GR450. Moon Modean - Aleksandra.rtf

(631 KB) Pobierz

Modean Moon

 

Akeksandra

(Lost and Found Bride)


ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

Richard Jordan stał za kotarą, lecz siedzący przy biurku mężczyzna wiedział, że jest obserwowany.

Doktor Hampton był lekarzem. A raczej uważał się za lekarza. Był spokojny. Na pozór. Richard zauważył na jego czole kropelki potu.

W pokoju panował zaduch. Ponure tapety i grube kotary na okratowanych oknach sprawiały, że było tam prawie ciemno. Pachniało starym drewnem. Stęchłym, toczonym przez korniki drewnem.

Za oknem świeciło mdłe październikowe słońce, wiatr gonił po trawnikach opadłe liście. Richard zapragnął otworzyć okna i wpuścić do tego dusznego pomieszczenia trochę świeżego powietrza. Nie zrobił tego. Nic by nie wskórał, tylko niepotrzebnie wywołałby alarm.

Zresztą było mu wszystko jedno, jak pachnie ten wstrętny pokój. Fałszywy lekarz też go nie interesował. Obchodziła go tylko ta kobieta. Odziana w bezkształtny kaftan z długimi rękawami, obojętna na wszystko, siedziała na brzeżku krzesła.

Richard wciąż jeszcze czuł gniew, jaki go ogarnął poprzedniego dnia, gdy zobaczył ją śpiącą w pokoju, w którym nie było niczego poza wąską leżanką. Tą, na której spała. Obawiał się, że ten gniew już nigdy go nie opuści.

Kobieta miała krótko obcięte włosy. Byle jak. Gorzej niż rekrut. A przecież kiedyś jej kruczoczarne loki były lśniące i długie do pasa. Zawsze była szczupła, ale teraz przypominała bardziej szkielet niż żywego człowieka. Najgorszy ze wszystkiego był wyraz jej oczu. To właśnie oczy sprawiły, że Richardem wciąż targał gniew. Jej bystre i wesołe oczy stały się małymi szarymi plamkami na ziemistej twarzy. Nie było w nich ani życia, ani nawet nadziei.

Jej głos też się zmienił. Nadal był cichy, tyle że brakowało w nim dźwięczności, wszechobecnej przedtem radości życia. Obojętnie, jak automat odpowiadała na pytania Hamptona. Te pytania i takie same odpowiedzi Richard słyszał już dnia poprzedniego.

Jak się nazywasz?

Aleksandra Wilbanks.

Kiedy masz urodziny?

Dwudziestego siódmego października.

A który jest dzisiaj?

Piętnasty marca.

Jak ma na imię twój mąż?

Ja nie mam męża.

Richard wyszedł zza kotary, lecz kobieta nawet się nie poruszyła.

Sam pan widzi, że ona nie ma żadnego kontaktu z rzeczywistością. – Hampton odwrócił się do Richarda.

Niezupełnie. – Richard podszedł do krzesła, na którym siedziała kobieta.

To prawda, że nie odpowiadała poprawnie na pytania, lecz jej odpowiedzi były bardzo mocno osadzone w rzeczywistości. Gdyby ten fałszywy doktor chciał jej pomóc, na pewno by o tym wiedział. Nazwisko Wilbanks, pod którym figurowała w spisie pacjentów, było jej nazwiskiem panieńskim. Jej urodziny faktycznie nie przypadały na dwudziestego siódmego października. Była to data jej ślubu. A piętnastego marca rozbił się samolot Richarda.

Richard ukląkł przy krześle, na którym siedziała. Zmusił się, żeby myśleć tylko o niej i o tej chwili. O niczym innym.

Położył dłonie na poręczach krzesła i wyszeptał:

Leksi...

Na dźwięk jego głosu podniosła głowę. Spojrzała na niego.

Pamiętasz mnie?

Wydało mu się, że zauważył w jej martwych oczach cień zdziwienia. Znikł tak szybko, że Richard nie był pewien, czy rzeczywiście go zobaczył, czy też tylko mu się zdawało. Ale na pewno nie zdawało mu się, że na niego spojrzała. Patrzyła na zaczerwienioną skórę na policzku, ślad po zabiegu gojącym blizny i na czerwoną pręgę przecinającą jego dłoń.

Byłeś tu. Przedtem.

Tak. Byłem wczoraj.

Od wczoraj cierpiał męki piekielne. Tylko on jeden wiedział, jak mocno musiał się wziąć w garść, żeby nie chwycić jej natychmiast na ręce i nie wynieść z tego ponurego miejsca. Ile go kosztowało przyznanie racji Hamptonowi, uznanie, że Leksi jest w najlepszym dla niej miejscu. Nie miał innego wyjścia. Czuł, że gdyby postąpił inaczej, naraziłby ją na niewyobrażalne niebezpieczeństwo. Musiał się dobrze przygotować. Potrzebował czasu.

Czy chciałabyś pójść ze mną?

Tak! Jeszcze raz to zobaczył. Tym razem był pewien.

Zobaczył w jej oczach zdziwienie. Cień uśmiechu rozjaśnił tę zastygłą twarz.

Nie pozwolą ci mnie zabrać – powiedziała. – Nigdy nie pozwolą mi stąd wyjść.

Dłonie same zacisnęły mu się na poręczach krzesła. Nakazał sobie spokój.

Tym razem ci pozwolą.

Wstał, wyprostował się i zwrócił się do siedzącego za biurkiem mężczyzny.

Proszę przynieść jej rzeczy.

Hampton także wstał. Udawał spokój, lecz Richarda trudno było oszukać.

Uważam, że powinniśmy odesłać ją do pokoju i przedyskutować tę sprawę w cztery oczy.

Nie. Richard podszedł do biurka. – Nie spuszczę jej z oka, dopóki stąd nie wyjdziemy. – Wziął do ręki leżącą na biurku kartonową teczkę. – I to też zabieram.

Nie wydam panu tych dokumentów – zaprotestował Hampton.

To jest jej karta, prawda? zapytał Richard, choć doskonale znał odpowiedź. To była historia choroby Leksi. Zapewne tylko część dokumentacji.

Tak, oczywiście.

Zostanie przekazana lekarzowi, który przejmie opiekę nad pacjentką. O ile wiem, tak się zazwyczaj postępuje.

Owszem. Hampton zacisnął dłonie w pięści.

Wobec tego nie widzę problemu. Ale jeśli nie chce mi pan wydać tych dokumentów, to trudno. Poproszę, aby odpowiednie władze dokładnie skontrolowały pańską klinikę. Rozumiem, że nie ma pan nic przeciwko temu.

Hampton spojrzał groźnie na Richarda, a gdy nie przyniosło to spodziewanego rezultatu, nacisnął guzik interkomu.

Aleksandra nas opuszcza oznajmił. – Proszę przynieść jej rzeczy do gabinetu.

Panie doktorze, muszę... – Dźwięk się wyłączył, zanim sekretarka zdążyła skończyć zdanie. Zaraz jednak odezwał się znowu. Tym razem ton głosu kobiety był łagodniejszy. – Tak jest. W tej chwili.

Kiedy kilka minut później rozległo się pukanie, Richard osobiście otworzył drzwi. Wziął od ponurej kobiety mały pakunek, wypchnął ją z gabinetu i zamknął za nią drzwi.

Zajrzał do tłumoczka. Były tam niebieskie spodnie z kaszmiru, niebieski moherowy sweterek oraz jasnoniebieska bielizna. I jeszcze włoskie sandałki. Też niebieskie.

Gdzie są pierścionki? – zapytał Richard. – Dokumenty? Gdzie reszta ubrań?

Nic więcej nie było – odparł Hampton. – Przyszła do nas z tym, co zawiera paczka.

Richard wrzucił ubrania z powrotem do siatki. Zaklął. Ale kiedy podszedł do siedzącej na krześle kobiety, jego ruchy, jego głos znów były delikatne. Dotknął jej ramienia, a ona spojrzała na niego tymi swoimi martwymi oczami.

Idziemy, Leksi.

Posłusznie wstała i pozwoliła się poprowadzić przez wielki pokój. Hampton szedł za nimi.

W sekretariacie było pełno mężczyzn. Richard wiedział, że tu będą. Zachowywali się cicho, dokładnie tak jak mu obiecali. Odwrócił się. Hampton stał w drzwiach swojego gabinetu. Pobladł na widok prokuratora siedzącego za biurkiem jego własnej sekretarki.

Doktor Wilford Hampton? zapytał prokurator. To było rutynowe pytanie. Nie wymagało odpowiedzi. – Mam nakaz rewizji tej kliniki. Pańscy pacjenci zostaną zbadani przez zespół niezależnych lekarzy.

Jordan! Hamptonowi głos się załamał. – Ma pan dokumentację. Powiedział pan...

Skłamałem. – Richard posłał fałszywemu lekarzowi mordercze spojrzenie. – Powinienem cię zabić, Hampton, ale w dzisiejszych czasach już się tego nie praktykuje. Na szczęście mogę cię zniszczyć. To już koniec twego łajdackiego procederu.

Jeden z mężczyzn wziął od Richarda siatkę z ubraniem i dokumenty. Otworzył drzwi. Richard wyprowadził Leksi – milczącą i posłuszną – z więzienia, którym przetrzymywano ją przez siedem miesięcy.

Dopiero kiedy wyszła na ganek, po raz pierwszy zrobiła coś z własnej woli. Zatrzymała się. Nie widziała ani Richarda, ani służbowych samochodów, których pełno było na podwórku. Podniosła twarz do słońca i nabrała w płuca chłodnego powietrza. Potem – znów posłuszna – pozwoliła się sprowadzić ze schodów.

Szofer w uniformie stał przy otwartych drzwiach limuzyny. Podał Richardowi ciepły pled. To był gest, którego nikt by się nie spodziewał po całkiem obcym człowieku.

Richard otulił kocem chude ramiona Leksi i usadził ją w samochodzie. Mężczyzna, który razem z nimi opuścił klinikę, usiadł obok kierowcy. Samochód ruszył. Po chwili wyjeżdżał przez szeroko otwartą teraz bramę wjazdową.

Leksi nie przejawiała zainteresowania ani wnętrzem samochodu, ani jesiennym krajobrazem roztaczającym się za oknem. Przez całą drogę do centrum Bostonu patrzyła tępo przed siebie. Nie poruszyła się nawet wtedy, gdy samochód zatrzymał się przed bocznym wejściem eleganckiego hotelu.

Richard pomógł jej wysiąść. Mimo okrywającego ją koca drżała z zimna. Miała na sobie tylko ten ohydny kaftan i byle jakie płócienne kapcie na nogach. Zaklął cicho. Pochylił się i wziął ją na ręce. Zdrętwiała, gdy jej dotknął, ale nie zaprotestowała.

Zaniosę cię do pokoju – powiedział. – Nie bój się.

Oczywiście wcale się nie bała. Tolerowała jego dotyk z taką samą obojętnością, z jaką traktowała wszystko, co się wokół niej działo. Bóg jeden wie, od jak dawna przejawiała tę obojętność.

Richard wziął ją na ręce. Była lekka jak piórko. Przytulił do siebie i ostrożnie zaniósł do budynku.

Mężczyzna, który razem z nimi wyszedł z kliniki, teraz leż im towarzyszył. Zaprowadził ich do windy dla pracowników, gdzie czekał umundurowany policjant. Mężczyzna wręczył policjantowi dokumentację Leksi, zamienił z nim kilka słów, po czym wraz ze swymi podopiecznymi wsiadł do windy. Zawiózł ich na ostatnie piętro, poprowadził korytarzem do drzwi znajdujących się na samym jego końcu. Wszedł pierwszy, ale pozostał przy drzwiach.

Richard posadził Leksi na sofie. Patrzył na nią, lecz ona nawet na niego nie spojrzała. Nieprzytomnym wzrokiem spoglądała przed siebie.

Westchnął, podszedł do stojącego nieopodal stolika i nalał sobie do szklanki solidną porcję szkockiej.

Szmer był tak cichy, że trudno go było usłyszeć. Lecz Richard usłyszał i natychmiast odwrócił się w stronę, z której dochodził. Leksi zrzuciła z siebie koc i wstała. Powoli szła przez pokój. Przy oknie stał stolik, a na nim bukiet świeżych wiosennych kwiatów. O tej porze roku były prawie nie do zdobycia, ale Richardowi bardzo zależało na tym, żeby w wazonie stały właśnie wiosenne kwiaty. Leksi pochyliła się nad bukietem i wdychała jego zapach. Richard nie mógł od niej oczu oderwać. Patrzył, jak dotyka niezapominajek schowanych wśród narcyzów i gałązek forsycji.

Richard.

Nie spodziewał się, że wypowie jego imię. Stał jak wrośnięty w ziemię. Ona tymczasem odwróciła się i wyciągnęła ręce przed siebie. Jakby go o coś błagała? A może jakby chciała go odepchnąć.

Dlaczego? jęknęła.

Zachwiała się. Zanim się zorientował, co się dzieje, zanim odstawił szklankę, Leksi jak martwa padła na dywan. Wziął ją na ręce i zaniósł do sypialni.

Położył Leksi na łóżku. Pamiętając o mężczyźnie kręcącym się po sąsiednim pokoju, zasłonił sobą łóżko i zdjął ?-z niej ten koszmarny szpitalny kaftan.

Pod spodem miała jedynie tanie bawełniane majtki, zresztą o wiele na nią za duże. Była chuda jak szkielet, ale nie miała żadnych siniaków. Tylko na rękach było mnóstwo śladów po byle jak robionych zastrzykach.

Richard klął cicho. Przeklinał Hamptona i jego pracowników. Przeklinał swoją matkę, choć przysięgała, że nic o tym nie wie. Złorzeczył lekarzowi, który polecił klinikę Hamptona, i przeklinał siebie. Za niedbalstwo i za głupotę.

Przytulił Leksi do siebie, ale kląć nie przestał. Uważał, żeby nie zrobić jej krzywdy. Była taka krucha.

Proszę pana!

Dochodzący z drugiego pokoju głos tylko mu przeszkadzał. Richard nie chciał teraz nikim się zajmować. Udał, że nie słyszy wołania, ale głos znów się odezwał. Tym razem bliżej. Jakby mężczyzna był w sypialni.

Proszę pana! Przepraszam, że muszę panu przeszkodzić, ale już czas.

Wiem skinął głową.

Wstał powoli, przykrył Leksi kołdrą. Podniósł słuchawkę stojącego na nocnym stoliku telefonu i wybrał numer. Jego rozmówca zgłosił się zaraz po pierwszym dzwonku.

Jesteśmy – powiedział. – Mel... Jesteś mi potrzebna.

W chwilę później doktor Melissa Knapp znalazła się w jego apartamencie. Przyprowadziła ze sobą pielęgniarkę. Spojrzała na Leksi i zmarszczyła czoło. To była jedyna oznaka jej zaniepokojenia.

Wyjdź stąd, Richardzie – poleciła.

Nie.

Wobec tego przynajmniej się odsuń. – Melissie udało się dostać pomiędzy łóżko i Richarda. Dotknęła jego ramienia. – Proszę cię, wyjdź. Tak będzie prościej.

Nie mógł wyjść z pokoju, ale nie mógł też przyglądać się, jak pielęgniarka przygotowuje strzykawkę. Podszedł do okna i wyjrzał na ulicę. Nie chciał patrzeć, jak pobierają próbki krwi, jak obcy ludzie dotykają jego Leksi.

W hotelowej sypialni paliła się mała lampka. Przy jej świetle Melissa czytała dokumentację medyczną. Ledwie zaczęła czytać, oczy zrobiły jej się wielkie jak spodki, ale nic nie powiedziała. Czytała w ciszy, skupiona na dokumentach i tylko na nich.

Leksi spała. Nieświadoma obecności Richarda i Melissy, nieruchoma.

Naprawdę nic nie możesz zrobić? – Richard był zrozpaczony.

Nic. Podniosła głowę znad papierów. – Dopóki nie dowiemy się, co ci dranie jej zrobili. Ale to nie wygląda dobrze. Podawano jej narkotyki. To nie jest właściwa terapia psychiatryczna. Nigdy nie była. Nie mogę podjąć decyzji, dopóki nie zobaczę wyników badań. Obawiam się, że ona już jest uzależniona. A to znaczy, że potrzebne będzie odtrucie. Nie wystarczy tylko pozwolić jej się wyspać, aż lek przestanie działać.

Richard zamknął oczy. Zacisnął zęby.

Co wynika z tych dokumentów? – zapytał po chwili.

Bardzo dużo i jednocześnie za mało.

Do diabła, Mel! – zawołał zirytowany. – Zostaw te sztuczki dla swoich pacjentów. Ona jest moją żoną! – Opanował się z trudem. Po chwili mówił już ciszej. – I za moje pieniądze trzymano ją w tej klinice.

Wierzysz w to? zapytała Melissa. – Naprawdę w to wierzysz?

Nie wiem. Podszedł do okna i spuścił głowę. Westchnął. – Wierzę, do cholery! Wyczytałem to z wyciągów bankowych. Do dziś nic bym nie wiedział, gdyby nie przekroczenie limitu. Nie miałem pojęcia o istnieniu tego rachunku. – Wyprostował się. – Powiedz mi, Mel, co napisali w tych papierach.

Richardzie...

Chcę wiedzieć.

Napisali, że to ja ją skierowałam na leczenie.

Bzdura! Ty wtedy byłaś z Gregiem.

Napisali też, że Aleksandra sama zgłosiła się do kliniki.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin