Chmielewska Joanna - Byczki w pomidorach.txt

(625 KB) Pobierz
JOANNA CHMIELEWSKA 

BYCZKI W POMIDORACH 


Alicja wyszła nagle na taras z jakš kartkš w ręku. 

Który kolejny raz w życiu paliłam w jej ogrodzie suche gałęzie i licie. Spojrzałam na 
niš i doznałam okropnego uczucia déja vu. Widły, którymi podgarniałam paliwo, 
znieruchomiały mi w ręku. 

Rany boskie, już tak kiedy było! Nie tak znów dawno, parę lat temu zaledwie, kiedy 
po jej domu i okolicy poniewierały się te czerwone trupy... no, nie wszystko trupy i nie tak 
całkiem czerwone... a, ganc pomada... też wyszła na taras z identycznš kartkš w ręku, w 
dodatku również paliłam ognisko, i zapytała mnie... zaraz... o ciumcianie... 

- Słuchaj - powiedziała teraz z irytacjš, zatrzymujšc się na skraju tarasu. - Czy to jest 
jaka klštwa? Czy ja już nigdy w życiu nie znajdę całego listu, tylko zawsze rodek bez 
poczštku i końca? 

Przeraziła mnie myl, że déja vu się pogłębia i że nade mnš też wisi klštwa, a już 
zamigotała mi nadzieja, bo tym razem miałam w ręku widły, poprzednio za jaki 
przypadkowy dršg, tymczasem chała, nadzieja uciekła z krzykiem. Spróbowałam zastanowić 
się, wsparta na widłach, zapomniałam, że majš za krótki trzonek i tylko cudem zdołałam nie 
wpać łbem do ogniska, identycznie jak poprzednio, chociaż teraz właciwie już mogłam 
wpadać, bo nie miałam na głowie peruki, więc strata finansowa żadna. Pewnie dlatego nie 
wpadłam. Wsparłam się na widłach inaczej. 

- Pojedynczo znalazła? Jednš sztukę? Też kretyńskiej treci? 

- Nie wiem. Chyba też, ale inaczej. Bez ćlamanych brzuszków. To rosochate z prawej 
strony jeszcze zostawiła. 

- Nie zostawiłam, tylko mam je na deser. 

- A nie wolisz na deser sałatki z kartofli? Albo tej twojej ukochanej ryby? 

- Kupiła rybę? - ucieszyłam się. - Czekaj, idę do tej lektury, tylko tu dołożę. 

Alicja mnie nie poganiała. Spojrzała na starš jabłoń, którš miała przed nosem, kartkę 
odłożyła na stół ogrodowy i zaczęła oglšdać w skupieniu kawałek odstajšcej kory na grubym 
konarze. Jabłoń była starsza niż dom i przyczyniała ustawicznej troski, nie cierpiałam jej, bo 
bez przerwy siała rozmaitymi paprochami, gałęzie robiły wrażenie, że trzymajš się tylko na 
słowo honoru, a w dodatku co roku w obfitoci leciały z niej jabłka do niczego. Niejadalne. 
Nadawały się tylko na kompot i może jakie przetwory, szybko gniły i musiałam je zbierać. 
No nie, nie musiałam, zbierałam wyłšcznie z elementarnej przyzwoitoci, niechętnie, niedbale 
i raczej niezbyt skrupulatnie. Nie cierpiałam tego zajęcia jeszcze bardziej niż jabłoni. 

Wybrałam stosowne kawałki do podtrzymania ognia, omijajšc, rzecz jasna, deserowe 
rosochate, dorzuciłam, podgarnęłam, wbiłam widły w ziemię i ruszyłam ku tarasowi. 


Nie miałam daleko, wszystkiego raptem z piętnacie metrów, nie paliłam przecież 
ogniska w zbitym gšszczu pod nosem sšsiada, a tym bardziej w zwartym kołtunie pokrzyw, 
musiałam mieć trochę luzu nad głowš, żeby nie pucić z dymem całej miejscowoci. Mimo 
niewielkiej odległoci jednakże zdšżyły przelecieć po mnie skojarzenia tak liczne i osobliwe, 
że mnie samš niemal wprawiły w podziw. Nie usiłowałam ich rozplštywać, chociaż w gruncie 
rzeczy tym razem przyjechałam do Birkerod z nadziejš uporzšdkowania włanie skompli-
kowanych węzłów uczuciowych. Przydałby mi się Aleksander Macedoński, ale mogła go 
zastšpić Alicja, nawet bez miecza. 

- Zapomniałam ci powiedzieć, że ostatnio zaczynam chodzić z moim mężem - 
powiadomiłam jš, sięgajšc po papierosy. 

- Ona chyba jednak ma te takie - odparła z troskš. - Nie pamiętam nazwy, muszę 
sprawdzić. Nie korniki. Nie rozumiem, co powiedziała. 

- Powiedziałam, że chodzę z moim mężem - powtórzyłam uprzejmie i usiadłam na 
fotelu ogrodowym półgębkiem. 

I natychmiast uwiadomiłam sobie, że wcale nie półgębkiem, nic z tych rzeczy. 
Półgębkiem oznacza w zasadzie, omijajšc generalnie istnienie gęby jako takiej, że siada się 
połowš tyłka, jakby bokiem. A tu nic podobnego, o żadnych asymetriach mowy nie ma, 
połowš, tak, ale równo, bez wykrzywiali. To jak? Półtyłkiem? Do bani. Półpoladkiem? 
Cišgle to samo, siadalny fragment anatomii jest wykonany poniekšd równo, przynajmniej od 
strony zewnętrznej, półgębkiem siadał dziewiętnastowieczny amant i jeszcze mu jedno kolano 
nad samš podłogš zwisało, natomiast, o...! Student! Ubogi student, korepetytor, potraktowany 
grzecznie, omielał się usišć na skraju fotela, prawie na koci ogonowej. I to było to! 

No i proszę. Obyczaje się zmieniły, a język za nimi nie nadšżył. 

Alicji fotele, niestety, wymagały albo półgębka z kociš ogonowš, albo pozycji 
półleżšcej, dla mnie nieznonej, i już sama nie wiedziałam, co gorsze. Wybrałam jednak 
półgębek, ograniczajšc niewygodę na ile się dało. 

Alicja naderwała większy kawałek odstajšcej kory z bogatym życiem wewnętrznym. 

- Nadal nie rozumiem. Powiedziała, że chodzisz ze swoim mężem. W jakim sensie? 
Do pracy? Na te, jak im tam, marsze jesienne? 

- Zwariowała. W zwyczajnym sensie, tak, jak to się mówiło, że o, ona z nim chodzi. 
Albo ten kretyn chodzi z twojš siostrš. Albo twoja sekretarka chodzi z tym palantem, który 
cię kantuje. 

Alicja oglšdała korę w takim skupieniu, że aż zdjęła okulary. 

- Dwa rodzaje widzę, jedne białe, a drugie takie bršzowawe. Chyba będę musiała 


znaleć lupę. To ostatnie rozumiem, mam wrażenie, najlepiej, z tym, że chodzenie oznaczało 
zazwyczaj po prostu sypianie ze sobš. Sypiasz ze swoim mężem? 

- Gdyby nie fakt, że od dziewięciu lat jestemy rozwiedzeni, nie byłoby w tym w 
końcu nic dziwnego. Ale nie, nie sypiam. Natomiast możliwe jest, że wyjdziemy za mšż. 

Siedziałam spokojnie na tym swoim półogoniu, paliłam papierosa, fotel był stabilny, 
nie groziło mi żadne zachwianie równowagi. Alicja jednakże stała na kawałku małego 
krawężnika, nieco ruchliwego, jednš rękš trzymała się grubej gałęzi, a drugš przytykała do 
twarzy naderwanš korę. Zazwyczaj była zręczna, rozmaite ćwiczenia akrobatyczne stanowiły 
dla niej małe piwo, ale tu czego nagromadziło się zbyt wiele. Szarpnięciem do reszty urwała 
oglšdanš korę i kropnęła do tyłu, na szczęcie wprost na przeciwległy fotel, trochę skosem 
stojšcy i możliwe, że usiadło jej się na nim nieco zbyt głęboko. Ale poduszka tam leżała. 
Dziwne. Podłożyła jš chyba ręka opatrznoci, bo poduszki na ogrodowych fotelach pojawiały 
się rzadko. 

- Wstrzšsnęła mnš - rzekła z wyrzutem. - Znów nie rozumiem, co mówisz. 

- Odreaguj - poradziłam. - Zrób cokolwiek przyjemnego i pomyl o czym innym. Jak 
chcesz, mogę ci przynieć kawy. 

- Chcę. 

Kiedy wróciłam z kuchni z kawš dla Alicji i piwem dla siebie, oderwany kawał kory 
leżał na stole wklęsłš stronš do dołu i wypukłš do góry, obok tajemniczego listu bez poczštku 
i końca, Alicja za, Bóg wie, który raz, ustawiała do pionu poprzewracane ostatnim wiatrem 
fuksje. Udało jej się ustawić dwie. Odwróciłam korę górš do dołu, czy tam odwrotnie, bo 
wizja robaczków zasiedlajšcych teraz stół nie obudziła we mnie entuzjazmu. 

Alicja poczuła woń kawy i dała spokój przyrodzie. 

- Mimo całej inteligencji, do jakiej się poczuwam, wolałabym jednak, żeby mi to 
wyjaniła przystępniej. Ty wyjdziesz za mšż, dziwić się mogę, ale rozumiem. Ale jakim 
cudem wyjdzie za mšż twój mšż? On chyba jest mężczyznš? 

- Wnioskujšc z dwojga dzieci, nadzwyczajnie do niego podobnych, raczej tak. 

- To jak? 

- Co jak? 

- Jak może wyjć za mšż? Jako pederasta? 

- Jaki znowu pederasta, on się brzydzi... A...! Rozumiem, to moja wina. Treć się 
poniekšd zgadza, tylko forma mi umknęła. Miałam na myli, że zawrzemy kolejny zwišzek 
małżeński. 

- Kolejny, to znaczy który? 


- Trzeci. To znaczy... zaraz, bo nie wiem, o co pytasz, o niego, czy o mnie? Dla niego 
byłby to czwarty, ale dla mnie trzeci. 

- Jako dziwnie nieregularnie wam to wychodzi - skrytykowała Alicja z niesmakiem 
po chwili namysłu. 

- Należało uszanować symetrię. A w ogóle to lęgnie mi się problemik i zamierzam go 
z tobš przedyskutować. 

Siedziała już w tym fotelu z poduszkš i w skupieniu oglšdała kawałek jakiego 
patyczka. Problemik zaciekawił mnie od razu, bo co w nim zadwięczało, ale tknięta 
przeczuciem, spojrzałam w głšb ogrodu i wystrzeliłam ze swojego miejsca. 

Nie było potrzeby tak się pieszyć, nawet gdyby mi to cholerne ognisko zgasło, 
rozpaliłabym je na nowo w dwie minuty, piromańskie geny lecš w mojej rodzinie przez 
pokolenia. Ale ogólnie już mi się opał kończył, reszta rosła na wale i należało jš wycinać, 
potem powinna trochę przeschnšć, nie chciało mi się teraz, rozmowa z Alicjš znienacka 
nabrała rumieńców, postanowiłam zakończyć ognistš zabawę. Z czułociš wrzuciłam na 
resztki rosochaty deser i ponownie wbiłam widły w ziemię. Następnie wycišgnęłam je i na 
bazie znajomoci życia zdecydowałam się od razu zanieć narzędzie do składziku. Nie takie 
rzeczy już w tym domu ginęły. 

- Zaraz winie będš gryzły - westchnęła Alicja z goryczš, kiedy umyłam ręce i 
wyjrzałam na tarasik. - Ja wracam do domu, a ty jak uważasz. 

- Do własnego domu mam niezły kawałek drogi, więc pozwolisz, że wrócę do 
twojego? Zabierzmy rzeczy do salonu. 

Gryzšce winie nie zdziwiły mnie wcale, odgadłam, że to wdzięczne miano zyskały 
aktualnie komary, lżone rozmaitymi inwektywami. Zasługiwały na nie w pełni, ponieważ 
obdarzały paniš włoci wyjštkowym zainteresowaniem. 

Oprócz przedmiotów normalnych Alicja zabrała do domu także owš korę z jabłoni i 
położyła jš na wolnym końcu stołu. Zwróciłam jej delikatnie uwagę, że w razie gdyby 
robaczki wyleciały, od tekowego drewna trudno je będzie odróżnić, szczególnie te 
bršzowawe, zgodziła się zatem podłożyć pod spód żółtš papierowš serwetkę. Doznałam 
ukojenia. 

Posiłek nie przeszkadzał w rozmowie, kora ...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin