Cobb James - Morski myśliwiec.txt

(1103 KB) Pobierz
James Cobb
Morski myliwiec
         Przekład
     ANDRZEJ LESZCZYŃSKI
         AMBER

Wszystkim mężczyznom, a teraz także kobietom,
           pełnišcym służbę na kanonierkach
            od jeziora Erie po deltę Mekongu
     i od Vicksburga po Archipelag Bismarcka,
                  często zmuszonym do tego,
                 aby dawać z siebie wszystko
Ruchoma baza przybrzeżna Pływak 1"
20 kilometrów od afrykańskiego Złotego Wybrzeża
7 wrzenia 2007 roku, godzina 22.18 czasu lokalnego

    Dopiero po zachodzie słońca mały przecišżony klimatyzator zamonto-
wany w oknie modułu mieszkalnego zaczšł trochę osłabiać równikowy skwar.
Mimo to Amanda Garrett w mundurze polowym sił interwencyjnych - spo-
ro za dużym, choć był to najmniejszy rozmiar, jaki kwatermistrz znalazł
w magazynie - czuła się jak w grubym brezentowym namiocie. Próbowała
nie  zwracać uwagi na lepišce się do ciała przepocone ubranie. Popatrzyła
na ekran przenonego komputera i jeszcze raz przeczytała skończony przed
chwilš tekst.

  Najdroższy Arkady,

          To jeden z tych wyjštkowych listów, do których napisania my,
          służšcy w siłach zbrojnych,  bywamy niekiedy zmuszeni. Jeżeli
          go czytasz,  oznacza to, że zginęłam.
          Mam nadzieję, że moja mierć przyczyniła się do pomylnego
          zakończenia akcji. Wierzę również, iż nie pocišgnęła za sobš
          mierci nikogo innego. Dzi wieczorem, jak zwykle przed roz-
          poczęciem operacji, będę się modliła o to, aby jakikolwiek mój
          błšd czy chwila słaboci nie kosztowała życia żadnego z ludzi,
          którzy znaleli się pod mojš komendš. Cena krwi w tej operacji
          i tak jest już zbyt duża.
          Żałuję także innych poniesionych kosztów, zwłaszcza osobistych.
          Chciałabym, aby nasze marzenia, jakie snulimy w tym krótkim
          okresie wspólnego życia, stały się  rzeczywistociš.  Pragnęła-
          bym nacieszyć się tym szczęciem, które dzięki Tobie odnala-
          złam. Nie zapomnij o tym, Arkady.  Dziękuję Ci z całego serca
           za Twoje goršce uczucie, odwagę i oparcie, jakie znajdowałam
           w Tobie zawsze, ilekroć go potrzebowałam. Na tę ostatniš i naj-
           dłuższš wyprawę zabiorę mnóstwo cudownych wspomnień. Ze
           swojej strony mogę tylko zapewnić, iż bardzo Cię kocham i bez-
           granicznie żałuję, że nasz zwišzek nie mógł przetrwać.

           Żegnaj, ukochany. Życzę Ci wiele szczęcia, bo na nie zasługu-
           jesz.
                                                           Amanda

    Nie pozostało już nic więcej do dodania, chociaż mogłaby jeszcze poru-
szyć tyle innych spraw, gdyby tylko miała czas. Szybko zapisała plik na
dysku obok dwóch innych wczeniejszych listów, do ojca i do Christine
Rendino. Chris powinna je bez trudu odczytać i dostarczyć adresatom.
    Było to już ostatnie zadanie, które sobie wyznaczyła. Wszelkie pozosta-
łe przygotowania dobiegły końca. Wszystko było gotowe.
    Mogła jeszcze chwilę odpoczšć. Odchyliła się na oparcie krzesła i po-
woli przeniosła wzrok z ekranu komputera na ciemnoszarš stalowš cianę
modułu. Przebywała tu już od pięciu miesięcy, lecz nadal nie potrafiła po
staremu nazywać grodziš tej ciany na okręcie, który w rzeczywistoci wca-
le nie był okrętem.
    Obok pulpitu wisiała naszykowana wczeniej uprzšż typu Molle: grube
szelki z kieszeniami na krótkofalówkę i flary, z kaburš na pistolet oraz za-
pasowe magazynki, a także ciężka kamizelka ratunkowa i opływowy hełm
w maskujšcych kolorach.
    Wzdrygnęła się, kiedy  niespodziewanie tekst listu zniknšł z ekranu kom-
putera, ustępujšc miejsca standardowemu ciemniaczowi marynarki wojen-
nej. W rogu pojawiło się okienko zegara, przykuwajšc jej  uwagę. Była dwu-
dziesta druga dwadziecia jeden.
    Dopiero dziesišta, pomylała Amanda. Czy naprawdę wszystko zaczęło
się zaledwie siedemnacie godzin temu? Nie upłynęła jeszcze nawet doba?
    Ale przecież obecna kryzysowa sytuacja była tylko ostatnim ogniwem
w długim łańcuchu tragicznych wydarzeń. W gruncie rzeczy wszystko za-
częło się na długo przedtem, zanim Amanda Lee Garrett, do niedawna no-
szšca stopień komandora,  a teraz kapitana, została przydzielona do służby
w tym niezwykłym zakštku wiata, nawet zanim usłyszała po raz pierwszy
o Unii Zachodnioafrykańskiej. A może jeszcze zanim ta  Unia w ogóle po-
wstała.
                        Zarzewie
Monrowia, Liberia
14 czerwca 1994 roku, godzina 21.40 czasu lokalnego
    Kiedy Liberia była najstarszym demokratycznym państwem afrykań-
skim, wzorujšcym konstytucjš i akt swobód obywatelskich na ustawodaw-
stwie Stanów Zjednoczonych. Rozwijała się tak dynamicznie, że pod wzglę-
dem współczynnika wzrostu gospodarczego ustępowała tylko Japonii. Słynny
szpital imienia Johna Kennedy'ego został uznany za najnowoczeniejszš
i najlepszš placówkę medycznš w całym Trzecim wiecie.
    Kiedy wszyscy mieszkańcy Liberii mieli równe prawa.
    Land-rover z głonym warkotem przemierzał dusznš tropikalnš noc,
wspinajšc się wyboistš brukowanš uliczkš na wzgórze Mamba Point.
W otaczajšcej go ciemnoci rozcinanej snopami wiateł reflektorów pano-
wał wzmożony ruch. Niewyrane postaci uskakiwały z drogi, szukajšc schro-
nienia w głębi mrocznych zaułków, niczym przerażone zwierzęta kryły się
w ruderach i zrujnowanych budynkach po obu stronach zasypanej gruzami
ulicy.
    W cišgu ostatnich lat mieszkańcy Monrowii nauczyli się już, że ludzie
jeżdżšcy samochodami sš najczęciej dobrze uzbrojeni. Co więcej, przeko-
nali się, że broń jest zwykle używana do bezsensownych krwawych pora-
chunków.
    Strach nie był jednak uczuciem zarezerwowanym dla cywilów. Nigeryj-
ski żołnierz przy karabinie maszynowym typu Bren, zamontowanym na ra-
mie landrovera, także był bardzo zdenerwowany. Z przejęciem wodził lufš
na lewo i prawo, mierzšc w kolejne mijane ruiny. Od czasu do czasu mierć
zbierała obfite żniwo w zniszczonej  stolicy Liberii. Nigdy nie można było
mieć pewnoci, kto wyłoni się niespodziewanie zza tego czy tamtego rogu.
    Warkot silnika przeszedł w cichy pomruk, kiedy samochód zajechał przed
fronton zrujnowanej Hali Masońskiej. Kapitan Obe Belewa zeskoczył na
ziemię z terenowego auta i rzucił krótki rozkaz:
    - Nie gacie silnika, kapralu.
    Wysoki oficer, ubrany w taki sam tropikalny mundur polowy jak jego
podkomendni, minšł podziurawiony kulami pomnik jakiego dawno zapo-
mnianego liberyjskiego przywódcy i wbiegł po  marmurowych schodach
prowadzšcych do centralnego wejcia potężnego starego gmachu. Spękane
jońskie kolumny portyku lekko połyskiwały w blasku gwiazd, upodabnia-
jšc to miejsce do zabytków starożytnego Rzymu.
    Włanie w tej hali mieciła się kwatera główna ECOMOG, Wojskowej
Grupy Obserwacyjnej Wspólnoty Gospodarczej Państw Afryki Zachodniej.
Dwaj wartownicy przy drzwiach wyprężyli się na bacznoć przed kapita-
nem, który nawet nie zadał sobie trudu, by odpowiedzieć na oddane przez
nich honory.
    Obskurny, ograbiony ze sprzętów hol owietlała pojedyncza żarówka
zasilana z generatora spalinowego. Przy szarym metalowym biurku siedział
sztabowy porucznik z kompanii kwatermistrzowskiej i w mętnym blasku
migoczšcej lampki przeglšdał angielskie czasopismo sportowe.
    - Muszę rozmawiać z pułkownikiem Ebš! - rzucił ostro Belewa, kiedy
niczym duch wyłonił się z ciemnoci. - Natychmiast!
    Zaskoczony oficer dyżurny podskoczył na miejscu, rzucił gazetę na biur-
ko i popatrzył na intruza.
    Wiecznie zasępiony, barczysty i muskularny kapitan Belewa nawet w wa-
runkach pokojowych robił grone wrażenie. A teraz, ze cišgniętš twarzš
i płonšcymi z wciekłoci oczami, był po prostu przerażajšcy.
    Porucznik doskonale wiedział, że automatyczny browning i ostra jak
brzytwa maczeta przy jego pasie nie sš tylko atrybutami piastowanego sta-
nowiska. Był to zawsze gotowy do użytku oręż zaprawionego w bojach żoł-
nierza. Nie mniej dowiadczenia miała kompania zmechanizowanej pie-
choty, któršBelewa dowodził. Powszechnie uważano jš za jednostkę elitarnš,
najlepszy pododdział batalionu i całej Grupy Obserwacyjnej. Niektórzy
twierdzili nawet, że trudno szukać lepszej kompanii w nigeryjskiej armii.
    W dodatku kršżyły plotki, że Belewie lepiej nie wchodzić w drogę.
   - Pułkownik niedawno zakończył służbę, kapitanie - wyrecytował po-
rucznik. - Położył się spać i rozkazał, aby mu nie przeszkadzano, chyba że
zdarzy się co nadzwyczajnego.
   Belewa huknšł pięciš w biurko, aż po holu przetoczyło się echo.
   - To proszę uznać tę sytuację za nadzwyczajnš! Muszę natychmiast roz-
mawiać z pułkownikiem Ebš!
   Oficer dyżurny szybko przywołał wartownika i kazał mu zaprowadzić
Belewę prosto do kwatery Eby. Zdawał sobie sprawę, że prawdopodobnie
cišgnie na siebie gniew dowódcy batalionu, musiał jednak wybrać mniej-
sze zło.
    Kapitan poszedł za przewodnikiem szerokimi, łukowatymi schodami.
Na pierwszym piętrze starej rozległej budowli skręcili w boczny, równie
słabo owietlony korytarz. Jak inne podobne gmachy Monrowii, była ma-
sońska wištynia dawno temu została ograbiona ze wszystkiego, co dało się
wynieć, nie wyłšczajšc drzwi. W pustych otworach przejć porozwieszano
zasłonki, zza których wydostawały się wšskie smugi wiatła.
    Dolatywała także muzyka i głone miechy kobiet.
    W odpowiedzi na wezwanie wartownika zza zasłonki w głębi korytarza
wyłonił się pułkownik Eba. Kiedy wychodził na korytarz, Belewa zerknšł
do wnętrza jego kwatery. Zobaczył kilku wysokich rangš oficerów batalio-
nu, którzy bawili się w towarzystwie paru młodych atrakcyjnych miejsco-
wych kobiet, ubranych w jaskrawe tanie sukienki i kołyszšcych się rytmicznie
w takt modnego nigeryjskiego afro-popu, dolatujšcego z gł...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin