Smith Joan - Zimowy bal.doc

(671 KB) Pobierz

Joan Smith ZIMOWY BAL

 

Rozdział 1

Zapatrzony w wirujące za oknem płatki śniegu, baron Costain siedział przy swoim biurku w skromnie urzą­dzonym gabinecie rządowego budynku Horse Guards. Na zniszczonym dębo­wym blacie leżała przed nim broszura na temat procedury postępowania w sprawach tyczących tajemnic pań­stwowych, z którymi mógłby się ze­tknąć jako asystent lorda Cosgrave’a, szefa wywiadu jego królewskiej wyso­kości i angielskiego rządu.

Dotychczas, a był tu od tygodnia, jedynym dokumentem, jaki mu powie­rzono, była ta broszura. Lord Cosgrave najwyraźniej nie był zachwycony obec­nością Costaina i nie zamierzał w nic go wtajemniczać. Młodemu człowiekowi wydawało się to nie do zniesienia, tym bardziej że jego wiarygodność nie ulegała najmniejszej wątpliwości. Pochodził z jednego z najstarszych szlacheckich rodów Anglii, był młodszym synem księcia Halforda, znamienitego mini­stra w dwóch kolejnych gabinetach rządowych. Starszy brat Costaina zamierzał iść w ślady ojca, gdy tylko torysi zostaną rozgromieni. Halfordowie od wieków - pracowali dla króla i dla Anglii.

Osobista kariera lorda Costaina to dwa lata walki przeciw Francuzom w Hiszpanii. Niedawno odesłano go do domu, by odzyskał siły po postrzale w lewą nogę. Co właściwie przemawia na korzyść lorda Cosgrave’a prócz tego, że jest zagorzałym torysem oraz przyjacielem księcia Yorku i księcia regenta?

Książę Yorku i jego poplecznicy fatalnie rozegrali sytuację w Hiszpanii - wysłali Wellingtona przeciw Francuzom jedynie z garstką piechoty i niespełna czterystu kawalerzystami, zapominając zupełnie o służ­bach transportowych. Gdyby Wellington nie poradził sobie sprowadzając konie z Irlandii, wojsko zostałoby pozbawione dostaw żywności. Sztab niezmiennie do­magał się wycofywania, gdy zwycięstwo było prawie pewne, i ataku, kiedy klęska wydawała się nieuchron­na. No cóż, wszystko to zmieniło się teraz, lecz w służbach wywiadowczych Horse Guards nadal panował chaos.

Lord Castlereagh dał Costainowi do zrozumienia, że albo ktoś w biurze jest zupełnie nieodpowiedzialny, albo to zdrajca. Zginęły bez śladu ważne dokumenty, a z późniejszych wydarzeń wynikało, że prawdopodob­nie dostały się w ręce Bonapartego.

- Potrzebuję bystrego obserwatora, który wykryje, co się dzieje - powiedział mu Castlereagh. - Niestety, służbowo będziesz podlegał Cosgrave’owi, gdyż w in­nym wypadku twoja misja stałaby się publiczną taje­mnicą. Jestem pewien, że sobie poradzisz. Mam pełne zaufanie do twoich umiejętności i dyskrecji, Costain.

Lord Costain starał się jak najsumienniej wypełniać obowiązki służbowe, lecz jedynym efektem włamania do biurka Cosgrave’a i przeglądu jego papierów był plik wymiętoszonych liścików miłosnych. Kobieta na­zywała swego kochanka „Mój najdroższy Cosgrave”, a podpisywała się: „Twoja wierna gołąbeczka”. A Cos­grave w swej głupocie trzymał te listy w biurze, gdzie każdy mógł je znaleźć i wykorzystać, żeby wyciągnąć od niego tajemnice państwowe. Byłyby smakowitym kąskiem dla którejś z brukowych gazet. Jak człowiek, który nie potrafi zachować w tajemnicy swoich miłos­tek, może kierować wywiadem?

Rozległo się pukanie i do gabinetu wszedł starszy referent.

- To właśnie nadeszło - powiedział i wręczył Cos­tainowi list opatrzony woskową pieczęcią. - Niech pan to odda lordowi Cosgrave’owi, jak tylko wróci. Jest na jednym ze swoich zebrań. Ciągną się godzinami. Sek­retarza nie ma, a Burack poszedł na górę porozmawiać z Jenkinsem. Wolałbym, żeby ten list nie zginął.

W ciemnych oczach lorda Costaina pojawił się błysk ciekawości.

- Kto to przyniósł? - spytał.

Referent odpowiedział konfidencjonalnym tonem:

- Typ, który przedstawia się jako pan Jones. Niemie­cki akcent. Jego listy zawsze traktowane są z wyjąt­kową atencją. Zwykle przynosi je posłaniec. Tym razem zaryzykował przynieść wiadomość osobiście, co sugeruje, że jest szczególnie ważna.

- Gdzie ten James?

- Kiedy powiedziałem, że Cosgrave jest zajęty, dał mi list i wyszedł. Zajmie się pan tym?

Pokój referenta znajdował się piętro niżej. Tajemniczy pan Jones miał aż nazbyt wiele czasu, by zniknąć.

- Oczywiście - odpowiedział Costain przyglądając się listowi.

Gdy referent wyszedł, lord Costain zamknął drzwi gabinetu, wyjął z kieszeni scyzoryk i rozgrzał cieniutkie jak papier ostrze nad płomieniem lampy. Ostrożnie podważył wosk na kopercie i nie naruszając całości odkleił pieczęć. Zamierzał ją później podgrzać i umieścić na swoim miejscu. Gdy rozłożył papier, twarz mu spochmurniała.

- Do diaska!... - mruknął.

List napisany był po niemiecku. Po karierze w służbie dyplomatycznej Cosgrave mówił po niemiecku. Lord Costain nie. Nie mógł też zanieść tego do zatrudnionego w biurze tłumacza, gdyż pryncypał dowiedziałby się, że otworzył pismo.

Ze zmarszczonym czołem wpatrywał się w nie­zrozumiałe słowa - zupełnie nic nie pojmował z tekstu. Kto zaufany mógłby przetłumaczyć mu tę wiadomość, i to szybko, zanim Cosgrave wróci do biura? Twarz Costaina nagle pojaśniała. Uśmiechnął się triumfująco pod nosem. W pobliżu biura zauważył niewielką tabliczkę na bocznych drzwiach jednego z domów przy King Charles Street. MR. REYNOLDS, DYSKRETNE TŁUMACZENIA, FRANCUSKI, WŁOSKI, HISZPAŃSKI, NIEMIECKI, ROSYJSKI.

Przewidując, że może okazać się to przydatne w przy­szłości, zasięgnął języka na temat pana Reynoldsa i dowiedział się, że jest to emerytowany pracownik służb dyplomatycznych, godny zaufania starszy czło­wiek, nie udzielający się zbytnio w towarzystwie. Cosgrave był teraz na zebraniu - jak to nazywano w Horse Guards - które mogło przeciągnąć się, aż uczestnicy opróżnią kilka butelek. Costain schował list i woskową pieczęć do wewnętrznej kieszeni i wyjrzał za drzwi. Musi wrócić z pismem zanim pojawi się Cosgrave, w razie gdyby referent wspomniał mu coś na ten temat.

Ciekawe, czy Cosgrave powie Castlereaghowi to samo, co przetłumaczy Reynolds. Castlereagh polecił Costainowi sprawdzać wszystkich, nie wykluczało to więc nawet szefa służb bezpieczeństwa. Costain nie sądził, by Cosgrave był zdrajcą, lecz dopuszczał moż­liwość, że jego znajomość niemieckiego nie jest dosko­nała. Przekłamane tłumaczenia pasowałyby świetnie do nieudolnych posunięć ludzi z kręgu księcia Yorku.

Włożył płaszcz i rękawiczki, sięgnął po trzcinową laskę i wyszedł z pokoju. Nie zauważony przez nikogo, szybko przemierzył korytarz i znalazł się na ogarniętej śnieżycą ulicy. Noga trochę go bolała przy tej zimnej, wilgotnej pogodzie, ale z radością stwierdził, że nie musi opierać się na lasce. Niedługo będzie mógł wrócić do Hiszpanii. Przygarbiony w zawiei, ruszył w kierun­ku domu przy King Charles Street.

 

Płatki śniegu wirowały w zmierzchającym grud­niowym świetle za oknem domu przy King Charles Street. Cathy Lyman podniosła wzrok znad książki i zapatrzyła się w śnieg.

Pomyślała, że już niedługo Boże Narodzenie i wielki zimowy bal - najważniejsze wydarzenie sezonu. Wie­działa, że święta nie będą obchodzone w domu tak uroczyście jak za życia papy, a i balu specjalnie nie wyczekiwała. Mama oświadczyła dziś rano, że bilety są niebotycznie drogie, dwadzieścia pięć funtów od pary. Nawet jeśli suma zostałaby przeznaczona na cele dobroczynne, lady Lyman nie mogła wyłożyć pięć­dziesięciu funtów, gdy dach wymagał wymiany dachów­ki. Gordon z pewnością również pragnąłby wziąć udział w balu, nie mogły też urazić Rodneya pomijając jego osobę.

Cathy westchnęła i wróciła do lektury. Smętna pogoda nie pasowała zupełnie do atmosfery powieści „Włoski romans” autorstwa pani Radcliffe. Cathy często czytała, kiedy nie miała żadnych tekstów do przetłumaczenia dla wuja Rodneya. Lubiła powieści pani Radcliffe, gdyż wprowadzały w jej monotonne życie odrobinę rozrywki.

Po śmierci papy mama oddała do użytku swemu bratu Rodneyowi Reynoldsowi zachodnie skrzydło domu. Znajdowała się tam biblioteka i gabinet, gdzie Rodney urządził swoje biuro. Mama cieszyła się, że ma u boku mężczyznę, a Rodney nie sprawiał jej żadnych kłopotów. Cathy z początku trochę zmartwił ten układ, ponieważ biblioteka była jej ulubionym miejscem, ale wuj spędzał właściwie większość czasu w pokoju obok.

Kariera dyplomatyczna Rodneya nie była oczywiście tak błyskotliwa jak dokonania sir Aubreya Lymana. Papa otrzymał tytuł baroneta za wyjątkowe zasługi w służbie zagranicznej i nawet upływ czasu nie zatarł niezwykłego, graniczącego z uwielbieniem szacunku, z jakim domownicy wyrażali się o sir Aubreyu. Jego zasługi nie zapewniły jednak rodzinie dostatku.

Posiadali dom, posag mamy i cudowne wspomnienia lat spędzonych w najświetniejszych stolicach Europy.

Cathy żałowała, że była wtedy dzieckiem i nie mogła brać udziału we wspaniałych balach i przyjęciach. Miała zaledwie piętnaście lat, gdy ojciec przestał pełnić służbę dyplomatyczną, zdążyła jednak zobaczyć na własne oczy pierwszą żonę Napoleona Józefinę, Metternicha i tego przebiegłego Francuza Talleyranda.

Możność zetknięcia się z takimi znakomitościami sprawiła, że nie oszołomiły ją zabiegi kilku skromnych dżentelmenów, którzy starali się o jej względy, odkąd zaczęła bywać w towarzystwie. Jednak z upływem lat wysokie aspiracje Cathy zbladły, ustępując miejsca pewnego rodzaju rezygnacji, jakby pogodziła się z lo­sem. Jej wstrzemięźliwy sposób bycia i naturalna skromność, przy małym posagu nie sprzyjały zła­paniu dobrej partii, nudną codzienność urozmaicały jej więc na razie przygody bohaterek z powieści pani Radcliffe.

Mama często użalała się, że wysoko urodzeni przy­jaciele zapomnieli o nich po śmierci ojca, lecz żal ten nie był na tyle dotkliwy, by zabiegała o dawnych znajomych. Czuła się szczęśliwa, że w końcu mieszka we własnym domu i nie pragnęła zamieniać go na żaden inny. Miała kilku bliskich przyjaciół, a wieści ze świata docierały do niej teraz za pośrednictwem gazet i krążących wśród ludzi plotek. Zresztą w gruncie rzeczy niewiele ją obchodziło, gdyż głównie żyła wspo­mnieniami z przeszłości.

Cathy jednak, mimo swych dwudziestu pięciu lat, nadal była zbyt młoda, by żyć przeszłością i powieś­ciami pani Radcliffe. Z niecierpliwością czekała, aż jej brat Gordon rozpocznie służbę w dyplomacji. Obiecał, że wszędzie ją będzie zabierał. Zdecydowali już, że na pierwszą placówkę Gordon uda się do Rzymu.

Niedawno wyrzucono go z Oksfordu za jakieś szcze­niące wybryki - głównym bohaterem zajścia okazał się osioł wprowadzony do sali wykładowej. Ku uldze oksfordzkich profesorów Gordon nie zamierzał tam wracać. Pilnie studiował natomiast języki obce pod kierunkiem Rodneya i przygotowywał się do ich wspól­nego pobytu we Włoszech. Cathy natomiast pomagała wujowi w pracach tłumaczeniowych i marzyła, że przydarzy się jej jakieś romantyczne zadanie. Prawdę mówiąc, nie mieli zbyt wielu zleceń. Głównym zajęciem wuja od czasu odejścia z dyplomacji był przekład pism niemieckiego filozofa Schillera, które Cathy napełniały śmiertelną nudą.

Tego popołudnia było tak zimno, że nie poszła nawet na swój codzienny spacer. Została w domu, żeby skończyć krótkie tłumaczenie dla wuja. Jakiś pan Steinem przyniósł bilecik napisany po niemiecku i na­leżało zredagować go w poprawnej angielszczyźnie. - Był to dość mało gustowny liścik, wyznaczający uko­chanej spotkanie w południowo-zachodnim krańcu parku St. James o północy. Czy ta kobieta jest mężatką? Zwracał się do niej „najdroższa Angelino”, co nic Cathy nie wyjaśniało, lecz niezamężna dziewczyna z pewnoś­cią nie miałaby dość tupetu na taką eskapadę.

Pracę przerwało jej lekkie pukanie do drzwi. Zer­knęła do gabinetu wuja, lecz Rodneya tam nie było. Często wymykał się na drzemkę późnym popołu­dniem. To pewnie pan Steinem przyszedł po swój list. Gdy otworzyła drzwi, z ulicy powiało zimne powietrze. Kilka płatków śniegu wpadło do domu.

Zobaczyła skuloną na wietrze, opatuloną w palto postać o szerokich ramionach.

- Przyszedł pan w samą porę, panie Steinem - po­wiedziała.

Mężczyzna zdjął kapelusz i ujrzała twarz w niczym nie przypominającą germańskich rysów pana Steinema. Pierwsza rzecz, która przykuła jej uwagę, to oczy - ciemne, błyszczące oczy pod delikatnie zarysowanymi brwiami, które nadawały twarzy tego mężczyzny wyraz lekkiego zdziwienia.

Gdy wszedł do pokoju, spostrzegła, że gość ma śniadą cerę i kruczoczarne włosy, przystrzyżone na modłę południa Europy. Włoch? Hiszpan? Francuz? Miał regularne rysy, mocno zarysowany, ale zgrabny nos i wyrazistą szczękę.

- Straszna pogoda - powiedział z akcentem angiel­skiego dżentelmena. Nerwowy uśmiech zdradzał jego napięcie.

- Tak. Spodziewałam się kogoś innego - wyjaśniła Cathy odwzajemniając uśmiech.

Białe gwiazdki śniegu pokrywały ramiona jego pła­szcza.

- Może zdejmie pan okrycie i strząśnie śnieg - za­proponowała.

- Chyba nachlapałem na dywan... - odezwał się zdejmując okrycie.

Cathy stwierdziła, że młody człowiek jest bardzo elegancko ubrany - Gordon natychmiast rozpoznałby wytworny żakiet od Westona. Kamizelka była złota w cieniutkie prążki, fular nienagannie zawiązany, a wysokie buty lśniły pod topniejącymi płatkami śniegu. Strząsnął płaszcz nad kamienną posadzką przed kominkiem i wdzięcznym ruchem odłożył go na krzesło.

Ten dżentelmen był zupełnie inny niż zwykli klienci. Byłby z niego wspaniały bohater powieści pani Radcliffe! Cathy poczuła dreszczyk zainteresowania.

- Czym mogę służyć, panie?...

Wyciągnął rękę.

- Nazywam się Lo... Lovell. - Pomyślał, że lepiej zachować w tajemnicy, kim jest naprawdę. - Chciał­bym rozmawiać z panem Reynoldsem.

Cathy poczuła mocny uścisk jego dłoni. Gdyby potraktował ją jak damę, skłoniłby się.

- Panna Lyman - powiedziała. - Może będę mogła panu pomóc. Robię czasem tłumaczenia dla wuja. Jeśli pański tekst jest po włosku lub hiszpańsku, muszę zawołać wuja. Ja zajmuję się jedynie francuskim i niemieckim.

- Czy wuj jest w domu?

- To pora jego drzemki. Jeśli się panu nie spieszy, pójdę po niego.

Costain bardzo się spieszył. Ta dama jest siostrzenicą Reynoldsa; na pewno można jej zaufać. W ciągu sekundy podjął decyzję.

- List jest po niemiecku - powiedział wyjmując pismo z wewnętrznej kieszeni. - Napis na tabliczce zapewnia dyskrecję. Mogę na to liczyć, prawda? Ten list nie jest adresowany do mnie. Pewien przyjaciel otrzymał go z zagranicy. Nie zna niemieckiego, a ja zauważyłem tabliczkę na państwa domu.

- Mieszka pan w okolicy, panie Lovell? - spytała biorąc list.

- Nie! Nie, mieszkam na Upper Grosvenor Square - zaprzeczył skwapliwie, wybierając naprędce jak najdalszy adres od swego Berkeley Square.

- A może pracuje pan w Whitehall i dlatego zauwa­żył pan tabliczkę wuja?

W jej inteligentnym spojrzeniu dostrzegł błysk cie­kawości. Skrywając niepokój odpowiedział:

- Nie, przechodziłem po prostu pewnego dnia przez park St. James i po drodze zauważyłem dom państwa i tabliczkę. Mój znajomy, ten, który otrzymał list, nie ma pojęcia, kto może pisać do niego po niemiecku. Jestem przekonany, że to zwykłe nieporozumienie. Brown to przecież popularne nazwisko.

Po co to powiedział? Może w liście jest inne na­zwisko?

„Wstydzi się przyznać, że to ckliwy liścik miłosny” - pomyślała Cathy. Czuła się rozczarowana tym mło­dym człowiekiem.

- Nie musi pan wyjaśniać historii tego listu, panie Lovell. Ja jedynie tłumaczę. Zaczeka pan? Widzę, że treść jest krótka.

- Tak, oczywiście.

- Proszę usiąść przy kominku, to nie zajmie mi wiele czasu.

- Dziękuję.

Usiadł na chwilę, ale zaraz wstał i zaczął niespokojnie przechadzać się po pokoju.

Cathy wyjęła czystą kartkę i przeczytała pismo. Zmarszczyła brwi orientując się, że nie jest to żaden miłosny liścik. Mowa była o klęsce „dżentelmena” pod Moskwą i niemieckich planach powstania przeciw „dżentelmenowi”, dopóki nie podniesie się z upadku. „Dżentelmenem” był z pewnością Napoleon Bonaparte, który najechał Rosję. Szczerze by ją zdziwiło, gdyby pan Lovell nie był szpiegiem.

Podniecenie Cathy rosło, w miarę jak docierała do niej treść listu. Jedyną niewiadomą stanowiło to, jakiego rodzaju szpiegiem jest pan Lovell. Miał wygląd południowca, akcent jednak typowo angielski. Elegan­cki strój nie pasował do mieszkańca Upper Grosvenor Square, a fakt, iż wiedział o dorywczym zajęciu wuja, sugerował, że rzeczywiście pracuje w Whitehall.

Zerknęła przez ramię i zobaczyła, że wpatruje się w nią skupiony. Opanowała podekscytowanie i prze­tłumaczyła list.

- Gotowe, panie Lovell - powiedziała spokojnym głosem, lecz dłoń jej drżała, gdy wyciągnęła ku niemu kartkę z tłumaczeniem.

Natychmiast znalazł się obok.

- Ile jestem winien?

Spojrzała mu uważnie w oczy.

- Miło mi było przetłumaczyć to dla pana. Proszę przekazać panu Brownowi, że nic nie jest winien.

Przez chwilę patrzyli sobie w oczy. Serce mu zamar­ło, gdy wyczytał w jej wzroku, że go przejrzała.

- Pani wie!... - powiedział bezbarwnym tonem.

- Tak, wiem - odparła spokojnie.

W niezdecydowaniu zacisnął usta i szybko przeczytał list. Co tej starej pannie może przyjść do głowy? Chciał jak najszybciej pędzić z wiadomościami do Castlereagha. Przełożony natychmiast porozumie się z Metternichem i Prusakami, by nakłonić ich do zerwania sojuszu z Korsykaninem. Costain wiedział jednak, że musi odnieść przesyłkę, zanim Cosgrave odkryje jego nieobecność. A przede wszystkim musi przekonać tę dziewczynę do zachowania tajemnicy.

- Zdaje sobie pani sprawę, że to ściśle tajna sprawa, panno Lyman?

- Oczywiście.

- Dyskrecja jest tu wyjątkowo pożądana.

- Moja rodzina ma długą tradycję służby dyploma­tycznej, panie Lovell. Umiemy dotrzymywać słowa.

- Proszę nikomu o tym nie wspominać, nawet najbliższym.

- Rozumiem. Tylko jedno mnie niepokoi. Dlaczego nie skorzystał pan z urzędowego tłumacza? Dlaczego tak ważny dokument przyniósł pan do mnie?

- Ponieważ nie do wszystkich można mieć zaufanie. Nie wiemy, kto za tym stoi, ale pewne informacje wydostają się z Horse Guards.

Po chwili zastanowienia uznała ten argument za rozsądny.

- Jeśli potrzebowałby pan w przyszłości podobnej pomocy, proszę na mnie liczyć. Oczywiście bez wyna­grodzenia.

- I niech pani nikomu nie mówi o mojej wizycie. Odrobinę naruszyłem zasady działania. Nie byłoby dla mnie korzystne, gdyby wyszło to na jaw.

- Rzeczywiście, postąpił pan trochę pochopnie, panie Lovell - stwierdziła bez nagany w glosie. - Może pan być zupełnie spokojny w kwestii mojej dyskrecji.

Boże! Oddał tajemnice państwowe w ręce jakiejś kobiety. Nawet Castlereagh nie puściłby płazem takiej nierozwagi. Przez moment jej się przyglądał. Podniecenie nadało blasku piwnym oczom obramowanym długimi rzęsami. Poza tym była dość ładna, o urodzie nie wyróżniającej się niczym specjalnym, miała ciem­nobrązowe, układające się w loki włosy i regularne rysy. To ten sztucznie wyszukany sposób bycia musiał nasunąć mu określenie „stara panna”, gdyż była prze­cież bardzo młoda. Wciąż jednak nic nie wiedział o jej charakterze.

Wspomniała o tradycji dyplomatycznej w rodzinie. Lyman... Czy słyszał coś o tym nazwisku? Był jakiś sir Aubrey Lyman.

- Czy jest pani córką sir Aubreya Lymana? - spytał.

- Tak - odpowiedziała z dumą.

- Ach, a jaką placówkę zajmuje obecnie?

- Zmarł pięć lat temu.

- Przykro mi - powiedział konwencjonalnie, za­stanawiając się, jak wyciągnąć jakieś informacje o cha­rakterze i reputacji rodziny. Nie miał jednak teraz na to czasu. - Moja rodzina miała okazję poznać go kilka lat temu - skłamał bez zmrużenia oka. - Czy mógłbym któregoś dnia złożyć państwu wizytę?

- Będzie nam bardzo miło.

Nieśmiały uśmiech Cathy powiedział mu, że zro­zumiała tę propozycję jako osobisty komplement. Czy zawsze musi wplątać się w coś nieprzewidzia­nego?

- Będzie pani w domu dziś wieczorem? - spytał.

- Och tak, rzadko wychodzimy. To znaczy, w taką pogodę - dodała pospiesznie. Nie chciała, żeby pan Lovell pomyślał, że nie prowadzi żadnego życia towa­rzyskiego.

- Zdaje się, że będziemy mieć w tym roku białe Boże Narodzenie. - Uśmiechnął się zakładając płaszcz. - Nie wiem, jak pani dziękować, panno Lyman. - Sięgnął po kapelusz i laskę.

- Proszę o mnie pamiętać, jeśli miałby pan inne dokumenty do tłumaczenia.

- Nie zapomnę.

Włożył kapelusz, otworzył drzwi i pożegnawszy się francuskim au revoir, zniknął w mroku.

Przeklinał się w duchu za lekkomyślność. Ta dziew­czyna z pewnością miała ochotę zobaczyć więcej taj­nych dokumentów! Lymanowie nie mogą sympatyzo­wać z Francuzami. Wydawało mu się, że słyszał o pobycie sir Aubreya we Francji kilka lat temu. Dyplomaci jednak byli znani ze swej chwiejnej lojalno­ści. Biuro tłumaczeń usytuowane w pobliżu Whitehall też wydawało się Costainowi podejrzane. Co prawda, nie odniósł wrażenia, by mieli tam zbyt wielki ruch. Musi zdobyć bliższe informacje na temat tych ludzi.

Cathy została sama w gabinecie. Czuła się tak podekscytowana, jakby znalazła się nagle w jednej z powieści pani Radcliffe. Brakowało tylko alei wysa­dzanej dębami i starego zamczyska, lecz bohater zna­komicie rekompensował te braki. Zastanowiła się, jak uda jej się ukryć tę cudowną tajemnicę przed Gordonem. Jakżeby go to zaintrygowało!

Rozdział 2

Lord Costain zjawił się w Horse Guards na tyle wcześnie, by bez pośpiechu przywrócić listowi jego pierwotną formę. Na szczęście ani sekretarza Cosgrave’a, ani młodszego asystenta, pana Buracka nie było w pobliżu.

Znowu podgrzał scyzoryk i starannie przykleił woskową pieczęć idealnie w tym miejscu, gdzie była poprzednio. Z niechęcią myślał, że musi przekazać tak istotną wiadomość człowiekowi, który przez ostatnie dwie godziny żłopał wino. Kiedy o wpół do szóstej Cosgrave’a nadal nie było w biurze, Costain dłużej nie zwlekał i sam zaniósł list do lorda Castlereagha. Wyznał mu szczerze, co zrobił.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin