Robards Karen - Uwodziciel(txt).txt

(596 KB) Pobierz
Karen Robards

UWODZICIEL

(t�um. Joanna Klaput)
wyd. 1987
polskie wydanie 2002
Ksi��k� t� dedykuj� 
mojemu najm�odszemu synowi,
Johnowi Hamiltonowi Robardsowi, 
urodzonemu 16 listopada 1995 roku.
Dedykuj� j� r�wnie� z wielk� mi�o�ci� 
Dougowi, Peterowi i Christopherowi.
Prolog
19 czerwca 1996, godz.15.00 
Jeste� got�w na �mier�?
Jess Feldman zerkn�� porozumiewawczo na swego brata Owena i skr�ci� w bok, 
staraj�c si� omin�� m�czyzn� o nawiedzonym spojrzeniu, kt�ry niespodziewanie 
zaszed� im drog�.
- Pyta�em, czy jeste� got�w na �mier�?
- M�czyzna podni�s� g�os o oktaw�, nie daj�c za wygran�.
Nale�a� do niewielkiej gromadki maszeruj�cej z transparentami przed budynkiem 
lotniska w Salt Lak� City. Mia� ze czterdzie�ci lat, z lekka �ysiej�c� czaszk�, 
nosi� tani kombinezon z szarego poliestru; po��k�� ze staro�ci koszul� i 
niemodny czar ny krawat.
- Sp�ywaj! - warkn�� niezbyt uprzejmie Jess.
Owen, chwyciwszy brata za r�kaw flanelowej koszuli w krat�, poci�gn�� go za 
sob�.
- �a�ujcie za grzechy! - hukn�� za nimi m�czyzna. - Koniec tego �wiata jest 
bliski!
- Doprawdy? - zadrwi� Jess, odwracaj�c g�ow�.
Owen ponownie szarpn�� go bezlito�nie. - A kiedy� to ma nast�pi�?
- Dwudziestego trzeciego czerwca tysi�c dziewi��set dziewi�� dziesi�tego 
sz�stego roku, n�dzny grzeszniku. O dziewi�tej rano!
Do kraw�nika cicho podjecha� policyjny w�z na �wiat�ach. Zwiastun apokalipsy 
ulotni� si� w okamgnieniu.
- Co za precyzja dzia�ania - zwr�ci� si� Jess do brata. - Ciekaw jestem, co si� 
dzieje z takimi prorokami, kiedy ich przepowiednia si� nie sprawdza?
Owen wzruszy� ramionami.
- Zapewne uk�adaj� now�. Chod� ju�! Chyba nie chcesz sp�ni� si� na spotkanie z 
naszymi uroczymi turystkami z tej szacownej szko�y dla dziewcz�t w Chicago?
- Za nic. To m�j ulubiony typ turystek. - Jess wykrzywi� twarz w u�miechu.
Wchodz�c za Owenem do budynku, obejrza� si� raz jeszcze. Dw�ch policjant�w w 
mundurach zawzi�cie dyskutowa�o z uczestnikami pochodu. Ujrzawszy porzucony na 
ziemi transparent, Jess odczyta� jego s�owa: ��a�ujcie za grzechy! Koniec �wiata 
ju� blisko!�. Pod napisem wymalowano p�kni�te na p� krwistoczerwone serce. 
Jedna z po��wek le�a�a przewr�cona na bok. Poni�ej za� umieszczone by�o has�o: 
�Mi�o�� uzdrawia�.
- Stek bzdur - mrukn�� Jess, kr�c�c g�ow�. A gdy tylko szklane drzwi zamkn�y 
si� za nim cicho, natychmiast o wszystkim zapomnia�.
1
19 czerwca 1996, godz. 23.45
Kto� jest na zewn�trz!
Szesnastoletnia Theresa Stewart wypu�ci�a z d�oni koniec sp�owia�ej ��tej 
zas�ony i sp�oszona cofn�a si� od okna. W jej g�osie brzmia� strach. Bezkresne, 
g�rzyste pustkowie, otaczaj�ce trzy po chylone ze staro�ci chaty, ton�o w 
ciemno�ciach nocy. Zagubiona w g�uszy le�nych rezerwat�w Uinta w Utah dawna 
osada g�rnik�w stanowi�a dot�d bezpieczny azyl. Theresa niejednokrotnie 
s�ysza�a, jak ojciec zapewnia� matk�, �e nikt ich tutaj nie znajdzie.
Tymczasem teraz, po up�ywie o�miu miesi�cy od dnia, kiedy Stewartowie osiedlili 
si� w swojej pustelni, po raz pierwszy zawitali do niej obcy. �wiat�o ksi�yca 
na kr�tk� chwil� wydoby�o z mroku sylwetki przybysz�w, kt�rzy wynurzyli si� z 
lasu na polan� otaczaj�c� osad�. By�o ich trzech, mo�e wi�cej.
- To pewnie nied�wied� - odezwa�a si� Sally, matka Theresy, odrywaj�c si� na 
chwil� od Eliasza, najm�odszego, si�dmego dziecka, kt�re w�a�nie usypia�a, 
ko�ysz�c si� razem z nim w fotelu na biegunach. Eliasz, pulchniutki i s�odki 
bobas, mia� ju� sze�� miesi�cy. Sally powoli odzwyczaja�a go od karmienia 
piersi�, lecz wci�� lubi�a tuli� synka w ramionach przed snem. Twierdzi�a, �e 
dzi�ki temu ma�y spokojniej �pi.
- To nie nied�wied�, mamo. Widzia�am obcych m�czyzn wychodz�cych z lasu.
- W takim razie zapewne tury�ci. W ko�cu jest lato i teraz, niestety, nie mamy 
lasu tylko dla siebie jak podczas srogiej zimy.
Sally siedzia�a przed kominkiem, kt�ry stanowi� jedyne �r�d�o ciep�a i �wiat�a w 
male�kiej chatce. Cho� stara�a si� m�wi� uspokajaj�cym tonem, jej g�os zdradza� 
napi�cie. Razem z Theres� i czw�rk� m�odszych dzieci by�a w chatce sama. Jej 
m��, Michael, zabra� dw�ch najstarszych ch�opc�w do Provo, gdzie mieli za�atwi� 
par� spraw i kupi� �ywno��. Nie spodziewa�a si� ich wcze�niej ni� nast�pnego 
dnia.
- To nie tury�ci - odrzek�a Theresa �ciszonym g�osem, podchodz�c do matki. 
Zatrzyma�a si� przy niej, zaciskaj�c d�onie w pi�ci. Male�ki domek, sk�adaj�cy 
si� z dw�ch pomieszcze� na parterze i sypialni na strychu, nagle o�y�. Z ka�dego 
zakamarka zdawa�y si� wyziera� chybotliwe cienie. D�awi�cy, prymitywny strach 
�cisn�� dziewczyn� za gard�o. Nie mia�a poj�cia, sk�d ta pewno��, kim s� 
nieznajomi przybysze. Mimo to wiedzia�a.
- Mo�e wi�c Kyle. Albo Alice lub Marybeth. Albo kt�re� z dzieci pobieg�o do 
lasu.
Marybeth i Alice by�y siostrami Michaela, a Kyle m�em Alice. Razem z 
jedena�ciorgiem dzieci w wieku od o�miu do osiemnastu lat zamieszkiwali dwie 
s�siednie chaty. Poniewa� osada pochodzi�a z ko�ca dziewi�tnastego wieku, domy 
nie mia�y kanalizacji i do za�atwiania naturalnych potrzeb obecnym mieszka�com 
s�u�y�a napr�dce przystosowana do tego celu szopa, stoj�ca u wej�cia do starej 
kopalni srebra. Czasem te� szukano odosobnienia w g��bi lasu.
- Nie, wyra�nie widzia�am jakiego� m�czyzn�. Kilku m�czyzn. Wyszli z lasu. - 
g�os Theresy si� za�ama�.
- Jeste� pewna?
Theresa pokiwa�a g�ow�. 
Odj�wszy �pi�ce dziecko od piersi, Sally wsta�a i zapi�a bluzk�.
- Thereso, skarbie, to na pewno nie oni. To niemo�liwe.
- Mamo...
Przerwa�o jej pukanie do drzwi. Obie z matk� instynktownie przywarty do siebie, 
wpatruj�c si� z napi�ciem w grubo ciosane drewniane deski. Jakby w przeczuciu 
nadci�gaj�cego zagro�enia niemowl� zakwili�o �a�o�nie. Sally przycisn�a je 
mocniej do piersi.
I ona, i Theresa dobrze wiedzia�y, �e nikt z ich krewnych nie zastuka�by w ten 
spos�b. Cicho, a zarazem z�owieszczo.
- Spokojnie, m�j male�ki - szepn�a do synka Sally. A potem, oddaj�c go 
Theresie, nakaza�a: - Zabierz go st�d.
To polecenie przerazi�o dziewczyn�; u�wiadomi�a sobie, bowiem, i� matka podziela 
jej obawy. Wzi�a w ramiona niemowl� i przytuli�a je mocno do siebie. Kontakt z 
dzieckiem sprawi� jej przyjemno��. Zapach mleka, ciep�o bij�ce od ma�ego cia�ka, 
dotyk g��wki muskaj�cej jej podbr�dek, kiedy braciszek pr�bowa� umo�ci� si� 
wygodnie na jej piersi, na chwil� przywr�ci�y Theresie spok�j.
- Id� ju� - ponagli�a j� Sally, popychaj�c z lekka. - To na pewno tury�ci, ale 
na wszelki wypadek...
Theresa schroni�a si� do pomieszczenia s�u��cego jednocze�nie jako kuchnia i 
sk�adzik. Wszed�szy tam, odwr�ci�a si�, by zapyta� o co� jeszcze. Lecz na widok 
matki, kt�ra schyli�a si� po stoj�c� w k�cie siekier� o dw�ch ostrzach, 
dziewczyna straci�a mow�.
Przyciskaj�c do siebie Eliasza, ukry�a si� w najg��bszym cieniu pomieszczenia, 
podczas gdy Sally, z siekier� w r�ku, ruszy�a ku frontowym drzwiom.
Znienacka cisz� rozdar� g�uchy �oskot. Z piekielnym trzaskiem p�kaj�cego drewna 
i zgrzytem wy�amywanych zawias�w drzwi run�y do �rodka. Rozpaczliwie szukaj�c 
lepszej kryj�wki, Theresa, z niemowl�ciem w ramionach, us�ysza�a odg�osy walki i 
krzyk matki.
A� w ko�cu da� si� s�ysze� g�os; rozpozna�a go od razu, g�os z dr�cz�cego j� od 
dawna sennego koszmaru, o kt�rym nadaremnie stara�a si� zapomnie�.
To by� szept �mierci:
- Godzina wybi�a!
2
20 czerwca 1996, godz. 17.00 
D� po�ladk�w sta� si� niezno�ny.
Z trudem powstrzymuj�c si� od j�ku, Lynn Nelson obiema d�o�mi potar�a daj�c� si� 
jej we znaki cz�� cia�a. Ten zaimprowizowany masa� nie przyni�s� jednak �adnego 
rezultatu. B�l nie ust�pi� ani troch�.
Nagle zda�a sobie spraw�, �e jej zabiegi mog� wzbudzi� czyje� zainteresowanie. 
Zak�opotana opu�ci�a r�ce, niespokojnie rozgl�daj�c si�, wok�, aby sprawdzi�, 
czy przypadkiem nikt jej nie obserwuje. Ale wszyscy uczestnicy tej wakacyjnej 
wyprawy: dwadzie�cia czternasto- i pi�tnastoletnich dziewcz�t; dwie nauczycielki 
oraz pozosta�e dwie matki, pe�ni�ce podobnie jak ona funkcj� opiekunek, wydawali 
si� ca�kowicie poch�oni�ci przygotowaniem obozowiska do noclegu. Nikt me zwraca� 
na ni� najmniejszej uwagi. Nikt te� nie cierpia� z powodu bol�cych po�ladk�w.
Maj� to miejsce ze stali czy co?
Ani chybi. Nikt opr�cz niej nie st�pa� tak, jakby mia� je�a w spodniach tam, 
gdzie s�o�ce nie dochodzi. Nikt nawet nie utyka�.
- Czy ju� wiesz, co mu dolega? - zagadn�� j� dwudziestokilkuletni twardziel o 
imieniu Tim, pozuj�cy na kowboja.
W d�insach, d�ugich butach i nasuni�tym na jasne loki kowbojskim kapeluszu w 
ka�dym calu pasowa� do otaczaj�cego ich krajobrazu. I jak podsumowa�a Lynn, o to 
zapewne chodzi�o.
- Jeszcze nie. - Lynn zmierzy�a nienawistnym spojrzeniem kud�atego g�rskiego 
konika o imieniu Heros - przyczyn� swych k�opot�w, po czym odnalaz�a w�r�d trawy 
metalowy szpikulec, kt�ry przed chwil� wetkn�a w ziemi� na chybi� trafi�. 
Schwyciwszy przedni� nog� zwierzaka w spos�b, kt�ry wcze�niej pokaza� jej Tim, 
usi�owa�a nieco unie�� ub�ocone kopyto. 
Pi��set kilogram�w �ywego, spoconego i smrodliwego cielska opar�o si� o ni� 
przyjacielsko, a jej szyj� owion�� md�y oddech Herosa, zalatuj�cy odorem 
sfermentowanej trawy.
Brrr. Lynn ju� wiedzia�a, dlaczego tak nie cierpi koni.
- Odsu� si�, ty... - sykn�a przez z�by, z ca�ej si�y odpychaj�c zwierz� 
ramieniem; w nagrod� czule przygni�t� j� jeszcze wi�kszy ci�ar.
Cho� zapar�a si� ze wszystkich si�, kopyto ani drgn�o.
- Poczekaj. - Tim wyszczerzy� z�by w u�miechu i poderwa� si� by jej pom�c. Bez 
najmniejszego wysi�ku uni�s� nog� konia.
- Dzi�ki - wycedzi�a Lynn kwa�nym tonem. 
Je�li nawet zabrzmia�o to szorstko, nie umia�a temu zaradzi�. Tak si� w�a�nie 
czu�a. Skwaszona i obola�a.
Stan�a w rozkroku, zgi�ta nieomal wp� nad kosmat�, ub�ocon� nog� zwierz�cia i 
wk�u�a stalowy szpikulec w kopyto, unieruchomione mi�dzy jej kolanami.
Heros nachyli� si� ku niej �agodnie. Swoj� drog� jego cierpliwo�� by�a godna 
...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin