Rozdział pierwszy
D aisy Deveraux zapomniała, jak ma na imię jej przyszły mąż.
-Ja, Theodosia, biorę sobie ciebie...
Zagryzła dolną wargą. Ojciec przedstawił ich sobie kilka dni temu, tamtego strasznego dnia, gdy we trójkę załatwiali niezbędne do zawarcia ślubu formalności; wtedy usłyszała, jak się nazywa przyszły mąż, który zresztą zniknął najszybciej jak to było możliwe. Zobaczyła go znowu dopiero kilka minut temu, gdy schodziła ze schodów w apartamencie ojca w okolicy Central Parku. Zaraz rozpocznie się okropna ceremonia zaślubin.
Ojciec stał tuż za nią. Daisy wydawało się, że fizycznie odczuwa jego dezaprobatę, ale też nie byłoby to nic nowego. Zawiodła go, zanim jeszcze przyszła na świat, i bez względu na to, jak bardzo się starała, nigdy nie zdołała go zadowolić.
Kątem oka łypnęła na męża, którego kupiły jej pieniądze ojca. Ogier. Groźny, niebezpieczny ogier. Wysoki, szczupły, same mięśnie, ani śladu tłuszczu. Dziwne bursztynowe oczy. Matka zwariowałaby na jego punkcie.
Lani Deveraux zginęła rok temu w pożarze jachtu, w ramionach dwudziestoczteroletniego muzyka rockowego. Daisy dopiero niedawno nauczyła się myśleć o matce bez żalu i smutku. Uśmiechnęła się teraz pod nosem -stojący obok niej mężczyzna byłby dla Lani za stary. Wyglądał na jakieś trzydzieści pięć lat, a dla jej matki górna granica męskiego wieku to dwadzieścia dziewięć.
Miał włosy tak ciemne, że wydawały się czarne, i regularne rysy; gdyby nie silny podbródek i ponura mina, byłby wręcz nieprzyzwoicie przystojny. Mężczyźni o takiej brutalnej, prymitywnej urodzie podobali się Lani; Daisy wolała starszych, bardziej konserwatywnych. Nie po raz pierwszy tego dnia żałowała, że ojciec nie wybrał kogoś mniej onieśmielającego.
Starała się opanować zdenerwowanie tłumacząc sobie, że nie będzie przebywała w jego towarzystwie dłużej niż to absolutnie niezbędne, czyli kilka godzin. Kiedy tylko zdradzi mu swój plan, będzie po wszystkim. Niestety, jej plan zakładał także złamanie świętych ślubów małżeńskich i obietnic, które lada chwila złoży. Daisy nie łamała danego słowa, a co dopiero przysięgi małżeńskiej, i podejrzewała, że to wyrzuty sumienia są odpowiedzialne za tę chwilową amnezję.
Zaczęła jeszcze raz z nadzieją, że jego imię przebije się przez barierę pamięci.
- Ja, Theodosia, biorę sobie ciebie... -I znowu urwała.
Pan młody nawet na nią nie spojrzał, o pomocy nie ma co wspominać. Patrzył prosto przed siebie. Na widok ust zaciśniętych w wąską linię przeszył ją dreszcz. Przed chwilą wypowiadał słowa przysięgi, więc musiało paść jego imię, ale obojętny głos spotęgował tylko jej zdenerwowanie i nic do niej nie dotarło.
- Alexander - syknął jej ojciec za plecami. Sądząc po głosie, ze złości zaciskał zęby. Jak na jednego z najzdolniejszych amerykańskich dyplomatów, miał zadziwiająco mało cierpliwości.. .przynajmniej jeśli chodziło o nią.
Wbiła paznokcie w dłoń i powiedziała sobie, że nie ma innego wyjścia.
- Ja, Theodosia... - Gwałtownie zaczerpnęła tchu. - Biorę sobie ciebie, Alexandra... - Jeszcze jeden głęboki wdech. - Za węża.
Dopiero głośny jęk Amelii, macochy, uświadomił jej, co powiedziała.
Ogier odwrócił się w jej stronę. Pytająco uniósł jedną brew, jakby nie był pewien, czy aby dobrze usłyszał. „Biorę sobie ciebie za węża". Odezwało się jej poczucie humoru, poczuła, że kąciki jej ust unoszą się leciutko.
Ściągnął brwi w poziomą kreskę nad ponurym spojrzeniem głęboko osadzonych oczu. Najwyraźniej nie dzieli jej skłonności do wybuchów śmiechu w najmniej odpowiednich momentach.
Powstrzymała narastającą histerię i brnęła dalej nie poprawiając się. Przynajmniej ta część przysięgi jest prawdziwa, jest dla niej paskudnym, obrzydliwym wężem. W tej chwili ustąpiła blokada pamięci i przypomniała sobie jego nazwisko. Markov. Alexander Markov. Jeszcze jeden Rosjanin ojca.
Jako były ambasador Stanów Zjednoczonych w Związku Radzieckim, jej ojciec, Max Petroff, utrzymywał bliskie stosunki z koloniami rosyjskich emigrantów w Stanach i za granicą. Nawet pokój, w którym się teraz znajdowali, odzwierciedlał jego uczucia do kraju przodków. O związkach z Rosją przypominały błękitne ściany, żółty kaflowy piec i wielobarwne kilimy. Na lewo od Daisy, w kredensie z orzecha pyszniły się kobaltowe rosyjskie wazy, kryształy i porcelany z carskiej fabryki w St. Petersburgu. Umeblowanie stanowiła zadziwiająca mieszanka ort deco i osiemnastowiecznych antyków. Najdziwniejsze, że w efekcie powstała spójna całość.
Silna ręka pana młodego nakryła jej drobną dłoń. Zdała sobie sprawę z jego siły, gdy wsuwał jej na palec zwykłą złotą obrączkę.
- Biorę sobie ciebie za żonę - oznajmił głosem surowym i nie znoszącym sprzeciwu.
Spojrzała na prosty pierścionek. Odkąd pamiętała, snuła, jak to określała Lani, „drobnomieszczańskie marzenia o ślubie i miłości", za to nigdy nie wyobrażała sobie czegoś takiego.
- ...na mocy prawa przyznanego mi przez stan Nowy Jork, ogłaszam was mężem i żoną.
Znieruchomiała, czekając, aż sędzia Rhinsetler wypowie tradycyjną formułkę o całowaniu panny młodej. Gdy tego nie zrobił, wyczuła w tym rękę ojca. Przynajmniej oszczędził jej upokorzenia; nie pocałują jej te twarde, srogie usta. To cały ojciec; pamiętał o szczególe, który nikomu innemu nawet nie przeszedł przez myśl. Nie przyznałaby się do tego za skarby świata, ale żałowała, że nie jest choćby odrobinę do niego podobna. Nie panowała nawet nad ważnymi sprawami w swoim życiu, a co dopiero mówić o szczegółach.
Użalanie się nad sobą nie leżało w jej naturze, więc odsunęła od siebie ponure myśli, gdy ojciec podszedł by ją pocałować. Uświadomiła sobie, że czeka na ciepłe słowo, ale nie zdziwiła się wcale, gdy niczego nie usłyszała. Dotknął jej policzka chłodnymi ustami i odszedł. Udało jej się nie okazać rozczarowania.
Razem z jej tajemniczym mężem i sędzią Rhinsetlerem stanął przy oknie wychodzącym na Central Park. W ceremonii, oprócz nich, uczestniczyli jeszcze szofer, który dyskretnie oddalił się do swoich obowiązków, i Amelia o platynowych włosach i południowym akcencie - żona ojca.
- Wszystkiego najlepszego, moja droga. Piękna z was para. Czy nie wyglądają razem wspaniale, Max? - Nie czekając na odpowiedź, objęła Daisy, otaczając ją obłokiem piżmowych perfum.
Amelia zachowywała się, jakby darzyła nieślubną córkę męża szczerym uczuciem. Daisy co prawda wiedziała doskonale, co macocha o niej myśli, jednak doceniała jej wysiłki. Chyba niełatwo spojrzeć w twarz skutkowi niewierności własnego męża, nawet jeśli ta niewierność miała miejsce dwadzieścia sześć lat temu, i to przed ślubem.
- Doprawdy, moja droga, nie rozumiem, czemu uparłaś się, żeby włożyć akurat tę sukienkę. Jest odpowiednia do dyskoteki, ale nie na ślub. -Amelia obrzuciła krytycznym spojrzeniem drogą, metalicznie połyskującą kreację Daisy. Była bez rękawów i kończyła się dobre dwadzieścia centymetrów nad kolanami.
- Jest prawie biała.
- Złota nie znaczy biała, moja droga. I jest zdecydowanie za krótka.
- Za to żakiet wygląda konserwatywnie - zauważyła Daisy, poprawiając poły marynarki ze złotej satyny, która sięgała jej do połowy uda.
- To nie wystarczy. Dlaczego nie postąpiłaś zgodnie z tradycją i nie włożyłaś białej sukni? Albo przynajmniej czegoś mniej krzykliwego?
Dlatego że to nie jest prawdziwy ślub, odparła Daisy w myślach; im mniej przestrzegała tradycji, tym mocniej uświadamiała sobie, że szarga świętości. Wyjęła nawet z włosów kwiat gardenii, który wpięła jej macocha, ale Amelia wsunęła go ponownie w ostatniej chwili.
Wiedziała, że Amelii nie przypadły do gustu jej złote buty - wyglądały jak sandały rzymskiego gladiatora na ośmiocentymetrowym obcasie. Były diablo niewygodne, ale przynajmniej ani odrobinę nie przypominały klasycznych białych pantofelków panny młodej.
- Twój mąż nie jest zbyt zadowolony - syknęła Amelia. - Nie żeby mnie to dziwiło. Postaraj się nie palnąć żadnego głupstwa przynajmniej przez pierwszą godzinę, dobrze? Powinnaś naprawdę nauczyć się najpierw myśleć, a dopiero potem mówić.
Daisy z trudem wstrzymała westchnienie. Amelia właściwie nigdy nie mówiła, co myśli, stąd jej wrogość wobec pasierbicy, która nie ukrywała swoich uczuć. Daisy nie potrafiła udawać, może dlatego, że wystarczająco się napatrzyła na zabiegi rodziców.
Ukradkiem zerknęła na męża i po raz kolejny zastanowiło ją, ile ojciec mu zapłacił za to, żeby się z nią ożenił. Jakaś jej cząstka pragnęła poznać wszystkie szczegóły transakcji. Zapłacił gotówką czy czekiem? Przepraszam bardzo, panie Markov, czy przyjmuje pan American Express? Patrząc, jak Aleksander ignoruje kieliszek z szampanem, który podsunęła mu pokojówka, usiłowała zgadnąć, o czym w tej chwili myśli.
Ile jeszcze minie czasu, zanim uda mu się porwać stąd tę rozpuszczoną dziewuchę? Alex Markov zerknął na zegarek. Pięć minut i już, zdecydował. Obserwował, jak pokojówka podchodzi do niej z kieliszkiem szampana. Pij na zdrowie, damulko. Musi ci to wystarczyć na długo.
Max pokazywał sędziemu zabytkowy rosyjski samowar, a Alex podziwiał nogi swojej żony, prezentowane całemu światu, bo złota szmatka, którą nazywała sukienką, niewiele przysłaniała. Były smukłe i kształtne, co kazało mu zastanowić się, czy tych przymiotników można użyć opisując resztę jej ciała, ukrytą pod żakietem. Nawet jednak najwspanialsze ciało nie zmieni jego stosunku do tego małżeństwa.
Przypomniał sobie ostatnią rozmowę z ojcem Daisy.
- Jest niewykształcona, płocha i nieodpowiedzialna - oznajmił Max Petroff. - Matka miała na nią okropny wpływ. Nie wierzę, że Daisy jest w stanie zrobić cokolwiek pożytecznego. Przyznaję, to nie tylko jej wina, matka nigdy nie pozwoliła jej się usamodzielnić. To cud, że tamtej nocy nie była z nią na jachcie. Musisz jej ściągnąć lejce, Alex, w innym wypadku będzie cię wodziła za nos.
Jak na razie wszystko, co widział, zdawało się potwierdzać słowa Maksa. Matką Daisy była Lani Deveraux, angielska modelka, która królowała na wybiegach przed trzydziestu laty. Zgodnie z powiedzeniem, że przeciwieństwa się przyciągają, połączył ją z Maksem Petroffem gorący romans, gdy Max zaczynał karierę dyplomatyczną. Daisy była jego owocem.
Max dał Aleksowi do zrozumienia, że poprosił Lani o rękę na wiadomość, że jest w ciąży, ona jednak nie chciała się ustatkować. Max twierdził jednak, że zawsze spełniał obowiązki ojcowskie wobec nieślubnej córki.
Dowody jednak wskazywały na coś wręcz przeciwnego. Gdy jej gwiazda zblakła, Lani bezustannie balowała i jeździła w odwiedziny, zawsze zabierając córkę ze sobą. Cóż, matka przynajmniej zrobiła karierę, pomyślał Alex, ale Daisy chyba nawet nie kiwnęła palcem.
Przyjrzał się jej uważnie i dostrzegł podobieństwo do matki. Miała, jak Lani, kruczoczarne włosy i jak ona mlecznobiałąkarnację kobiety, która większość czasu spędza w zamkniętym pomieszczeniu. Miała też ciemnoniebieskie oczy matki, tak nasycone kolorem, że przypominały przydrożne fiołki. Była jednak drobniejsza niż Lani - za mała jak na jego gust i o delikatniejszych rysach. Z tego, co pamiętał ze starych fotografii, profil Lani był ostry, niemal męski, podczas gdy uroda Daisy była miękka, delikatna, co podkreślał zadarty nosek i głupiutkie, łagodne usta.
Według Maksa, Lani była piękna, lecz głupia; kolejne podobieństwo między matką a córką. Nie „łatwa dziewczyna", na to jest zbyt dobrze wychowana; ale doskonale ją sobie wyobrażał w roli drogocennej luksusowej piesz-czoszki bogatego mężczyzny.
Zawsze był bardzo wybredny, jeśli chodzi o kobiece towarzystwo. Choć ciało kusiło, wolał kobiety, które mają do zaoferowania coś więcej niż fantastyczne nogi. Lubił kochanki inteligentne, ambitne, niezależne, gotowe dawać i brać. Szanował kobiety gotowe stawić mu czoło, nie znosił natomiast dąsów i szlochów. Ta mała już działała mu na nerwy.
Dobrze chociaż, że nie będzie miał kłopotów z utrzymaniem jej w ryzach. Spojrzał na nią i uśmiechnął się złośliwie. Życie daje w kość rozpieszczonym bogatym dziewczynkom. Oj, jak ci się to nie spodoba!
Po drugiej stronie pokoju Daisy zerknęła w zabytkowe lustro. Sprawdzała, jak wygląda - nie z próżności, lecz z przyzwyczajenia. Dla jej matki uroda była wszystkim. W oczach Lani rozmazany tusz na policzku był katastrofą gorszą niż wybuch bomby atomowej.
Daisy miała nową fryzurę: włosy do ramion, z tyłu troszkę dłuższe, niesforne, wijące się, puszyste. Podobała jej się od początku, a spodobała jeszcze bardziej, gdy Amelia na jej widok cmoknęła językiem z dezaprobatą.
W zwierciadle zobaczyła, że zbliża się do niej mąż. Uśmiechnęła się uprzejmie. Powtarzała sobie w myślach, że wszystko się ułoży. Musi. - Zbieraj się, aniołku. Wychodzimy.
Jego ton bynajmniej nie przypadł Daisy do gustu, ale umiała sobie radzić z trudnymi typami, więc zignorowała to.
- Maria szykuje swój popisowy suflet Grand Marnier na naszą cześć. Musimy poczekać - wyjaśniła.
- Nie da rady. Musimy zdążyć na samolot. Twój bagaż już jest w samochodzie.
Potrzeba jej czasu. Jeszcze nie jest gotowa, by zostać z nim sama.
- Czy nie możemy polecieć późniejszym samolotem, Aleksandrze? Niechciałabym sprawić zawodu Marii. Jest prawdziwym skarbem Amelii i na prawdę doskonale gotuje.
Jego usta wygięły się w złośliwym uśmiechu; świdrował ją bezlitosnym spojrzeniem. Miał oczy nietypowego koloru, w odcieniu jasnego bursztynu. Przywodziły jej na myśl coś dziwnego. Nie była w stanie sformułować, co to takiego, wiedziała jednak, że to jest niepokojące.
- Mam na imię Alex, a ty masz minutę na zabranie stąd swojego ślicznego tyłeczka.
Tętno Daisy przyspieszyło, ale zanim przyszła jej do głowy właściwa odpowiedź, mąż zwrócił się do pozostałej trójki w pokoju:
- Mam nadzieję, że nam wybaczycie, ale spieszymy się na samolot.Amelia zrobiła krok naprzód i znacząco uśmiechnęła się do Daisy.
- No popatrz, popatrz. Komuś chyba bardzo spieszno do nocy poślubnej. Smakowity kąsek z naszej Daisy, prawda?
Daisy nagle straciła apetyt na suflet Marii.
...
Fifi250