02 - Ekspedycja.rtf

(1703 KB) Pobierz

Księga

Trzecia

Kłykcie duszy

 


Gorąco pragniemy

zaprzeczyć bestii,

która przycupnęła w naszych duszach,

ale to czyste stworzenie

o nieśmiałym spojrzeniu

obserwuje nasze szalone zbrodnie,

kuląc się w klatce

naszego okrucieństwa.

 

Wezmę we własne ręce

dla siebie i twego losu

łaskę zwierzęcia,

które potrafi

naprawić zdruzgotane sny...

wolność spuszczona z łańcucha

do długiego biegu,

kiedy zabiję, to bestia będzie mordercą.

 

Jako rozgrzeszenie,

cała lista niezasłużonych wyróżnień

przypadła tym dłoniom,

wolność bez usprawiedliwienia,

zobacz jak czysta

jest ta krew w porównaniu z twoją,

śmiertelny uśmiech

szczerzącej kły bestii

kala czystość obrazu

Twojej twarzy.

To właśnie odróżnia od siebie

nasze dusze,

moją bestię z konieczności

łączy ze mną łańcuch.

A o to, kto prowadzi kogo,

nikt nigdy nie pyta

zauroczonych i niewinnych

Pies w zaułku

Wyznania

Tibal Feredict

 


Rozdział trzynasty

 

Gdy nasza banda łupieżców zgromadziła się pod wrakiem, została z niego tylko stępka i połowa kadłuba o powyginanym żebrowaniu. Kiedy właziliśmy do środka, pozostałość nocnego sztormu unosiła się w powietrzu, ciężka niczym plwocina.

Słyszałem, że wielu mamrotało modlitwy i kreśliło w powietrzu znaki odpowiadające potrzebom duszy każdego z osobna. Owa konwersacja ze strachem z pewnością zaczyna się już w dzieciństwie i gdybym tylko potrafił sobie przypomnieć swoją, z pewnością również zapragnąłbym poszukać ucieczki przed przerażeniem.

Mogłem jednak co najwyżej spuścić wzrok i spojrzeć na zbiór maleńkich szkielecików, ogoniastych chochlików o ludzkich twarzach. Ich jastrzębie pazury i rozmaite dziwne ozdoby były doskonale widoczne w koszmarnie jaskrawym świetle słońca.

Nic dziwnego, że owego dnia na zawsze porzuciłem morze. Sztorm i rozbity statek przyniosły nam upiorny zastęp. Z pewnością wokół owej przeklętej wyspy można ich było znaleźć znacznie więcej.

Tak się składa, że to ja wypowiedziałem wówczas szczególnie niesmaczne słowa: „Wygląda na to, że nie wszystkie chochliki umieją latać”.

Ale to jeszcze nie powód, żeby wyłupić mi oczy, prawda?

Ślepy Tobor z Rubieży.

 

To ci dopiero piękna kobieta, przyjaciele.

– Jeśli takie właśnie lubisz.

– A czemu miałby nie lubić, cholerny kopaczu kurhanów? Kłopot tylko z tym, z czym zawsze bywa kłopot. Tylko popatrz na tego beznadziejnego zbira, z którym jest. Mogłaby mieć każdego mężczyznę tutaj. Mogłaby mieć nawet mnie. Ale nie, woli siedzieć z kulawym, jednorękim, jednouchym, jednookim, beznosym psem pasterskim. I kto tu jest brzydki?

Trzeci mężczyzna, który do tej pory się nie odzywał, spojrzał na towarzysza z ukosa. Zobaczył przypominające ptasie gniazdo włosy, wielkie jak wiosła odstające uszy, wyłupiaste oczy oraz pokrywające przypominającą wyciśniętą tykwę twarz cętki - blizny po poparzeniu. Rzezigardzioł odwrócił pośpiesznie wzrok. Ostatnie, czego by w tej chwili pragnął, to wybuchnąć swym niesamowitym, piskliwym śmiechem, który zawsze wszystkich paraliżował.

Nigdy przedtem tak się nie śmiałem. Ten cholerny pisk przeraża nawet mnie.

No cóż, nawdychał się oleistych płomieni, i to z pewnością nie pomogło jego tchawicy. Uszkodzenia dawały o sobie znać tylko wtedy, gdy się śmiał, a przypominał sobie, że w ciągu ostatnich miesięcy nie miał zbyt wielu powodów do wesołości.

Tyle się wydarzyło...

– Lezie ten oberżysta – zauważył Trupismród.

Łatwo im było rozmawiać o wszystkim, ponieważ nikt oprócz nich nie rozumiał tu po malazańsku.

– On też stracił dla niej głowę – zauważył z szyderczym uśmieszkiem sierżant Balsam. – A z kim ona siedzi? Niech mnie Kaptur weźmie, to nie ma sensu.

Trupismród pochylił się powoli nad blatem i ostrożnie napełnił kufel.

– Chodzi o dostarczenie tej beczułki. Dla Brullyga. Wygląda na to, że ładny chłopak i martwa dziewczyna zgłosili się na ochotników.

Wyłupiaste oczy Balsama zrobiły się jeszcze większe.

– Ona nie jest martwa! Powiem ci, co jest martwe, Trupismród. Ten oszczany robak, którego nosisz między nogami!

Rzezigardzioł popatrzył na kaprala.

– „Jeśli takie właśnie lubisz” – powtórzył. Z ust wyrwał mu się zdławiony dźwięk.

Obaj jego towarzysze wzdrygnęli się trwożnie.

– Z czego tu się śmiać, w imię Kaptura? – zapytał Balsam. – Nie śmiej się. To rozkaz.

Rzezigardzioł przygryzł mocno język. Oczy przesłoniły mu łzy. Ból miotał się wewnątrz jego czaszki jak kamyk w pustym wiadrze. Potrząsnął głową.

Śmiać się? To nie ja.

Sierżant ponownie łypnął ze złością na Trupismroda.

– Martwa? Wcale nie wygląda na martwą.

– Zaufaj mi – odparł kapral, pociągnąwszy długi łyk. Beknął. – Muszę przyznać, że dobrze to ukrywa, ale ta kobieta nie żyje już od dłuższego czasu.

Balsam zgarbił się nad stołem, pociągając za zwisające w strąkach włosy. Sypiące się z nich drobiny pokryły ciemne drewno niczym plamki farby.

– Bogowie na dole – wyszeptał. – Może ktoś powinien... bo ja wiem... powiedzieć jej o tym?

Trupismród uniósł niemal całkowicie bezwłose brwi.

– Wybacz, pani, ale za taką cerę, jak twoja, warto umrzeć, i coś mi się zdaje, że to właśnie zrobiłaś.

Z ust Rzezigardzioła ponownie wyrwał się stłumiony pisk.

– Pani, czy to prawda, że świetnie uczesane włosy i kosztowny makijaż potrafią ukryć wszystko? – ciągnął kapral.

Rzezigardzioł pisnął jeszcze głośniej. Głowy zwróciły się w ich stronę. Trupismród wypił kolejny łyk. Temat wyraźnie go zafascynował.

– To zabawne, ale nie wyglądasz na martwą.

Przenikliwy śmiech wyrwał się na swobodę.

Kiedy umilkł, w całej gospodzie zapanowała cisza, mącona jedynie dźwiękiem toczącego się kufla, który po chwili spadł ze stołu, odbijając się od podłogi.

Balsam przeszył Trupismroda wściekłym spojrzeniem.

– To twoja robota. Ciągle przebierasz miarkę. Jeszcze jedno słowo, kapralu, a będziesz bardziej martwy niż ona.

– Co to za zapach? – zapytał Trupismród. – Aha, wonności zgniłości.

Balsam wydął policzki. Jego twarz przybrała dziwny, fioletowy odcień. Żółtawe oczy wyglądały, jakby za chwilę miały wyskoczyć z czaszki i zwisnąć na szypułkach.

Rzezigardzioł spróbował zacisnąć powieki, ale obraz twarzy sierżanta przeniknął do jego umysłu. Pisnął przeraźliwie, zasłaniając twarz dłońmi, po czym rozejrzał się wokół z bezsilnym błaganiem.

Wszyscy już się na nich gapili. Nikt się nie odzywał. Nawet piękna kobieta towarzysząca kalekiemu głąbowi i sam głąb, który zmarszczył głęboko czoło z błyskiem w jedynym oku, zatrzymali się po obu stronach beczułki ale przyniesionej przez oberżystę. Właściciel lokalu również wlepił wzrok w Rzezigardzioła, rozdziawiając szeroko usta.

– No cóż, właśnie straciliśmy opinię groźnych twardzieli – zauważył Trupismród. – Gardzioł wydaje okrzyki godowe. Mam nadzieję, że na wyspie nie ma indyków. A ty, sierżancie, wyglądasz, jakby głowa miała ci zaraz eksplodować niczym wstrząsacz.

– To twoja wina, skurwysynu! – wysyczał Balsam.

– Bynajmniej. Jak widzisz, jestem całkiem spokojny. Aczkolwiek trochę się wstydzę towarzystwa, w którym przebywam.

– Świetnie, zmienimy cię. Kaptur wie, że Gilani jest znacznie ładniejsza niż...

– Aha, ale ona żyje, sierżancie. Nie jest w twoim typie.

– Nie wiedziałem o tym!

– To raczej żałosne wyznanie, nie sądzisz?

– Chwileczkę – wtrącił wreszcie Rzezigardzioł. – Ja też nic nie zauważyłem, Trupismród. – Wyciągnął palec w stronę kaprala. – To kolejny dowód, że jesteś cholernym nekromantą. Zapomnij o tej zszokowanej minie, nie damy się już więcej nabrać. Wiedziałeś, że nie żyje, bo czujesz smród umarłych. Świadczy o tym twoje imię. Idę o zakład, że właśnie dlatego Wyłam Ząb ci je nadał. Nic nie umknie jego uwagi, prawda?

Hałas w gospodzie wracał powoli do normalnego poziomu. Niektórzy wykonali gesty chroniące przed złem, a parę krzeseł zadrapało brudną podłogę, gdy goście przesuwali je bliżej drzwi, próbując wymknąć się niepostrzeżenie.

Trupismród pociągnął kolejny łyk ale. Nie odezwał się ani słowem.

Martwa kobieta i jej towarzysz opuścili gospodę. Mężczyzna utykał wyraźnie, balansując beczułką na barku.

Balsam chrząknął.

– Poszli. Typowe, co? Akurat w chwili, gdy jesteśmy osłabieni.

– Nie przejmuj się, sierżancie – uspokoił go Trupismród. – Wszystko jest pod kontrolą. Chociaż jeśli oberżysta spróbuje za nimi pójść...

Rzezigardzioł przerwał mu chrząknięciem.

– Jeśli to zrobi, pożałuje. – Wstał i poprawił mundurową pelerynę piechoty morskiej. – Wy dwaj macie farta. Siedzicie tu sobie i tuczycie dupska. No wiecie, na dworze jest cholernie zimno.

– Zakonotuję sobie twoją niesubordynację – zapowiedział Balsam. Postukał się palcem w skroń. – O, tutaj.

– Ulżyło mi – odparł Rzezigardzioł i opuścił gospodę.

 

***

 

Shake Brullyg, tyran Drugiego Fortu Dziewiczego i kandydat na króla Wyspy, rozparł się na krześle o wysokim oparciu, które ongiś należało do prefekta więzienia, łypiąc spod krzaczastych brwi na dwóch cudzoziemców siedzących za stołem u drzwi komnaty. Oddawali się jednej ze swoich cholernych gier. Kłykcie, podłużna, drewniana miska i rozszczepione pióra wron.

– Dwa odbicia. To znaczy, że mam łuk – oznajmił jeden z nich, choć Brullyg nie był do końca pewien, czy dobrze go zrozumiał.

Niełatwo było nauczyć się potajemnie obcej mowy, ale on zawsze miał talent do języków. Shakański, letheryjski, język Tiste Edur, fentyjski, język handlowy i meckroski. A teraz także odrobina tego... malazańskiego.

Wszystko zależało od wyboru odpowiedniej chwili. Wykorzystali to przeciwko niemu z równą łatwością, z jaką odebrali mu nóż i topór wojenny. Do portu przybyli cudzoziemcy. Nie było ich tak wielu, by dać mu powód do niepokoju. Tak przynajmniej wówczas sądził. Poza tym miał pod dostatkiem innych kłopotów. Morze pokryły góry lodowe, które zmierzały prosto ku wyspie. Wyglądały groźniej niż jakakolwiek flota czy armia. Goście zapewnili, że poradzą sobie z tym problemem, a Brullyg był jak tonący, gotów złapać się każdej szansy.

Kandydat na króla Wyspy zmiażdżony przez nieczuły lód. Ta perspektywa była dla niego jak smocze szpony przeszywające żagiel. Po wszystkim, co uczynił...

Wybór odpowiedniej chwili. Zaczął się zastanawiać, czy Malazańczycy przypadkiem nie sprowadzili lodu ze sobą. Mogli wykorzystać typowe dla tej pory roku szybkie prądy morskie, by przybyć tu przed górami lodowymi i zaproponować, że je powstrzymają. Brullyg przypomniał sobie, że im wówczas nie uwierzył, ale desperacja przemówiła własnym głosem: „Jeśli dokonacie tej sztuki, będziecie królewskimi gośćmi, jak długo zechcecie”. Uśmiechnęli się, usłyszawszy tę ofertę.

Jestem głupcem. A nawet gorzej.

I teraz dwie nędzne drużyny trzymały w ręku nie tylko jego, lecz również wszystkich mieszkańców wyspy, a on nie był w stanie nic na to poradzić.

Mogę co najwyżej ukrywać prawdę przed całą resztą, a i to z każdym dniem staje się coraz trudniejsze.

– Łuk jest w korycie. Możesz najwyżej wybrać sobie knykieć – sprzeciwił się drugi żołnierz.

Może i tak.

– Przesunął się, kiedy odetchnąłeś. Widziałem to. Oszukujesz!

– Nie odetchnąłem.

– Jesteś przeklętym przez Kaptura trupem, tak?

– Nie. Po prostu nie odetchnąłem w tamtej chwili. Popatrz, jest w korycie. Mam rację?

– Daj mi się przyjrzeć uważniej. Ha, nie jest!

– Westchnąłeś i przesunąłeś go, niech cię szlag!

– Nie westchnąłem.

– No jasne. Może jeszcze powiesz, że nie przegrywasz?

– Może i przegrywam, ale to wcale nie znaczy, że akurat w tej chwili westchnąłem. Popatrz, nie jest w korycie.

– Daj mi odetchnąć...

– Wtedy ja westchnę!

– Oddychają zwycięzcy. Wzdychają pokonani. To znaczy, że wygrałem.

– Jasne, oszukiwanie jest dla ciebie równie naturalne jak oddychanie, tak?

Brullyg przesunął powoli wzrok z siedzącej u drzwi dwójki na ostatnią z żołnierzy w komnacie. Na sprzysiężenie, była naprawdę piękna. Skóra o ciemnym, magicznym odcieniu i lekko skośne oczy lśniące blaskiem słodkiego zaproszenia. Niech to szlag, w tych oczach kryły się wszystkie tajemnice świata. I te usta! Te wargi! Gdyby tylko zdołał się jakoś pozbyć tamtych dwóch i być może ukraść jej te straszliwe noże, odkryłby te tajemnice, jak tego z pewnością pragnęła.

Jestem królem Wyspy. A przynajmniej wkrótce nim zostanę. Jeszcze tylko tydzień i jeśli żadna z tych suk, córek zmarłej królowej, się nie pokaże, wszystko przejdzie na mnie. Jestem królem Wyspy. Prawie. Z pewnością jestem już wystarczająco blisko, by móc używać tego tytułu. Jakaż kobieta nie zamieniłaby ciężkiego, nędznego życia żołnierki na miękkie, ciepłe łoże pierwszej konkubiny króla? Pewnie, że to letheryjski zwyczaj, ale jako król mogę go wprowadzić i u nas. A jeśli zgromadzeniu to się nie spodoba, no cóż, zawsze są klify.

– Uważaj, Masan, on znowu zrobił tę minę – odezwał się jeden z Malazańczyków siedzących przy stoliku.

Kobieta zwana Masan Gilani przeciągnęła się na krześle jak kotka i rozprostowała gładkie, nienależące do chudych ramiona, w geście, od którego jej obfite piersi przybierały kształt kul, rozciągając wytartą tkaninę koszuli.

– Dopóki myśli niewłaściwym mózgiem, Płatek, nic nam nie grozi – odparła, po czym usiadła w poprzedniej pozycji, prostując wspaniałe nogi.

– Powinniśmy mu przyprowadzić kolejną kurwę – zasugerował mężczyzna zwany Płatkiem. Zebrał kłykcie i wsypał je do małego, skórzanego mieszka.

– Nie – sprzeciwiła się Masan Gilani. – Trupismród ledwie zdołał przywrócić poprzednią do życia.

Ale to nie jest prawdziwy powód, prawda? – pomyślał z uśmiechem Brullyg. Nie, pragniesz mnie dla siebie. Poza tym, zwykle nie jestem taki. Chciałem tylko rozładować... frustrację.

Uśmiech zniknął z jego twarzy.

Bardzo często używają rąk przy rozmowie. Znają mnóstwo gestów. Dziwni ludzie, ci Malazańczycy.

Odchrząknął.

– Przydałby mi się kolejny spacer – zaczął. Mówił po letheryjsku powoli, bo wtedy lepiej go rozumieli. – Muszę rozprostować nogi. – Mrugnął znacząco do Masan Gilani. Odpowiedziała mu wymownym uśmiechem, który rozpalił go na dole tak bardzo, że aż musiał przesunąć się na krześle. – Moi ludzie powinni mnie zobaczyć, rozumiecie? Jeśli zaczną coś podejrzewać... no cóż, z pewnością nikt nie wie lepiej, jak wygląda areszt domowy, niż obywatele Drugiego Fortu Dziewiczego.

– Dzisiaj mają ci przynieść ale, zgadza się? – zapytał Płatek, mówiąc po letheryjsku ze straszliwym akcentem. – Lepiej, żebyś był przy tym. Wyprowadzimy cię na spacer nocą.

Jak paniusia z Powiernictwa Wolności pokojowego pieska? Czyż to nie miłe? A co zrobisz, jeśli uniosę nogę i naszczam na ciebie, Płatek?

Nie tych żołnierzy się bał, ale tej drugiej drużyny, która nadal przebywała na Wyspie. Była w niej ta chuda, niema dziewczynka, która potrafiła nagle zjawiać się, jakby znikąd. Z rozbłysku światła. Zastanawiał się, co powiedziałyby o tej sztuczce shakańskie czarownice. Płatek – albo Masan Gilani czy Galt – musiał tylko zawołać ją po imieniu.

Sinn.

Była naprawdę przerażająca, choć nie miała szponów. Podejrzewał, że potrzebowałby całego sprzysiężenia, by się jej pozbyć. Nie miałby też nic przeciwko wielkim stratom. Sprzysiężenie zawsze wtrącało się w sprawy wybranych władców Shake’ów.

Na pewno już tu pędzą, jak stado kruków do padliny, zaplute, chichoczące babska. Oczywiście, nie potrafią latać. Nie umieją nawet pływać. Będą potrzebowały łodzi, żeby przedostać się przed cieśninę, i to zakładając, że Rubieży nie pokryła masa lodu, na co z pewnością wygląda.

Żołnierz imieniem Galt wstał z krzesła, krzywiąc się z powodu bólu w okolicy krzyża, i podszedł niespiesznie do zajmującego całą ścianę gobelinu, który był najcenniejszym przedmiotem należącym do prefekta. Wyblakł już ze starości, a w lewym dolnym rogu splamiła go zakrzepła krew nieszczęsnego właściciela. Na tkaninie przedstawiono Pierwsze Lądowanie letheryjskich kolonistów. W rzeczywistości wcale nie było ono pierwsze. Flota zbliżyła się do brzegu gdzieś naprzeciwko Rubieży i czółna Fentów wypłynęły ku niej, by nawiązać kontakt z obcymi. Wymiana darów zakończyła się kryzysem, który doprowadził do wymordowania mężczyzn z wioski oraz obrócenia kobiet i dzieci w niewolników. Trzy następne osady spotkał ten sam los. Kolejne cztery, położone nad brzegiem dalej na południe, mieszkańcy opuścili w pośpiechu.

W końcu flota okrążyła półwysep Sadon na północnym brzegu Morza Zewnętrznego, wpłynęła do Lenth, a potem do Zatoki Gedry. Miasto Gedry, położone u ujścia Letheru, założono w miejscu Pierwszego Lądowania. Gobelin był tego dowodem. Miał co najmniej tysiąc lat. W dzisiejszych czasach większość ludzi wierzyła, że lądowanie odbyło się tam, gdzie dziś znajdowała się stolica, spory kawałek w górę rzeki. To dziwne, jak przerabiano przeszłość, by dopasować ją do potrzeb teraźniejszości. Brullyg mógł wykorzystać ten przykład, gdy już zostanie królem. Dzieje Shake’ów były historią porażek, nie znały niczego poza tragedią i smutkiem. Byli strażnikami brzegu, ale nie potrafili go obronić przed niestrudzoną żarłocznością morza. Wszystko to wymagało... rewizji.

Letheryjczycy poznali smak porażki. Wielokrotnie. Historia ich pobytu w tej krainie była krwawa, mieli na sumieniu wiele zdrad, kłamstw i okrucieństw. Jednakże obecnie wszystkie je uważali za heroiczne triumfy.

Tak właśnie lud powinien patrzeć na własne dzieje. Shake’owie muszą się tego nauczyć. Oślepiające światło na mrocznym brzegu. Kiedy zostanę królem...

– Popatrz na to cholerstwo – odezwał się Galt. – Tutaj, na to pismo na brzegu. Wygląda jak ehrlijskie.

– Ale nie jest ehrlijskie – mruknął Płatek.

Rozebrał na części jeden ze swych sztyletów. Na blacie przed nim leżała gałka, kilka nitów i bolców, drewniana rączka opleciona skórą, wydrążona rękojeść i zakończona trzpieniem głownia. Wyglądało na to, że żołnierz nie bardzo wie, jak teraz to wszystko złożyć.

– Niektóre litery...

– Ehrlijski i letheryjski wywodzą się z tego samego języka – oznajmił Płatek.

– Skąd wiesz? – zapytał Galt, obrzucając go podejrzliwym spojrzeniem.

– Nie wiem, ty idioto. Tak mi tylko powiedziano.

– Kto ci tak powiedział?

– Chyba Ebron. Albo Odprysk. Co za różnica? Ktoś, kto się na tym zna i tyle. Kapturze, mózg mnie przez ciebie boli. Tylko popatrz, co z niego zostało.

– To jest mój nóż?

– Był.

Płatek uniósł nagle głowę.

– Słyszę kroki na schodach.

Jego ręce poruszyły się błyskawicznie. Nim Galt zdążył dojść do drzwi, Płatek przykręcił gałkę i rzucił mu sztylet. Żołnierz złapał nóż jedną ręką, nawet nie zwalniając kroku.

Brullyg usiadł z powrotem na krześle.

Masan Gilani wstała i poluzowała rękojeści obu straszliwych, długich noży, które nosiła u pasa.

– Gdybym tylko miała tu swoją drużynę – mruknęła, zbliżając się o krok do Brullyga. – Nie ruszaj się – wyszeptała do niego.

Skinął głową, czując suchość w gardle.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin