Le Guin Ursula - Dziewczyny z Buffalo.pdf

(172 KB) Pobierz
Le Guin Ursula - Dziewczyny z Buffalo
Dziewczyny z Buffalo, wyjdźcie
dzisiejszej nocy...
Le Guin Ursula
Le Guin Ursula
Ursula Kroeber Le Guin (ur. 21 października 1929 w
Berkeley (Kalifornia)) – amerykańska pisarka SF i
fantasy; wiele jej ksiąŜek, przede wszystkim cykl
Ziemiomorze, weszło do klasyki gatunku. Wielokrotnie
nagradzana nagrodami Hugo i Nebula.
Jest córką antropologa Alfreda Kroebera i pisarki
Theodory Kroeber. W 1951 ukończyła uczelnię w
Radcliffe, w 1952 zdobyła na University of Columbia
stopień M.A. (odpowiednik polskiego magistra nauk
humanistycznych). Zainteresowanie antropologią
kulturową jest wyraźnie widoczne w jej twórczości. Le
Guin nie ukrywa swoich fascynacji ideą anarchistyczną,
co przejawia się równieŜ w jej twórczości. Spośród
opublikowanych przez nią ksiąŜek do kręgu utopii
społecznej moŜna zaliczyć przede wszystkim
opowiadania: Ci, którzy odchodzą z Omelas, Dzień przed
rewolucją oraz powieści Wracać wciąŜ do domu (polskie
wydanie – Wydawnictwo "Prószyński i s-ka", 1997 r.) i
najsłynniejszą: Wydziedziczeni (nagrody "Nebula" i
"Hugo" w 1975, polskie wydanie w tłumaczeniu Łukasza
Nicpana Wydawnictwo "Phantom Press" 1993 r.)
33301828.001.png 33301828.002.png
Dziewczyny z Buffalo...
- Spadłaś z nieba - powiedział kojot.
WciąŜ zwinięta w kłębek, leŜała na boku, przyciskając się plecami do wiszącej nad nią skały i
jednym okiem obserwowała kojota. Drugie oko zakrywała wybrzuszoną dłonią zwróconą
grzbietem do pyłu podłoŜa.
- Coś się wypaliło w niebie, o tam, nad skałą i stamtąd spadłaś - powtórzył cierpliwie kojot,
jakby wiadomość ta stała się juŜ cokolwiek przestarzała. - Czy coś ci się stało?
- Czuła się całkiem dobrze. Siedziała w samolocie z panem Michaelsem i motor tak ryczał, Ŝe
nie rozumiała, co do niej mówił nawet wtedy, gdy krzyczał, no i to, w jaki sposób wiatr tłukł
o skrzydła, wywoływał w niej mdłości, ale poza tym wszystko było w porządku. Lecieli do
Canyonville.
Wróciła na ziemię. Kojot wciąŜ siedział w tym samym miejscu. Ziewnął. Był duŜy, dobrze
odŜywiony, a futro miał srebrzyste i gęste. Ciemna linia rozciągająca spojówkę podłuŜnego
bursztynowego oka zaznaczała się tak wyraźnie jak u dachowego kota.
Dziecko powoli usiadło; ciągle przyciskało rękę do prawego oka.
- Straciłaś oko? - zapytał kojot z zainteresowaniem.
- Nie wiem - odparła. Nabrała w płuca powietrza i zadrŜała. - Zimno mi.
- Pomogę ci go poszukać - obiecał kojot. - Wstawaj! Jak zaczniesz się ruszać, przestaniesz się
trząść. Słońce juŜ wzeszło.
Zimna, niczym nie zakłócona jasność zalewała opadającą równinę - setki mil porośnięte
bylicą. Kojot z oŜywieniem dreptał to tu, to tam, węsząc pod kępkami trawy i zajęczego
szczawiu, skrobiąc łapą pod skałami.
- Nie będziesz szukać? - zapytał siadając nagle na tylnych łapach i zaprzestając poszukiwań. -
Znałam kiedyś taką sztuczkę... - teraz okazało się, Ŝe była to ona, kojocica, a nie on. - Ŝe
mogłam rzucić swoje oczy wysoko w górę, na drzewo, wszystko stamtąd obejrzeć, potem
zagwizdać i one wracały z powrotem do głowy. Ale skradł mi je ten cholerny facet-sójka i
kiedy zagwizdałam, nic nie wróciło. Musiałam zamiast oczu włoŜyć sobie kulki z sosnowej
Ŝywicy, Ŝeby w ogóle widzieć. Ty teŜ mogłabyś spróbować. Ale właściwie jedno oko masz w
porządku, to po co ci drugie? Idziesz, czy będziesz tu zdychać?
Dziecko przycupnęło, drŜąc.
- CóŜ, chodź jeśli masz ochotę... - rzekła kojocica. Znów ziewnęła, kłapnęła na pchłę, wstała,
obróciła się i długim zboczem, które ciągnęło się daleko w głąb równiny leŜącej w smugach
długiego cienia krzaczków bylicy, potruchtała w dół, między rzadkie kępki szałwii i
zajęczego szczawiu. Trudno było nadąŜyć wzrokiem za tym szczupłym, Ŝółto-szarym
zwierzęciem. Zniknęło, choć dziewczynka nie spuszczała zeń oczu.
Dziecko z trudem podniosło się i - bez słowa, choć w duszy powtarzało sobie: "Zaczekaj ,
proszę, zaczekaj" - pokuśtykało za kojocicą. Mała cały czas przyciskała rękę do prawego
oczodołu. Patrząc jednym okiem, nie widziała głębi, dlatego wszystko odbierała jak wielki,
płaski obraz. Kojocica przysiadła nagle pośrodku tego obrazu i odwróciła się, by spojrzeć na
dziewczynkę; miała otwartą paszczę i zmruŜone, śmiejące się oczy. Dziewczynka nie czuła
juŜ takiego drŜenia w nogach, i w głowie jej tak nie łomotało, ale nie opuszczał jej głęboki,
mroczny ból. JuŜ prawie zrównała się z kojocicą, gdy ta znów odbiegła. Tym razem mała
przemówiła:
- Zaczekaj, proszę!
- Dobra - odparło zwierzę, ale biegło dalej. Mała szła za nim, schodząc w ten płaski obraz
krokami, z których kaŜdy miał głębię. KaŜdy z nich był inny, kaŜdy krzaczek szałwii czuło
się inaczej, a mimo to tak samo. Idąc śladem kojocicy, wyszła z cienia nawisowych skał i
słońce stojące nad horyzontem oślepiło jej lewe oko. Jasne ciepło od razu przeniknęło jej
 
mięśnie i kości. Powietrze, które całą noc z takim trudem wciągała w płuca, teraz okazało się
słodkie i łagodne. Kępki szałwii wsysały w siebie cienie, a słońce rozgrzewało plecy
dziewczynki idącej krawędzią Ŝlebu za zwierzęciem. Po niedługim czasie kojocica przecięła
ścięte zbocze, a dziecko mozolnie przedzierało się za nią - przez karłowate wierzby do
wąskiego strumyka w szerokim piaszczystym korycie. Piła jedna i druga. Kojocica przeszła
na drugą stronę strumienia; nie rzucała się niedbale w wodę i nie chlapała jak pies, nie.
Stawiała nogę za nogą, cichuteńko, jak kot, i cały czas ogon miała nisko opuszczony.
Dziewczynka zawahała się, wiedząc, Ŝe mokre buty nacierają na stopach pęcherze, a potem
mozolnie przebrnęła przez wodę, robiąc najmniej kroków, jak tylko się dało. Od nieustannego
trzymania ręki przy oku bolało ją prawe ramię.
- Potrzebny mi bandaŜ - powiedziała kojocicy.
Zwierzę podniosło głowę, ale nie odezwało się słowem. Wyciągnęło przed siebie przednie
łapy i leŜało patrząc w wodę; kojocica odpoczywała, choć wciąŜ zachowywała czujność.
Dziecko usiadło obok, na gorącym piasku, i próbowało poruszyć prawą ręką. Zaschnięta krew
skleiła ją ze skórą wokół oka. Dziewczynka spróbowała delikatnie oderwać rękę i jęknęła,
choć nie bolało aŜ tak bardzo; przestraszyła się.
Kojocica podeszła do niej i wcisnęła swój szpiczasty pysk w twarz dziecka. Małą uderzył w
nozdrza jej mocny, ostry zapach. Zwierzę zaczęło lizać tę straszną, obolałą ciemność.
Czyściło ranę raz po raz podwiniętym, dokładnym, silnym, mokrym językiem, aŜ dziecko
płaknęło sobie z ulgą, znalazłszy wreszcie ukojenie. Dziewczynka pochylała głowę tuŜ przy
szaro-Ŝółtych Ŝebrach samicy, widziała jej twarde sutki i białawe futro na brzuchu. Objęła
kojocicę, głaszcząc jej ostrą sierść na grzbiecie i bokach.
- No dobra - rzuciła tamta. - Idziemy! - ruszyła, nie oglądając się za siebie.
Mała pozbierała się z trudem i poszła jej śladem.
- Ale dokąd idziemy? - spytała.
A kojocica, truchtając nad potokiem, odrzekła:
- Dalej, dalej w dół strumienia.
Musiała zasnąć w trakcie marszu, bo był taki moment, kiedy miała wraŜenie, Ŝe się budzi, ale
wciąŜ szła, tyle Ŝe juŜ jakby w innym miejscu. Nadal wędrowały wzdłuŜ strumienia, choć
wąwóz niemal całkiem przeszedł w równinę i wciąŜ jak okiem sięgnąć majaczyły kępki
bylicy. Oko, to dobre oko, było jak nowo narodzone. To drugie wciąŜ bolało, chociaŜ nie tak
mocno, no i nie było sensu się nad tym zastanawiać.
Ale, ale gdzie ten kojot?! Zatrzymała się. Otchłań zimna, w którą wpadł samolot, znów się
pod nią otworzyła i dziewczynka zaczęła się zapadać. Stała, lecąc w dół, a w krtani jej
narastał cichy skowyt.
Odwróciła się.
Zobaczyła zwierzę. PrzeŜuwało na wpół wysuszone truchło wrony; czarne wargi i wąską
paszczę kojota oblepiały ciemnogranatowe pióra. Zobaczyła ogorzałą kobietę klęczącą przy
ognisku; dorzucała szczyptę czegoś do stoŜkowatego naczynia. Słyszała, jak wewnątrz
bulgocze woda, mimo Ŝe kobieta zestawiła juŜ naczynie z ognia i oparła je o kamienie. Jej
włosy były Ŝółto-szare, związane sznurkiem na karku. Miała bose nogi. Podeszwy stóp
twardością i kolorem przypominały zelówki butów, ale jej stopa wysklepiała się wysoko, a
palce tworzyły dwa schludne zaokrąglone rowki. Ubrana była w dŜinsy i starą, białą koszulę.
Spojrzała na dziewczynkę.
- Chodź! Chodź na wronę! - zawołała.
Dziecko powoli podeszło do niej i do ogniska, i ukucnęło. Dziewczynka przestała juŜ spadać,
czuła się bardzo lekka i pusta, a język miała sztywny i obcy niczym wetknięty w usta kołek.
Kojota dmuchała teraz w garnek czy koszyk, czy co to tam było. Wsadziła do środka dwa
palce i zaraz je wyciągnęła, otrzepując rękę i krzycząc:
- O, jasna cholera! Ŝe teŜ nigdy nie mam Ŝadnych łyŜek! - Odłamała uschniętą gałązkę bylicy,
zanurzyła w garnku i oblizała. -Mmm... Pycha! No chodź!
Dziecko przysunęło się bliŜej, odłamało gałązkę, umoczyło. Patyczek oblepiała grudkowata,
róŜowawa papka. Dziewczynka wysunęła język. Papka miała głęboki i delikatny smak.
- Co to takiego? - zapytała po dłuŜszej chwili maczania i oblizywania.
- śarcie. Papka z suszonego łososia - odparła Kojota. - Stygnie. -Jeszcze raz wetknęła dwa
palce w garnek, tym razem zagarniając obficie, i zręcznie je wylizała.
Dziewczynka poszła w jej ślady i umazała sobie całą brodę. To było tak, jak z pałeczkami:
wymagało praktyki. A więc ćwiczyła. Jadły, raz jedna, raz druga, aŜ nic nie zostało w garnku
prócz trzech kamyków. Dziecko nie spytało, po co w garnku kamienie. Wylizały je do czysta.
Potem Kojota wylizała wnętrze naczynia, przepłukała je raz w potoku i włoŜyła na głowę.
Dobrze leŜało, tworząc rodzaj stoŜkowatego kapelusza. Ściągnęła z siebie dŜinsy.
- Sikaj w ognisko! - zawołała i wysikała się w ogień, stając okrakiem nad paleniskiem. - Aaa,
jakie miłe ciepło między nogami!
Dziewczynka, cała zakłopotana, myślała, Ŝe i ona powinna zrobić to samo, ale nie chciała i
nie zrobiła. Z obnaŜonym tyłkiem, Kojota tańczyła wokół zmoczonego ogniska, wyrzucając
w górę długie, chude nogi i podśpiewując: Dziewczyny z Buffalo, wyjdźcie dzisiejszej nocy,
Dzisiejszej nocy, dzisiejszej nocy. Dziewczyny z Buffalo, wyjdźcie dzisiejszej nocy
Zatańczyć w świetle księŜyca.
Naciągnęła z powrotem dŜinsy. Dziecko zasypywało resztki ognia piaskiem z potoku, z całą
powagą formując z niego kopczyki, bo chciało zrobić to jak naleŜy. Kojota przyglądała się
małej.
- To ty? Dziewczyna z Buffalo? Co się stało z resztą!?
- Z resztą? - Dziecko spojrzało na siebie z przestrachem.
- Z resztą twoich.
- A! Hm, mama zabrała Bobby'ego,to mój młodszy braciszek, razem z wujkiem Normem. Tak
naprawdę to on nie jest moim wujkiem , ani nic w tym rodzaju. No a pan Michaels i tak miał
tam jechać, więc miał mnie zawieźć do mojego prawdziwego taty, w Canyonville. Linda,
moja przyrodnia matka, no wiesz, nie miała nic przeciwko temu. W kaŜdym razie przez
wakacje, a potem mieliśmy zobaczyć. No i ten samolot...
W ciszy, która zapadła twarz dziewczynki stała się ciemno-czerwona, później szarobiała.
Kojota patrzyła na nią, urzeczona.
- Ach!- wyrwało się małej. - Ach! Ach! Pan Michaels... on na pewno... Czy on ...?
- Idziemy! - rzuciła Kojota i odmaszerowała.
- Powinnam wrócić... - zawołało dziecko.
- Po co? -zapytała Kojota. Zatrzymała się, obróciła, by popatrzeć na małą, a potem
przyspieszyła kroku.- Chodź, Dziewczyno! - W jej ustach zabrzmiało to jak imię. MoŜe to i
było imię małej -miała na imię Myra - tyle Ŝe w języku Kojoty...?
Zrozpaczone dziecko nie wiedziało, co robić i znów zaprotestowało, ale mimo to podąŜyło jej
śladem.
- Dokąd idziemy? Gdzie my jesteśmy?
- To jest mój kraj - odparła z godnością Kojota i długim, powolnym gestem ręki wskazała
daleki horyzont. -Ja go stworzyłam. KaŜdą zasraną kępkę bylicy tu stworzyłam.
I szły dalej. Kojota miała swobodny chód, nawet troszkę powłóczyła nogami, ale Ŝwawo
przemierzała teren; dziewczynka robiła wszystko, Ŝeby nie zostać z tyłu. Spod skał i
krzaczków znów zaczęły się wyciągać cienie. Zostawiwszy za sobą strumień, Kojota i
dziecko szły teraz w górę długiego, niewysokiego i nierównego zbocza, które kończyło się
gdzieś hen, daleko, na tle nieba, wśród skał. Ciemne drzewa wyrastały to tu, to tam, jako coś,
co ludzie nazywali jałowcowym laskiem, lasem pustynnym, takim, co to ma więcej miejsca
między drzewami niŜ samych drzew. KaŜdy mijany przez nie jałowiec ostro pachniał - dzieci
w szkole nazwałyby tę woń "kocie siki,, - ale małej się to podobało, bo zdawało się jej, Ŝe
zapach ten idzie prosto do głowy, Ŝe jest silnie rozbudzający. Zerwała z krzaka jagodę i
potrzymała w ustach, ale po chwili wypluła. Ból wracał wielkimi, ciemnymi falami i zaczęła
się potykać.
Zorientowała się, Ŝe siedzi na ziemi. Kiedy spróbowała wstać, okazało się, Ŝe nogi jej się
trzęsą i odmawiają posłuszeństwa. Czuła się głupio i bała się. Zaczęła płakać.
-Jesteśmy w domu! -wołała Kojota gdzieś z góry.Dziecko spojrzało na nią zapłakanym okiem
i ujrzało bylicę, jałowiec, trawę i skały. Usłyszało krótki urywany okrzyk Kojoty
rozmywający się hen, w gasnącym słońcu. U podnóŜa skał zobaczyła maleńkie miasteczko:
kartonowe domki, szałasy, wszystkie niepomalowane. Znów usłyszała nawoływanie Kojoty.
- Chodź no, kicia! Chodź, Dziewczyno, jesteśmy w domu!
Nie mogła się podnieść, więc na czworakach usiłowała przejść tę daleką drogę pod górę aŜ do
domków u stóp skał. Na długo zanim tam dotarła, jacyś ludzie wyszli jej naprzeciw. Z
początku myślała, Ŝe to dzieci, ale wkrótce uświadomiła sobie, Ŝe większość z nich to dorośli,
tyle Ŝe bardzo niskiego wzrostu; byli mali, krępi, grubi i mieli drobne, delikatne dłonie i
stopy. Ich oczy spoglądały Ŝywo i pogodnie. Jakieś kobiety pomogły się jej podnieść i iść,
wspierając miłym słowem: "JuŜ niedaleko, zaraz będziesz na miejscu". W tym późnym
zmierzchu bijące z drzwi i nieuszczelnionych spojeń w kartonach światło miało ostro Ŝółtą
barwę. W spokojnym powietrzu wisiał słodki zapach palonego drewna". Mali ludzie cały czas
cicho ze sobą rozmawiali i śmiali się. "Gdzie ona się zatrzyma?", "Zakwaterujmy ją u Drozda;
tam juŜ wszyscy śpią!,,, "Och, moŜe przespać się u nas".
- Gdzie jest Kojota? - zachrypiała dziewczynka.
- Poleciała zapolować - odparli.
- Ktoś nowy w mieście? - zapytał czyjś głęboki głos.
- Tak, mamy nową osobę - odpowiedział jeden z nieduŜych męŜczyzn.
Pomiędzy tym małym ludkiem właściciel głębokiego głosu swymi rozmiarami robił spore
wraŜenie. Był wysoki i barczysty, miał silne dłonie, duŜą głowę oraz krótką szyję. Rozstąpili
się przed nim z szacunkiem. On poruszał się spokojnie i teŜ zachowywał wobec nich respekt.
Spojrzał na dziecko. Miał zdumiewające oczy. Mrugnięcia jego powiek przywodziły na myśl
przesunięcie ręki przed płomieniem świecy.
- To ledwie pisklę - oznajmił. - Co dałaś sobie zrobić z okiem, nowa osobo?
- Nie wiem... Lecieliśmy...
- Jesteś za młoda, Ŝeby latać - rzekł swoim niskim, miękkim głosem. - Kto cię tu sprowadził?
- Kojota.
- Przyszła tu z Kojotą, Młody Sowo - potwierdził jeden z małych męŜczyzn.
- No to moŜe powinna spędzić tę noc w domu Kojoty - zaproponował ten duŜy.
- Tam tak pusto i tylko te kości... - odezwała się niewielka kobieta o tłustych policzkach,
ubrana w koszulę w paski. - MoŜe pójść do mnie.
To zdaje się przesądziło sprawę. Pucułowata kobieta poklepała dziewczynkę po ramieniu i
zabrała ze sobą, wiodąc ją mimo kilku chat i szałasów do małego domku bez okien. Drzwi
okazały się tak niziutkie, Ŝe nawet dziecko musiało mocno schylić głowę, Ŝeby wejść do
środka. Wewnątrz zaroiło się od ludzi; niektórzy juŜ tam byli, a niektórzy wepchali się za
pucułowatą gospodynią. W kącie, w skrzyneczkach - kołyskach, głębokim snem spało
kilkanaścioro niemowląt. W chacie płonął porządny ogień i unosił się dobry zapach, jakby
praŜonego ziarna sezamowego. Dziewczynka dostała jedzenie i trochę zjadła, ale w głowie jej
się kręciło i mrok prawego oka wciąŜ zachodził na lewy, tak, Ŝe przez chwilę nie widziała w
ogóle nic. Nikt nie spytał ją o imię, ani teŜ nie powiedział, jak ma się do nich zwracać.
Słyszała, Ŝe dzieci nazywają kobietę o tłustych policzkach Wiewiórką. Zebrała się wreszcie
na odwagę i spytała:
- Czy mogę się gdzieś połoŜyć, pani Wiewiórko?
Zgłoś jeśli naruszono regulamin