorusana błotem od stóp do głów.

· Nie, skarbie - odparła. - Ale jak ty wyglądasz!

· Łowiłam z Tillem ryby w fosie.

 

· Łowić ryby w sukience i pantofelkach? A gdzie jest Roussette? Nie zajęła się tobą?

· Nie wiem, gdzie jest.

· Idę do twojej mamy - rzekła stara kobieta. - Chcesz pójść ze mną?

Twarz dziewczynki stężała.

· Nie! Nie chcę.

· Ależ dlaczego? Twojej mamie będzie miło.

· Po pierwsze, to nieprawda. A po drugie, boję się jej! Nie rozpoznaje nikogo, nawet Maugera, który jest przecież jej pupilkiem!

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin