Victoria Holt
Król na zamku
King Of The Castle
Przełożyła Zofia Dąbrowska
Dla Monique Madeleine Paule Régnier
Jeszcze wtedy, gdy pociąg lokalnej linii kolejowej zbliżał się do stacyjki, gdzie miałam wysiąść, nie przestawałam powtarzać sobie: „Nadal nie jest za późno. Nawet teraz możesz natychmiast zawrócić”.
W czasie podróży — przepłynęłam Kanał poprzedniej nocy i jechałam pociągami przez cały dzień — usiłowałam uzbroić się w odwagę, tłumacząc sobie, że nie jestem jakąś głupiutką dziewczyną, lecz rozsądną kobietą, która zdecydowała się podjąć pewnego zadania i zamierza je wypełnić. To, co się miało wydarzyć na zamku, kiedy już tam dotrę, będzie zależeć od innych ludzi. Złożyłam tylko w duchu przyrzeczenie, że zachowam się z godnością i nie dam po sobie poznać ogromnego niepokoju, a w szczególności tego, że na myśl o przyszłości — w razie gdybym nie została zaakceptowana — ogarniała mnie niemal panika. Nikt nie powinien się dowiedzieć, jak bardzo mi zależy na tej pracy.
Jeśli chodzi o wygląd zewnętrzny, to czułam — po raz pierwszy w życiu — że przemawia na moją korzyść. Miałam dwadzieścia osiem lat i w ciemnobrązowym, podróżnym płaszczu oraz pilśniowym kapeluszu tego samego koloru, bardziej praktycznym niż ozdobnym, po całonocnej podróży niewątpliwie wyglądałam na swój wiek. Byłam niezamężna i z tego powodu często zdarzało mi się uchwycić pełne politowania spojrzenia, a także usłyszeć odnoszące się do mnie uwagi jako do starej panny lub osoby „bezużytecznej”.
Złościły mnie takie określenia, gdyż miało z nich wynikać, iż podstawowy cel istnienia kobiety to poświęcenie się jakiemuś mężczyźnie. Od czasu mych dwudziestych trzecich urodzin pragnęłam zdecydowanie udowodnić, że ów typowo męski sposób myślenia jest całkowicie błędny. Sądzę, że to właśnie robiłam. W życiu może być wiele interesujących spraw i pocieszałam się, że właśnie zaangażowałam się w jedną z nich.
Pociąg zwalniał. Poza mną na malutkiej stacji wysiadła jeszcze tylko jedna osoba, wieśniaczka niosąca pod jedną pachą koszyk z jajkami, a pod drugą żywego koguta.
Wzięłam swoje bagaże — było tego kilka sztuk, gdyż zawierały cały mój dobytek, na który składała się niewielka ilość garderoby oraz narzędzia potrzebne mi do pracy.
Za ogrodzeniem stał tylko dróżnik.
— Dzień dobry, madame — zwrócił się do kobiety. — Jak się pani nie pośpieszy, to dziecko urodzi się przed pani przyjściem. Słyszałem, że u waszej Marie bóle rozpoczęły się trzy godziny temu. Położna już do niej pobiegła.
— Tylko się modlić, żeby tym razem był chłopiec. Te wszystkie dziewczynki. Co też dobry Bóg sobie myśli o…
Dróżnik był bardziej zainteresowany mną niż płcią spodziewanego dziecka. Zauważyłam, że w czasie rozmowy bacznie mnie obserwował.
Czekałam z ustawionymi wokoło bagażami, on zaś przeszedł parę kroków do przodu i gwizdkiem dał znak, że pociąg może już ruszyć w dalszą drogę. W tym momencie na peron wpadł w pośpiechu starszy mężczyzna.
— Jak się masz, Josephie! — powitał go dróżnik i wskazał mnie ruchem głowy.
Joseph spojrzał w moim kierunku i potrząsnął głową przecząco.
— Miał przyjechać mężczyzna — powiedział.
— Czy pan jest z Château Gaillard? — spytałam po francusku, gdyż językiem tym władałam płynnie od dzieciństwa. Moja matka była Francuzką, więc między sobą rozmawiałyśmy po francusku. W obecności ojca zawsze używałyśmy angielskiego.
Joseph zbliżył się do mnie prawie że z rozdziawionymi ustami i wyrazem niedowierzania w oczach.
— Tak, mademoiselle, ale…
— Przyjechał pan, żeby mnie zabrać.
— Mademoiselle, przyjechałem po monsieur Lawsona. — Wymówił angielskie nazwisko z pewną trudnością.
Uśmiechnięta, starałam się na siłę przybrać nonszalancką minę, nie zapominałam bowiem, że to najniższy z płotków, które będę musiała przeskoczyć. Wskazałam na nalepkę na mojej torbie: „D. Lawson”.
Uświadomiwszy sobie, że Joseph prawdopodobnie nie umie czytać, wyjaśniłam:
— Jestem mademoiselle Lawson.
— Z Anglii? — zapytał.
Zapewniłam go, że tak właśnie jest.
— Powiedziano mi, że przyjedzie angielski dżentelmen.
— Zaszło pewne nieporozumienie. Zamiast niego przybyła angielska lady.
Podrapał się po głowie.
— Czy nie powinniśmy już ruszyć? — spytałam, kierując wzrok na pakunki. Dróżnik zbliżył się powoli i kiedy wymieniali spojrzenia z Josephem, odezwałam się tonem nieznoszącym sprzeciwu:
— Proszę zanieść moje rzeczy do …ee… pojazdu. Jedziemy do zamku.
Od lat ćwiczyłam sztukę panowania nad sobą, więc nie okazałam nawet cienia dręczącej mnie obawy. Moja stanowczość wywołała tu taki sam skutek jak w Anglii i Joseph z dróżnikiem zanieśli pakunki do czekającej dwukołowej bryczki. Podążyłam za nimi i w chwilę później byliśmy już w drodze.
— Czy daleko stąd do zamku? — spytałam.
— Jakieś dwa kilometry, mademoiselle. Niedługo go pani zobaczy.
Rozglądałam się wokół — wszędzie rozciągały się bujne uprawy winnej latorośli. Był koniec października, a więc już po zbiorach. Zapewne ludzie przygotowują teraz krzewy na następny rok. Przejechaliśmy przez małe miasteczko, gdzie na rynku wyróżniały się dwa budynki: kościół i magistrat — hôtel de ville. Jadąc wąskimi uliczkami, mijaliśmy sklepy i domy mieszkalne. Wtedy po raz pierwszy mignął mi zamek.
Nigdy nie zapomnę tej chwili. Zdrowy rozsądek — w ostatnim roku będący mi podporą i pewną rekompensatą za to, że poza nim niewiele więcej miałam — nagle gdzieś się zapodział. Zapomniałam o kłopotach, w które sama lekkomyślnie się wpakowałam. Na przekór wszystkim zatrważającym prognozom, nieuniknionym przy logicznym rozumowaniu, roześmiałam się całkiem głośno i równie głośno odezwałam:
— Nie obchodzi mnie, co się stanie. Cieszę się, że tu przyjechałam.
Na szczęście powiedziałam to po angielsku i woźnica nie mógł nic zrozumieć. Dodałam szybko:
— Więc to jest Château Gaillard!
— To właśnie ten zamek, mademoiselle.
— Nie on jeden nosi we Francji tę nazwę. Znam jeszcze inny, w Normandii oczywiście. Tam gdzie był więziony Ryszard Lwie Serce. — Joseph coś mruknął, a ja dodałam: — Ruiny są fascynujące, ale o wiele bardziej zachwycają stare budowle, zachowane przez wieki do naszych czasów.
— Nasz zamek cudem uniknął nieszczęścia. W dniach terroru o mało nie został zniszczony.
— Jakie szczęście, że tak się nie stało! — Usłyszałam napięcie we własnym głosie, ale miałam nadzieję, że Joseph tego nie wyczuł.
Byłam wprost oczarowana zamkiem. Pragnęłam w nim mieszkać, badać jego wnętrza, poznawać go. Miałam wrażenie, jakby to miejsce przeznaczono właśnie dla mnie i gdybym została stąd odesłana, popadłabym w rozpacz, a brak dalszych perspektyw w Anglii nie byłby jedynym tego powodem.
Podczas rozmyślań o zamku na krótko dopuściłam do siebie owe zatrważające możliwości. Gdzieś na północy Anglii mieszkała nasza daleka kuzynka, a właściwie kuzynka mego ojca, o której od czasu do czasu wspominał. „Jeżeli coś by się ze mną stało, zawsze mogłabyś pojechać do kuzynki Jane. Jej charakteru nie można nazwać łatwym i miałabyś z nią ciężkie życie, ale przynajmniej spełniłaby swój obowiązek”. Co za perspektywa dla kobiety, która pozbawiona fizycznych uroków, otwierających drogę do małżeństwa, wytworzyła wokół siebie ochronny pancerz, głównie zbudowany z dumy. Kuzynka Jane… nigdy! — mówiłam sobie w duchu. Wolałabym już zostać jedną z tych nieszczęsnych guwernantek, uzależnionych od fanaberii oschłych pracodawców lub złośliwych dzieci, które potrafią być szatańsko okrutne. Ewentualnie znaleźć miejsce u boku jakiejś kłótliwej damy jako panna do towarzystwa. Nie, w takim wypadku czułabym wewnętrzną pustkę nie tylko z powodu otwierającej się przede mną czarnej otchłani samotności i upokorzenia, lecz także dlatego, że odmówiono by mi nieskończonej radości z wykonywania pracy, którą najbardziej ukochałam, gdy samo jej istnienie stwarzało możliwość uczynienia mego życia interesującą przygodą.
Stało się całkiem nie tak, jak sobie wyobrażałam, rzeczywistość przeszła moje oczekiwania. W życiu są sytuacje, kiedy przyszłość rysuje się znacznie bardziej ekscytująco niż obraz podsuwany nam przez wyobraźnię — wręcz jak zaczarowana. Takie wypadki zdarzają się rzadko, ale kiedy do nich dojdzie, należy się nimi w pełni delektować.
Być może ja szczególnie potrafiłam cieszyć się takimi chwilami, gdyż nie oczekiwałam, by zbyt wiele przypadło mi jeszcze w udziale.
Dlatego z uwagą zaczęłam się przypatrywać temu wspaniałemu, wzniesionemu pośród winnic dziełu piętnastowiecznej architektury. Moje doświadczone oczy potrafiły określić czas powstania zamku w przybliżeniu do jednej lub dwóch dekad. Zauważyłam dobudowane fragmenty, pochodzące z szesnastego i siedemnastego wieku, lecz te uzupełnienia nie naruszały symetrii gmachu, a raczej podkreślały jego charakter. Dostrzegłam okrągłe baszty obronne przylegające do murów głównego budynku. Wiedziałam, że centralne schody mieściły się w wielokątnej wieży. Zdobyłam całkiem sporą wiedzę na temat starych budowli i choć często w przeszłości miałam za złe ojcu jego nastawienie do mnie, czułam dlań wdzięczność za wszystko, czego mnie nauczył. Wystawa budynku była czysto średniowieczna, a masywne przypory i baszty wskazywały, że wzniesiono je w celach obronnych. Oszacowałam grubość murów upstrzonych wąskimi szparami okien. Prawdziwa forteca. Kiedy przeniosłam wzrok z wieży wznoszącej się ponad zwodzonym mostem na fosę — oczywiście niewypełnioną obecnie wodą — dojrzałam w przelocie rosnącą tam gęstą, bujną trawę. Ogarnęło mnie radosne podniecenie na widok zewnętrznej fasady okolonej występem podpartym konsolami, formującymi machikuły.
Stary Joseph coś powiedział. Mogłam się tylko domyślać, iż uznał, że niespodziewane przybycie — jak się okazało — kobiety zamiast mężczyzny, to nie jego kłopot.
— Tak — mówił — na zamku nic się nie zmienia. Monsieur le comte już tego pilnuje.
Monsieur le comte. Pan hrabia. To był człowiek, któremu miałam stawić czoło. Wyobrażałam go sobie — wyniosłego arystokratę, w rodzaju tych, którzy z największą obojętnością jechali ulicami Paryża w dwukołowych wózkach na gilotynę. Tak więc mnie skaże na banicję.
„To śmieszne — powie zapewne. — Moje wezwanie w sposób jednoznaczny dotyczyło pani ojca. Proszę niezwłocznie opuścić mój dom!”.
Nic by nie dały wyjaśnienia: „Mam takie same kwalifikacje jak mój ojciec, pracowałam z nim i w istocie znam się na starym malarstwie lepiej od niego. Tego typu powierzane nam zadania zawsze pozostawiał mnie”.
Powierzane nam zadania! Jak wytłumaczyć pyszałkowatemu francuskiemu hrabiemu, że kobieta może być równie fachowa i zdolna w dziedzinie restaurowania starych obrazów jak mężczyzna.
„Monsieur le Comte, ja sama jestem malarką…”. Wprost czułam na sobie jego pogardliwe spojrzenie.
„Mademoiselle, mnie nie interesują pani kwalifikacje. Posłałem po pana Lawsona. Nie zapraszałem pani. Wobec tego byłbym zobowiązany, gdyby opuściła pani mój dom (…moją rezydencję? …mój zamek?) bez zwłoki”.
Joseph przypatrywał mi się z uwagą. Z pewnością uważał pomysł zatrudnienia przez pana hrabiego kobiety za bardzo dziwny.
Pragnęłam dowiedzieć się odeń czegoś o chlebodawcy, ale oczywiście nie mogłam zapytać. Dobrze by też było uzyskać jakieś wiadomości na temat pozostałych domowników, lecz to także nie wchodziło w rachubę. Nie. Muszę przede wszystkim wprowadzić się we właściwy nastrój; powinnam sama zdobyć przekonanie, iż nie ma niczego niezwykłego w fakcie, że zajęłam miejsce ojca, i przekonać o tym innych.
Czułam w kieszenie list hrabiego zawierający prośbę o przyjazd. Nie, prośba to było niewłaściwe słowo. Monsieur le Comte nie zwykł prosić. On rozkazywał jak król swemu poddanemu. Król na Zamku! — pomyślałam. Monsieur le Comte de la Talle oczekuje, że D. Lawson stawi się na zamku — Château Gaillard — w celu przeprowadzenia renowacji tutejszych obrazów, jak uprzednio uzgodniono. Cóż, przecież ja jestem Dallas Lawson, a jeżeli wezwanie dotyczyło Daniela Lawsona, to należało wyjaśnić, że nie żył już od dziesięciu miesięcy, a ja, jego córka, przejęłam po nim zlecenia.
Minęło około trzech lat od czasu, gdy ojciec prowadził korespondencję z hrabią, który słyszał o jego osiągnięciach. Ojciec bowiem był niezwykle cenionym autorytetem jako znawca średniowiecznego budownictwa i malarstwa. To było naturalne, że wzrastałam w kulcie owych dzieł sztuki, co z czasem przeobraziło się w namiętną do nich miłość. Ojciec podsycał moje zainteresowania i wiele tygodni zwiedzaliśmy Florencję, Rzym, Paryż, przez cały czas oglądając zabytki i arcydzieła starych mistrzów. Również w Londynie każdą wolną chwilę spędzałam w muzeach.
W sytuacji gdy matka miała słabe zdrowie, a ojciec był prawie zawsze zaabsorbowany pracą, zostałam w znacznej mierze zdana sama na siebie. Spotykaliśmy się z niewieloma znajomymi i nie nabrałam zwyczaju łatwego zawierania przyjaźni. Jako niezbyt ładna dziewczyna szybko pojęłam, iż brak urody działa na moją niekorzyść, więc chyba dlatego odczuwałam stałą potrzebę ukrywania owego mankamentu, co z kolei powodowało, że przybierałam nadmiernie dumną postawę, to zaś również nie było pociągające. A przecież pragnęłam dzielić moje przeżycia z innymi i marzyłam o przyjaciołach. Zawsze namiętnie interesowały mnie losy obcych ludzi, gdyż wydawały mi się o wiele bardziej ekscytujące niż to, co mogło mi się przydarzyć. Z ogromnym zainteresowaniem wsłuchiwałam się w rozmowy nieprzeznaczone dla moich uszu, siadywałam cicha jak myszka w kuchni, podczas gdy nasze służące — jedna starsza, a druga młoda — rozprawiały na przemian o swych dolegliwościach i sprawach sercowych. Również w sklepach, gdy chodziłam na zakupy z matką, stałam spokojnie, zwracając uwagę, co kto mówi. Gdy ktoś przychodził do nas do domu z wizytą, często się zdarzało, że przyłapywano mnie na tym, co ojciec zwał nasłuchem. Bardzo miał mi za złe ów nawyk.
Kiedy poszłam do szkoły sztuk plastycznych, przez krótki czas mogłam poznawać życie niejako „z pierwszej ręki”, zamiast wyłącznie za pośrednictwem uszu. Ojciec jednak nie był z tego zadowolony, gdyż zakochałam się w młodym studencie. Nadal pamiętałam ów romantyczny nastrój, z tęsknotą wracając myślami do owych wiosennych dni, kiedy to włóczyliśmy się po parkach St. James’s i Green, słuchaliśmy mówców przy Marble Arch, spacerowaliśmy obok jeziorka Serpentine aż do Kensington Gardens. Zawsze w tych miejscach nawiedzają mnie wspomnienia i pewnie dlatego unikam ich, jak mogę. Ojciec sprzeciwiał się naszej znajomości, gdyż Charles nie miał pieniędzy. A ponadto matka była już w tym czasie obłożnie chora i potrzebowała mej opieki.
Nie doszło do jakiegoś gwałtownego zerwania. Ten romans narodził się z wiosny i młodości, a z nadejściem jesieni było już po wszystkim.
Zapewne ojciec uważał, że korzystniej będzie, jeżeli nie zaangażuję się kolejny raz uczuciowo, gdyż zasugerował, żebym porzuciła szkołę sztuk plastycznych i zaczęła razem z nim pracować. Utrzymywał, że od niego dowiem się tego, czego nie nauczy mnie żadna szkoła. Oczywiście miał rację, lecz chociaż istotnie skorzystałam od niego bardzo wiele, zaprzepaściłam jednocześnie sposobność poznawania ludzi w moim wieku i w ogóle samodzielnego życia. Swój czas dzieliłam między pracę z ojcem a opiekę nad matką. Po jej śmierci przez długi czas żyłam pogrążona w żalu, gdy zaś doszłam nieco do siebie, poczułam, że nie jestem już taka młoda. A skoro dawno temu przekonałam sama siebie, że nie mogę być atrakcyjna dla mężczyzn, moje pragnienie miłości i małżeństwa przekształciło się w pasję do malarstwa.
— To praca dla ciebie — orzekł pewnego razu ojciec. — Ty chcesz wszystko poprawiać.
Wiedziałam, co ma na myśli. Starałam się uczynić z Charlesa wielkiego malarza, a on chciał być tylko beztroskim studentem. Pragnęłam przywrócić matce dawną energię i zainteresowanie życiem, usiłowałam przepłoszyć jej znużenie. Nigdy natomiast nie próbowałam zmienić ojca. To byłoby zupełnie niemożliwe. Niewątpliwie po nim odziedziczyłam charakter, jednak w owym czasie miał silniejszą psychikę ode mnie.
Pamiętam dzień, kiedy nadszedł pierwszy list z Château Gaillard. Hrabia de la Talle posiadał galerię obrazów, które wymagały fachowej opieki. Chciałby również poradzić się ojca w sprawie odnowy pewnych części zamku. Czy monsieur Lawson mógłby przybyć do Château Gaillard i określić, jakie prace należy wykonać, a po osiągnięciu porozumienia w tym zakresie pozostać na miejscu do ich końca?
Ojciec był zachwycony.
— Jeśli to tylko będzie możliwe, przyślę po ciebie — powiedział mi. — Będę potrzebował twojej pomocy przy ewentualnej renowacji obrazów. To miejsce bardzo ci się spodoba. Zamek pochodzi z piętnastego wieku i sądzę, że duża część budowli pozostała oryginalna. Można oczekiwać fascynujących przeżyć.
Byłam ogromnie podekscytowana. Po pierwsze dlatego, że bardzo chciałam spędzić parę miesięcy we francuskim zamku. A po drugie, ojciec najwyraźniej zaczynał akceptować fakt, że jeśli chodzi o obrazy, to przewyższam go wiedzą.
Jednak wkrótce potem przyszedł od hrabiego list przesuwający datę spotkania. Pan de la Talle pisał, że pewne okoliczności uniemożliwiają obecnie przyjazd ojca. Nie podał bliższych szczegółów, obiecując ponowny kontakt w późniejszym terminie.
Po dwóch latach od otrzymania tego listu ojciec zmarł całkiem niespodziewanie na udar mózgu. Przeżyłam szok, uświadomiwszy sobie, że muszę rozpocząć życie na własny rachunek. Byłam pogrążona w smutku, samotna, oszołomiona i na dodatek miałam bardzo mało pieniędzy. Przez lata przyjęłam jako normalną sytuację, że pomagam ojcu w pracy, i teraz zastanawiałam się, co dalej robić, gdyż wprawdzie zleceniodawcy akceptowali mnie jako jego asystentkę — bez wątpienia wielce użyteczną w tej roli — nie wiedziałam jednak, jak zostanę potraktowana, gdybym spróbowała wykonywać owe zajęcia na własną rękę.
Stale rozmawiałam na ten temat z Annie, naszą starą służącą, która była z nami od wielu lat, a teraz postanowiła zamieszkać ze swą zamężną siostrą, posiadającą własny dom. Uważała, że mogłabym robić tylko dwie rzeczy. Być guwernantką, tak jak inne panie, zmuszone do podjęcia pracy, lub damą do towarzystwa.
— Jedno i drugie napawa mnie odrazą — odparłam na to.
— Darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby, panno Dallas. Wiele młodych dam, wykształconych jak pani, zostało na lodzie i musiało podjąć się takich zajęć.
— Jest jeszcze praca, którą wykonywałam razem z ojcem, pokiwała głową, lecz wiedziałam, co myśli: nikt nie zatrudniłby młodej kobiety do prac, których podejmował się mój ojciec. Nie chodziło o to, czy potrafiłabym to robić. Byłam kobietą i tylko dlatego nikt by nie uwierzył w moje umiejętności.
Annie nadal jeszcze mieszkała ze mną, gdy nadeszło wezwanie. Hrabia de la Talle obecnie gotów jest przyjąć monsieur D. Lawsona, by ten rozpoczął swe zajęcia.
— Ostatecznie ja jestem D. Lawson — zauważyłam, zwracając się do Annie. — Umiem odnawiać obrazy tak samo dobrze jak ojciec i nie widzę powodu, dla którego nie powinnam tego robić.
— A ja widzę — odparła Annie nieubłaganie.
— To jest wyzwanie. Albo to, albo całe życie spędzić na belferce. Adwokaci ojca zwracają mi uwagę na pilną konieczność zarabiania na życie. Wyobraź sobie tylko — uczyć rysunku dzieci, które nie mają do tego talentu ani ochoty. Lub zajmować się zgryźliwą damą, szukającą błędów we wszystkim, co tylko zrobię.
— Panno Dallas, musi pani wziąć to, co się pani trafi.
— Właśnie mi się trafiło i jest to mój zawód.
— Nie ma pani racji. Ludziom to się nie będzie podobało. Wszystko byłoby w porządku, gdyby pojechała pani z ojcem i razem z nim pracowała. Nie może pani występować we własnym imieniu.
— Ale po śmierci ojca zakończyłam pracę… w Mornington Towers, przecież pamiętasz.
— Tak, ale to on ją rozpoczął. A w ogóle jechać do Francji, do obcego kraju… Młoda dama… sama!
— Nie możesz mnie postrzegać w kategoriach młodej damy. Jestem renowatorem obrazów. To zasadnicza różnica.
— Cóż, mam nadzieję, że mimo wszystko nie zapomni pani, że jest młodą damą. Panno Dallas, pani nie może tam pojechać. To się nie uda. Mam takie przekonanie. I ten wyjazd nie byłby dla pani korzystny.
— Niekorzystny? W jakim sensie?
— Nie całkiem… na miejscu. Jaki mężczyzna ożeniłby się z młodą damą, która wyjechała sama za granicę?
— Annie, ja nie szukam męża, tylko pracy. I coś ci powiem: moja matka miała dokładnie tyle lat co ja, gdy wraz ze swą siostrą przyjechała do Anglii, żeby zamieszkać u ciotki. I dwie młode kobiety chodziły same do teatru. Wyobraź to sobie! Matka opowiadała mi o czymś jeszcze bardziej zuchwałym. Poszła kiedyś na wiec polityczny, na Chancery Lane… I to tam, gwoli ścisłości, poznała mego ojca. Tak więc gdyby nie była odważna i nie szukała przygód, nie miałaby męża, a przynajmniej nie tego.
— Pani zawsze jest pierwsza do tego, żeby robić to, na co ma ochotę. Od dawna już panią znam. Ale powtarzam, to się nie uda. I zostanę przy swoim.
Musi się udać. A zatem po wielu rozważaniach, nie bez drżenia serca, zdecydowałam się podjąć wyzwanie i wyruszyć w drogę do Château Gaillard.
Przejechaliśmy zwodzony most i gdy tak patrzyłam na te starodawne, omszałe mury pokryte bluszczem, wsparte na potężnych przyporach, i podziwiałam okrągłe baszty z obłymi, zakończonymi stożkiem daszkami, modliłam się, żeby mnie stąd nie odprawiono. Spod sklepionego przejścia wydostaliśmy się na dziedziniec wyłożony kamieniami, pomiędzy którymi porastała trawa. Uderzyła mnie panująca tam cisza. Pośrodku dziedzińca była studnia, otoczona murkiem z kamiennymi kolumnami podtrzymującymi kopułę. Kilka stopni wiodło do portyku widocznego z jednej strony budynku. Nad drzwiami na ścianie dojrzałam wykute w murze nazwisko: de la Talle, wplecione w lilię burbońską.
Joseph wziął moje bagaże, postawił je przy drzwiach i zawołał: „Jeanne!”.
Zjawiła się pokojówka. Zauważyłam przestraszony wzrok, gdy oczy kobiety spoczęły na mnie. Joseph powiedział, że jestem mademoiselle Lawson, mam być zaprowadzona do biblioteki i trzeba zawiadomić pana o moim przybyciu. Bagaże zostaną odniesione później do mego pokoju.
Byłam tak podniecona wkroczeniem w progi zamku, iż poczułam się niemal beztrosko. Podążałam za Jeanne. Przeszłyśmy przez ciężkie, nabijane ćwiekami drzwi do ogromnego holu. Na kamiennych ścianach wisiały wspaniałe gobeliny i różnego rodzaju broń.
Zaraz rozpoznałam kilka mebli w stylu regence; jednym z nich był wspaniały stół z pozłacanego, rzeźbionego drewna, zdobiony ornamentalnym motywem romboidalnej kratki, tak popularnym we Francji we wczesnych latach osiemnastego wieku. Przepiękne gobeliny, pochodzące z tego samego okresu co meble, nosiły wyraźne znamiona stylu tkanin zgromadzonych w Beauvais, a przedstawione na nim postaci przypominały malarstwo Bouchera. To było cudowne; pragnienie, żeby tu się zatrzymać i dokładnie wszystko obejrzeć, niemal przemogło mój strach, lecz już skierowałyśmy się ku kamiennym schodom i weszłyśmy na piętro.
Jeanne odsunęła na bok ciężką zasłonę, a ja postawiłam stopę na grubym dywanie, tak kontrastującym z kamiennymi stopniami. Stałam teraz w krótkim, ciemnym korytarzu, zakończonym drzwiami. Kiedy zostały otwarte, ukazała się biblioteka.
— Jeśli mademoiselle zechciałaby zaczekać…
Skłoniłam przyzwalająco głowę, drzwi się zamknęły i zostałam sama.
Pokój był wysoki, sufit pokrywały piękne malowidła. Wiedziałam już, że w tym zamku znajdują się prawdziwe arcydzieła, i myśl, że mogę być odprawiona, była nie do zniesienia. Przy ścianach stały w rzędach oprawione w skórę książki, a kilka wypchanych głów zwierząt wyglądało, jakby ich czujnie strzegło.
Pomyślałam, że hrabia jest zapalonym myśliwym, i wyobraziłam go sobie, jak bezlitośnie ściga swą ofiarę.
Na gzymsie kominka stał zegar, którego podstawę stanowiła rzeźba kupidyna; z obu jego stron umieszczono dwie wazy z Sevres w pastelowych kolorach. Krzesła rzeźbione we wzory kwiatów i ślimacznic miały oparcia obite tkaniną dekoracyjną.
Byłam pod wrażeniem tych skarbów sztuki, jednak nie mogłam poświęcić im całej uwagi, gdyż przytłaczała mnie obawa. Myślałam o zbliżającej się rozmowie z groźnym hrabią i powtarzałam sobie w myślach, co mam mu powiedzieć. Nie wolno mi zachować się z uszczerbkiem dla mej godności. Muszę okazać spokój i nie dać poznać, że marzę o tym zajęciu. Powinnam ukryć, jak bardzo pragnę, żeby pozwolono mi pracować tutaj, i liczę na sukces, gdyż wtedy zyskałabym szansę zdobycia dalszych zleceń. Miałam przekonanie, że moja przyszłość zależy od tego, co zdarzy się w ciągu następnych kilku minut. O, jakże okazało się słuszne.
Usłyszałam głos Josepha:
— W bibliotece, monsieur…
Odgłos kroków. Już za moment stanę z nim twarzą w twarz. Podeszłam do kominka. Leżały w nim szczapy drewna, lecz nie rozpalono ognia. Uniosłam wzrok na obraz wiszący ponad owym zegarem z czasów Ludwika XV, ale nie dostrzegłam, co przedstawiał. Serce biło mi szybko, ściskałam dłonie, żeby ukryć ich drżenie. Drzwi się otworzyły. Udawałam, że nie jestem tego świadoma, by zyskać w taki sposób parę sekund zwłoki, dającej mi szansę na opanowanie strachu.
Po chwili ciszy odezwał się chłodny głos:
— To w najwyższym stopniu zadziwiające.
Przewyższał mnie wzrostem może o dwa centymetry, gdyż jestem wysoka. Jego czarne oczy miały nieodgadniony wyraz, lecz czułam, że potrafią emanować ciepłem. Linia orlego nosa sugerowała pychę, jednak zarys pełnych warg przeczył arogancji. Ubrany był w bardzo elegancki strój do konnej jazdy, nawet nieco zbyt wytworny. Nosił ozdobny krawat, a na małym palcu każdej ręki złoty pierścień. Miał powierzchowność niezwykle wykwintną i wcale nie wyglądał tak groźnie, jak sobie wyobrażałam. Powinno mi to sprawić przyjemność, a jednak czułam się nieco zawiedziona. Z drugiej strony jednak taki człowiek powinien się odnieść do mnie bardziej życzliwie niż ten mój wyimaginowany dumny hrabia.
— Dzień dobry — powiedziałam.
Zbliżył się do mnie o parę kroków. Okazał się młodszy, niż myślałam — może starszy ode mnie o rok… albo nawet w moim wieku.
— Bez wątpienia — odezwał się mężczyzna — będzie pani tak uprzejma i przedstawi jakieś wyjaśnienie.
— Oczywiście. Przyjechałam pracować tu nad obrazami wymagającymi renowacji.
— Według naszej wiedzy to monsieur Lawson miał dzisiaj przybyć.
— Niestety, to byłoby niemożliwe.
— Czy mam rozumieć, że zjawi się później?
...
johannakk