Woodiwiss Kathleen E. - Nieuchwytny płomień.pdf

(1649 KB) Pobierz
254993271 UNPDF
KATHLEEN E. WOODIWISS
NIEUCHWYTNY PŁOMIEŃ
ROZDZIAŁ I
24 października, 1825 r. Londyn
Cerynise Edlyn Kendall stała przy wysokim oknie w głównym salonie i poprzez łzy
obserwowała z przygnębieniem przechodniów spiesznie podążających aleją przecinającą
Berkeley Square. W popłochu szukali schronienia przed nawałnicą, której rychłe nadejście
zapowiadały gromadzące się chmury. Chłodne podmuchy porywistego wiatru, jaki
towarzyszył groźnie pociemniałemu niebu, figlarnie targały płaszczami i pelerynami,
smagając jednakowo młodych i starych, mężczyzn i kobiety. Przechodnie przytrzymywali na
głowach cylindry i modne czepce z trzepoczącymi na wichrze wiązadłami. Policzki i nosy
ożywiły kolory, a osoby lżej ubrane trzęsły się z zimna. Jedni spieszyli do swoich rodzin i
domów, inni do miejsc, gdzie wiedli samotną egzystencję, choć ci pierwsi szli z radością, a
drudzy zrezygnowani. Ale w tym momencie z pewnością nikt z nich nie myślał o czekających
ich wygodach czy kruchości życia.
Artystycznie ozdobiony figurkami ogromny porcelanowy zegar, stojący na
marmurowym kominku w salonie, cicho wybił godzinę czwartą. Cerynise zacisnęła szczupłe
dłonie i walcząc dzielnie z targającym nią bólem, ukryła je w fałdach sztywnej, czarnej
spódnicy z tafty. Gdy dzwonienie czasomierza ucichło, powstrzymała odruch i nie obejrzała
się przez ramię w oczekiwaniu, które stało się zwyczajem podobnym do rytualnej herbaty,
jaką obie z jej opiekunką, Lydią Winthrop, przez ostatnie pięć lat codziennie wspólnie
wypijały. Nagła śmierć kobiety była dla Cerynise ciosem, z którym dziewczyna nadal nie
potrafiła się uporać. Lydia, jak na osobę bliską siedemdziesiątki, kipiała życiem i energią.
Jeszcze w dniu swojej śmierci tryskała dowcipem i humorem, przy którym zachowanie
ponurego syna jej bratanka podczas wizyty, jaką owego wieczora złożył, tym bardziej
wydawało się oschłe i nieprzyjazne. Lydia umarła, została pogrzebana i najżarliwsze nawet
pragnienie Cerynise, aby to się nie stało, nie mogło zmienić tego faktu. Zaledwie wczoraj
Cerynise stała ze wzrokiem utkwionym w trumnie z mahoniu w czasie odmawiania ostatnich
modlitw za spokój duszy zmarłej. A wydawało się jej - zapewne na skutek skrajnego
wyczerpania - że od chwili, kiedy na spuszczaną do grobu trumnę rzucono garść ziemi, na
znak, że człowiek z prochu powstał i w proch się obróci, upłynęła cała wieczność. Serdeczna i
czuła kobieta, którą Cerynise całym sercem pokochała i która stała się dla niej tylko
opiekunką, ale także powierniczką, najbliższą osobą zastępującą rodziców, oraz najdroższą
przyjaciółką, odeszła na zawsze.
Pomimo wysiłków, jakie Cerynise podejmowała, aby odpędzić smutek, jej delikatne
usta, zakrywające ładne, białe zęby, na nowo zadrżały, a do piwnych oczu okolonych gęstymi
rzęsami ponownie napłynęły łzy. Myślała o tym, że już nigdy nie będą się obie cieszyć
miłymi pogawędkami przy herbacie i placuszkach, a wieczorami przesiadywać przy wesołym,
rozgrzewającym serca ogniu, kiedy to Cerynise zwykła czytać na głos starszej przyjaciółce
swoje ulubione wiersze albo powieści. Salon nigdy nie będzie przesycony dźwiękami
wesołych melodii, które Cerynise śpiewała, przy fortepianowym akompaniamencie Lydii. Nie
będą się już razem przechadzać obok tętniących życiem kramów, dzielić refleksjami podczas
spacerów wzdłuż brzegu Serpentine w Hyde Parku, ani radować wzajemną obecnością w
ciszy i bezruchu leśnej polany. Cerynise straciła na zawsze niestrudzone wsparcie opiekunki,
która wbrew społecznym przeszkodom umacniała młodą dziewczynę w dążeniu do realizacji
jej marzenia o karierze wielkiej malarki. To Lydia organizowała wystawy, na których za
pokaźne kwoty sprzedawano obrazy zamożnym mecenasom, chociaż tożsamość artystki była
anonimowa i zdradzały ją jedynie inicjały: „CK”. Jeszcze teraz, kiedy pod wpływem
wzruszających wspomnień Cerynise na nowo przeszyły fale nie słabnącego bólu, niemal
widziała wysoką, szczupłą, odziano na czarno sylwetkę tuż obok siebie, po prawej stronie
sztalug, gdzie starsza pani zwykle lubiła stawać, aby przyglądać się pracy swojej
podopiecznej. Cerynise niemal słyszała mocny głos Lydii nakazujący jej, aby bez względu na
okoliczności zawsze była szczera z samą sobą.
Rozpacz i samotność wydała się jej nagle nie do zniesienia. Czuła się całkowicie
wyczerpana i pozbawiona sił. Salon przechylił się nienaturalnie i zachwiała się na nogach.
Zamrugała powiekami, aby powstrzymać zawroty głowy. Dla zachowania równowagi
przytrzymała się framugi i przytknęła czoło do chłodnego, ciemnego drewna. Po chwili
uczucie słabości minęło. Od czasu śmierci Lydii prawie nic nie jadła -zdołała przełknąć
zaledwie kilka łyżek bulionu i kawałek suchej grzanki. Niewiele wart był również sen, gdy w
końcu zmorzył ją w jej sypialni na piętrze. Opłakiwała Lydię, choć nie sądziła, aby
rozpamiętywanie mogło przynieść jej ulgę. Wiedziała, że opiekunka nie chciałaby, aby
nadmiernie rozpaczała z powodu jej przedwczesnego odejścia. Starsza pani ofiarowała kiedyś
świat pociechy i współczucia przerażonej dwunastolatce, która dopiero co utraciła rodziców
podczas burzy, gdy olbrzymie drzewo zwaliło się na ich dom. Dziewczyna obwiniała siebie
za to, że nie było jej wtedy na miejscu, aby mogła ich uratować, lecz Lydia, która dorastała w
tej samej okolicy i przyjaźniła się w dzieciństwie z jej babką, delikatnie uzmysłowiła
Cerynise, że i ona by zginęła, gdyby nie przebywała w tym czasie na pensji dla dziewcząt.
Starsza pani przekonywała ją z troską, że bez względu na tragiczne doświadczenia, jakie stają
się udziałem niektórych, życie toczy się dalej. I z pewnością Lydia oczekiwałaby teraz od
wychowanki, żeby o tym pamiętała.
A jednak było to niezwykle trudne. Cerynise jęknęła w duchu. Gdyby w ciągu tych
pięciu lat jej opiekunka chorowała bodaj przez jeden dzień, lub gdyby domownicy otrzymali
jakiekolwiek inne ostrzeżenie, wtedy, być może, wszyscy byliby lepiej na ten moment
przygotowani, choć Cerynise za nic nie życzyłaby staruszce długiej, wycieńczającej choroby.
Nie, skoro nie dało się powstrzymać śmierci, fakt, że Lydia umarła, ciesząc się do momentu
zgonu pozornie dobrym zdrowiem, należało uznać za prawdziwe błogosławieństwo. Nawet
jeśli ta śmierć była ogromnym psychicznym wstrząsem dla młodej kobiety, która kochała
zmarłą za życia, a teraz opłakiwała jej odejście.
Krople deszczu zaczęły bębnić po szybach i spływać w dół coraz żwawszymi
strugami, przywołując myśli Cerynise z powrotem do rzeczywistości. Nadchodziła burza i
ulica była niemal wyludniona. Ostatni przechodnie pospiesznie szukali schronienia przed
nawałnicą. Jeździły tylko powozy, a stangreci garbili się w swoich wytwornych liberiach,
mrużąc oczy przed kroplami wody.
W salonie rozległ się cichy odgłos kroków. Cerynise obejrzała się i napotkała
zaczerwienione oczy służącej, która-podobnie jak inni członkowie domowej służby - szczerze
opłakiwała zgon swojej pani.
- Przepraszam, że przeszkadzam, panno Cerynise - mruknęła pokojówka. -
Zastanawiałam się, czy nie miałaby pani ochoty na herbatę?
Cerynise nie odczuwała głodu, herbata mogła ją jednak rozgrzać po wizycie na
cmentarzu. Przemarzła do szpiku kości z powodu tak nietypowego dla tej pory roku zimna, w
którym upatrywała złowróżbnego zwiastuna nadchodzącej zimy.
- Chętnie się napiję, Bridget, dziękuję. - Przeciągłe artykułowanie słów i nieco
łagodniejsze brzmienie zgłosek było charakterystyczne dla wymowy mieszkańców Karoliny i
pobyt Cerynise w Anglii prawie jej nie zmienił. Wśród obfitości innych nauk, jakie musiała
zgłębiać, nauczyciele pilnie pracowali nad jej poprawną angielską dykcją i etykietą. Cerynise
uważała jednak, że żaden z obecnych pedagogów nie dorównuje rozumem ani wiedzą jej
rozmiłowanym w nauce rodzicom, i znajdowała upodobanie w unicestwianiu ich wysiłków,
niczym lubujące się w dokuczaniu dorosłym nad wiek rozwinięte dziecko. I chociaż, jeśli była
w nastroju, potrafiła się posługiwać sztucznie dystyngowanym językiem, który zwiódłby
najbardziej wyczulone ucho, uparcie odmawiała stania się cudzoziemką w swoim ojczystym
kraju, ponieważ jeszcze przed opuszczeniem Karoliny powzięła decyzję, że kiedyś tam
powróci.
Służąca dygnęła i pospiesznie odeszła, zadowolona, że ma jakieś zajęcie w tym
ponurym od kilku dni domu, w którym panowała grobowa cisza, jak gdyby i jego mury
opłakiwały śmierć swojej pani. Chwilami Bridget wyobrażała sobie, że niemal słyszy
zdumiewająco mocny głos, który przez kilka lat wnosił w jej życie otuchę i serdeczność.
Wkrótce do salonu wtoczono wózek ze srebrnym kompletem do herbaty i miśnieńską
porcelaną. Dymiącej herbacie towarzyszył talerz placuszków przybranych śmietankowym
masłem oraz kryształowe naczynie z konfiturą truskawkową dla pobudzenia smaku.
Cerynise, odchodząc od okna, westchnęła ze smutkiem i zajęła miejsce na jednej ze
stojących naprzeciwko siebie kozetek przy kominku. Bridget przysunęła wózek bliżej i
ponownie składając grzeczny ukłon, oddaliła się. Cerynise drżały dłonie, gdy uniosła dzbanek
z herbatą, napełniła filiżankę, dodała śmietankę i cukier- był to niewielki wkład, jaki przejęła
z angielskiego zwyczaju, ale sprawiał jej wyjątkową przyjemność. Zastanawiała się, czy nie
skosztować placuszka, ale kiedy położyła jeden na talerzu, straciła nagle ochotę do jedzenia.
Pomiędzy decyzją a jej realizacją rozwarła się otchłań, której Cerynise najwyraźniej nie była
w stanie przeskoczyć.
Zjem później, obiecała sobie i wzdrygając się z niesmakiem, odsunęła talerz na bok.
Podniosła filiżankę do ust i upiła łyk herbaty, licząc na to, że ukoi ona zarówno jej żołądek,
jak i skołatane nerwy. Po chwili znowu znalazła się przy oknie i sącząc napój, wyglądała na
elegancką dzielnicę Mayfair, gdzie mieszkała. Ogrom poczucia straty, a także świadomość
bezkresnego świata poza zasięgiem wzroku wprawiły ją w refleksyjny nastrój. Zastanawiała
się, jak najmądrzej powinna postąpić w nowych okolicznościach, teraz, kiedy pomimo
zaledwie siedemnastu lat, znowu stała się osobą samotną.
Zamknęła oczy pod wpływem tępego bólu, który od chwili powrotu do domu
rozsadzał jej głowę, spowodowany niewątpliwie napięciem i bezsennością. Pulsował w
skroniach, nasilał się i był tak intensywny, że każda wsuwka we włosach zdawała się
potęgować jej fizyczny dyskomfort. Cerynise odstawiła filiżankę i zaczęła wyszukiwać
dokuczliwe spinki, uwalniając je z zawile skręconego węzła na czubku głowy, a potem
wsunęła palce we włosy. Po chwili gęste, miękkie pukle opadły luźno na ramiona i wzdłuż
pleców. Męczarnie jednak trwały nadal, z nieubłaganą zawziętością przeszywając bólem jej
umysł, i Cerynise była zmuszona szukać innej formy ulgi. Zaczęła masować głowę, nie
zważając na to, że mierzwi ozdabiającą jej twarz płową grzywkę przeplecioną jasnymi
pasmami, ani że znajduje się w salonie, gdzie staranny wygląd był zawsze regułą. W domu
przebywali tylko służący. Syn bratanka Lydii, choć miał skłonność do składania wizyt o
rozmaitych i dość osobliwych porach, nie uznał za stosowne przybyć na pogrzeb. Co prawda,
podczas ostatnich odwiedzin tak zezłościł się na starszą panią, że wrzeszczał na nią i
Zgłoś jeśli naruszono regulamin