Emma.docx

(486 KB) Pobierz
Jane Austen

EMMA

ROZDZIAŁ 1

Emma Woodhouse, osóbka przystojna, inteligentna i bogata, posiadająca wygodnie urządzony dom i obdarzona szczęśliwym usposobieniem, otrzymała, zda się, wszelkie dary, jakie życie ofiarować może; toteż przeżyła blisko dwadzieścia jeden lat na świecie bez większych powodów do zmartwień i niezadowolenia.

Była młodszą z dwóch córek najczulszego i najpobłażliwszego ojca, kiedy zaś siostra wyszła za mąż, Emma bardzo wcześnie została panią domu. Matka umarła zbyt dawno, by sierota zachowała coś więcej niż mgliste wspomnienie jej pieszczot; miejsce nieboszczki zajęła guwernantka, niezwykle zacna kobieta, która darzyła ją niemal macierzyńskim uczuciem.

Panna Taylor przebyła szesnaście lat w rodzinie pana Woodhouse'a, nie tyle w charakterze guwernantki, co przyjaciółki, szczerze przywiązanej do obu panienek, a zwłaszcza do Emmy. Wytworzyła się pomiędzy nimi zażyłość raczej siostrzana. Nawet wówczas, gdy panna Taylor nominalnie piastowała jeszcze godność guwernantki, łagodna z natury, nie potrafiła narzucić pupilce niemal żadnych rygorów; z biegiem lat zaś, choć od dawna już zniknął nawet cień jej autorytetu, żyły nadal pod jednym dachem jak dwie szczerze do siebie przywiązane przyjaciółki, przy czym Emma postępowała tak, jak się jej podobało, ceniąc sobie wielce zdanie panny Taylor, lecz kierując się przeważnie własnym.

Prawdziwie ujemna strona sytuacji życiowej Emmy polegała na tym, że mogła powodować się wyłącznie własną wolą; za jedyną zaś jej wadę poczytywać można, iż miała nieco zbyt pochlebną opinię o sobie; obie te niepomyślne okoliczności razem wzięte groziły zniweczeniem wielu uciech, które mogłyby stać się jej udziałem. Niebezpieczeństwo wszakże było na razie tak niedostrzegalne, że nie przybrało jeszcze, bynajmniej, cech groźnych.

Przyszedł wprawdzie smutek, łagodny smutek, lecz pozbawiony jakiegokolwiek niemiłego wrażenia: panna Taylor wyszła za mąż. Strata panny Taylor była pierwszym zmartwieniem Emmy. Wieczorem, w dzień ślubu ukochanej przyjaciółki, siedziała po raz pierwszy pogrążona przez dłuższą chwilę w żałosnych myślach. Przyjęcie ślubne dobiegło końca, goście wyjechali, Emma została; zjedli obiad we dwoje z ojcem, bez nadziei na obecność osoby trzeciej, która ożywiłaby nieco długi wieczór. Ojciec usadowił się do zwykłej poobiedniej drzemki, córce zaś nie pozostawało nic innego, tylko siedzieć i rozmyślać nad tym, co utraciła.

Zmiana losu zdawała się wróżyć szczęście przyjaciółce. Pan Weston był człowiekiem dość zamożnym, w odpowiednim wieku, o charakterze szlachetnym i miłym sposobie bycia. Emma znajdowała pewne zadowolenie w rozważaniu, z jakim samowyrzeczeniem, z jak bezinteresowną przyjaźnią życzyła sobie zawsze tego związku i popierała go, lecz była to z jej strony ciężka ofiara. Brak panny Taylor odczuwać będzie co dzień, o każdej godzinie. Wspominała dobroć, jaką panna Taylor od tak dawna ją otaczała, tkliwość okazywaną przez szesnaście lat - wspominała, jak guwernantka uczyła ją i jak się z nią bawiła od piątego roku życia, jak dokładała wszelkich starań, by ją do siebie przywiązać i zabawić, gdy była zdrowa, jak pielęgnowała ją w przeróżnych chorobach dziecięcego wieku. Emma zaciągnęła wobec niej już wówczas ogromny dług wdzięczności, lecz okres ostatnich siedmiu lat - współżycie na równej stopie i całkowita szczerość, jaka wytworzyła się między nimi wkrótce po wyjściu za mąż Izabelli, gdy zostały tylko we dwie - stanowił jeszcze droższe, jeszcze rzewniejsze wspomnienie. Panna Taylor była przyjaciółką i towarzyszką, jaką nieliczni tylko posiadają: inteligentna, wykształcona, pomocna, łagodna, znająca na wskroś zwyczaje rodziny, szczerze przejęta wszystkim, co tej dotyczyło rodziny, a zwłaszcza jej ulubienicy, każdą jej przyjemnością, każdym zamierzeniem; była istotą, wobec której Emma mogła wyrazić głośno każdą budzącą się myśl, istotą, która darzyła ją niezawodnym uczuciem.

Jak zdoła znieść tę zmianę? Wprawdzie przyjaciółka osiadła w bliskim sąsiedztwie, tylko o pół mili, lecz Emma zdawała sobie sprawę, na czym polega różnica pomiędzy panią Weston mieszkającą o pół mili, a panną Taylor przebywającą pod tym samym dachem; toteż Emmie, pomimo wyjątkowych zalet osobistych i warunków domowych, jakie były jej udziałem, istotnie groziło duchowe osamotnienie. Szczerze kochała ojca, lecz on nie stanowił dla niej towarzystwa. Nie rozumieli się ani w rozmowach poważnych, ani w żartobliwych.

Ujemne strony dość znacznej różnicy wieku (pan Woodhouse ożenił się niemłodo) pogłębiały jeszcze jego kompleksja i nawyki; całe życie kwękał, przez co stał się ociężały zarówno ciałem, jak umysłem, prowadził tryb życia właściwy dla człowieka o wiele bardziej niż on wiekowego, a choć lubiany przez wszystkich za dobroć serca i łagodność charakteru, nie błyszczał nigdy intelektem.

Z siostrą, którą małżeństwo niewiele oddaliło od domu, mieszkała bowiem stale w Londynie, to znaczy zaledwie w odległości szesnastu mil, nie mogła się co dzień widywać; toteż wypadnie przetrwać w Hartfield niejeden długi wieczór październikowy i listopadowy, zanim na Boże Narodzenie doczeka się następnej wizyty Izabelli z mężem i drobnymi dziećmi, zanim dom zapełni się i ożywi ich miłym towarzystwem.

W Highbury, dużej i ludnej osadzie, niemal miasteczku (w jego to obrębie leżało Hartfield, mimo wydzielonych pól, lasów i odmiennej nazwy), nie mieszkał nikt z równych jej stanem. Woodhouse'owie zajmowali tu bezsprzecznie pierwsze miejsce. Wszystkie oczy były na nich zwrócone. Emma miała wiele znajomości w Highbury, gdyż ojciec jej był uprzejmy dla wszystkich, nie było jednakże wśród nich nikogo, kto mógłby zastąpić pannę Taylor, choćby tylko na pół dnia. Nastąpiła więc nad wyraz smutna zmiana w jej życiu, toteż Emma mogła jedynie wzdychać nad nią i pragnąć rzeczy niemożliwych, dopóki ojciec się nie obudzi; wówczas trzeba będzie udawać dobry humor. Musiała go stale podnosić na duchu. Był człowiekiem nerwowym, łatwo ulegał depresji, przywiązywał się do tych, do których towarzystwa nawykł, nie cierpiał się z nimi rozstawać; nienawidził wszelkich nowości. Małżeństwo, jako powód tak wielkich zmian, budziło w nim zawsze niechęć, nie mógł w żaden sposób pogodzić się z myślą, że jego własna córka wyszła za mąż, ani mówić o niej inaczej jak ze współczuciem, chociaż zawarła małżeństwo z najczystszej miłości; teraz, kiedy musiał z kolei rozstać się z panną Taylor - jego łagodny egoizm zaś nie dopuszczał myśli, by ktokolwiek odczuwał coś inaczej niż on - był skłonny sądzić, że panna Taylor odważyła się na krok, którego następstwa będą równie smutne dla niej, jak dla nich, i że byłaby znacznie szczęśliwsza, gdyby dokonała dni swego żywota w Hartfield. Emma uśmiechała się i gawędziła, jak mogła najweselej, aby odpędzić od niego podobne myśli; ale gdy nadeszła pora wieczornej herbaty, pan Woodhouse nie oparł się i powtórzył dokładnie to samo, co powiedział przy obiedzie:

- Biedna panna Taylor! Chciałbym, żeby znów z nami była. Jaka szkoda, że panu Westonowi przyszło do głowy się z nią ożenić!

- Nie zgadzam się z tobą, papo. Wiesz dobrze, że nie mogę ci przyznać racji. Pan Weston to człowiek tak pogodny, miły, zacny, że zasłużył sobie w pełni na dobrą żonę. A nie chciałbyś chyba, żeby panna Taylor wiecznie u nas mieszkała, znosząc moje kaprysy, skoro może mieć własny dom?

- Własny dom! A cóż jej z tego przyjdzie, że będzie miała własny dom! Nasz jest trzy razy większy, a ty nigdy nie kaprysisz, moja droga.

- Będziemy tak często u nich bywać, a oni u nas! Nie przestaniemy się widywać! Teraz musimy zrobić pierwszy krok i złożyć im niedługo pierwszą wizytę.

- Moja droga, a jakże ja się tam dostanę tak daleko? Do Randalls to spory kawał, nie dobrnąłbym nawet na pół drogi.

- Ależ, papo, a któż to mówi, żebyś szedł na piechotę? Pojedziemy powozem oczywiście.

- Powozem! James nie lubi zaprzęgać na tak krótki dystans i gdzież się podzieją biedne konie przez ten czas, kiedy my będziemy składali wizytę?

- Zajadą do stajni pana Westona, papo. Wiesz przecie, że to postanowione. Omówiliśmy to wszystko z panem Westonem wczoraj wieczorem. A James zawsze z ochotą pojedzie do Randalls, możesz być tego pewien, jego córka jest tam pokojówką. Wątpię nawet, czy zechce nas zawieźć gdziekolwiek indziej. To już twoja sprawka, papo! To ty znalazłeś Hannie takie dobre miejsce! Nikomu Hanna nie przyszła do głowy, póki tyś o niej nie wspomniał. James taki ci jest wdzięczny!

- Bardzo się cieszę, że wpadłem na tę myśl, nie chciałbym za nic w świecie, by biedny James myślał, że o nim zapominamy; jestem pewien, że będzie z niej znakomita służąca, to grzeczna dziewczyna, ładnie się wysławia, mam o niej jak najlepszą opinię. Ile razy ją spotkam, zawsze dyga i pyta, jak moje zdrowie, w bardzo miły sposób; a kiedy brałaś ją czasem do szycia, zauważyłem, że zawsze obraca klamką we właściwą stronę i nigdy nie trzaska drzwiami. Jestem pewien, że wyrobi się na znakomitą pokojową; a dla biednej panny Taylor będzie to wielka pociecha mieć przy sobie kogoś, kogo nawykła widywać. Ile razy James pójdzie odwiedzić córkę, panna Taylor dowie się, co u nas słychać. On jej powie, jak się wszyscy miewamy.

Emma nie szczędziła trudu, by utrzymać ten pogodniejszy nastrój, miała też nadzieję, że grając z ojcem w tryktraka zapewni mu znośny wieczór, sama zaś uwolni się od wysłuchiwania innych żalów, prócz tych, które ją samą nurtowały. Rozstawiono stolik do kart, lecz odwiedziny gościa, który nadszedł niebawem, sprawiły, że projektowana rozrywka okazała się zbyteczna.

Pan Knightley, rozumny człowiek lat trzydziestu siedmiu czy ośmiu, był nie tylko dawnym i zażyłym przyjacielem rodziny, ale nawet powinowatym, jako starszy brat męża Izabelli. Mieszkał o milę od Highbury, bywał gościem częstym i mile widzianym, tym razem milej niż kiedykolwiek, jechał bowiem prosto od wspólnych krewnych w Londynie. Po kilkudniowej nieobecności wrócił do domu na trochę spóźniony obiad, a teraz przyszedł spacerkiem do Hartfield, aby powiedzieć, że wszyscy na Brunswick Square są w dobrym zdrowiu. Był to bardzo szczęśliwy zbieg okoliczności i pan Woodhouse ożywił się nieco. Pan Knightley miał pogodne usposobienie, co dobrze wpływało na gospodarza. Na wszystkie pytania o „biedną Izabellę” i jej dzieci odpowiadał w sposób wielce zadowalający. Gdy ten temat wyczerpał się, pan Woodhouse stwierdził z wdzięcznością:

- Jak to uprzejmie z pańskiej strony, że wyszedł pan o tak późnej porze, by nas odwiedzić. Obawiam się, że droga jest fatalna.

- Ani trochę, proszę pana. Jest piękna księżycowa noc, tak ciepła, że muszę się nawet nieco odsunąć od tego sutego ognia na kominku.

- Ależ na dworze musi być straszna wilgoć i błoto, oby się pan tylko nie przeziębił.

- Błoto! Proszę, niech pan spojrzy na moje buty. Nie ma na nich ani plamki.

- No, to zdumiewające, bośmy tu mieli tęgi deszcz. Lało jak z cebra przez godzinę, gdyśmy byli przy pierwszym śniadaniu, chciałem już odłożyć ślub.

- Skoro o tym mowa, nie spieszyłem się ze składaniem gratulacji z powodu radosnego wydarzenia, zdaję sobie bowiem sprawę, jak się państwo cieszą oboje. Ale mam nadzieję, że wszystko poszło znośnie. Jak się zachowali uczestnicy uroczystości? Kto najwięcej płakał?

- Ach, biedna panna Taylor, to taka smutna historia.

- Za pozwoleniem, biedni pan i panna Emma, ale nie mogę w żaden sposób powiedzieć „biedna panna Taylor”. Żywię najgłębszy szacunek dla pana i panny Emmy, ale gdy wchodzi w grę zależność albo niezależność... W każdym razie lepiej mieć jedną osobę, którą trzeba zadowolić, niż dwie.

- Zwłaszcza jeżeli jedna z nich jest tak kapryśna i sprawia tyle kłopotu - odrzekła Emma żartobliwie. - Wiem, co pan ma na myśli i co by pan powiedział, gdyby tu ojca nie było.

- To chyba szczera prawda, moja droga - rzekł pan Woodhouse z westchnieniem. - Boję się, że bywam czasem bardzo kapryśny, że dużo jest ze mną kłopotu.

- Najdroższy papo! Nie sądzisz chyba, że mówię o tobie albo pan Knightley. Co za okropne przypuszczenie! Ach, nie, miałam jedynie siebie na myśli. Pan Knightley lubi mnie krytykować, wiesz, tak żartem. Zawsze mówimy sobie nawzajem wszystko, co nam strzeli do głowy.

Po prawdzie, pan Knightley był jednym z wyjątkowych ludzi, którzy dostrzegali wady w Emmie Woodhouse, i jedynym, który jej kiedykolwiek o tym mówił, a choć nie było jej to szczególnie miłe, wiedziała, że dla ojca byłoby to jeszcze mniej miłe, nie chciała więc nawet, by powziął podejrzenie, że nie wszyscy uważają córkę za doskonałość.

- Panna Emma wie, że nigdy jej nie schlebiam - rzekł pan Knightley - nie zamierzałem wszakże czynić aluzji pod niczyim adresem. Po prostu panna Taylor nawykła zadowalać dwie osoby, teraz pozostanie jej tylko jedna. Są wszelkie szansę, że wygra na tym.

- A więc - powiedziała Emma, chcąc zmienić temat - jest pan ciekaw, jak się odbył ślub, chętnie panu o tym opowiem, gdyż zachowaliśmy się wzorowo. Wszyscy byli punktualni, wszyscy wyglądali jak najlepiej, ani jednej łzy, nikt nie miał nosa na kwintę. Ach, nie, czuliśmy, że będziemy od siebie zaledwie o pół mili, i mieliśmy pewność, że nie przestaniemy się co dzień widywać.

- Moja droga Emma zawsze wszystko tak dzielnie znosi - wtrącił ojciec. - Jednakże, prawdę powiedziawszy, bardzo jej przykro, że straciła biedną pannę Taylor, i jestem pewien, że odczuje jej brak znacznie silniej, niż sama sądzi.

Emma odwróciła głowę, łzy i uśmiech walczyły o lepsze na jej twarzy.

- Byłoby rzeczą niemożliwą - odparł pan Knightley - żeby panna Emma nie odczuwała braku takiej towarzyszki. Nie lubilibyśmy jej tak, jak lubimy, gdyby można było ją posądzić o taki brak serca: jednakże panna Emma wie, że to małżeństwo jest wielką wygraną dla panny Taylor, zdaje sobie sprawę, jakie to pomyślne dla osoby w jej wieku osiąść we własnym domu, jak ważne mieć zapewniony dostatni byt, toteż z pewnością nie pozwala sobie na to, by przykrość wzięła w niej górę nad uczuciem zadowolenia. Ktokolwiek żywi przyjaźń dla panny Taylor, cieszy się, że wyszła za mąż tak szczęśliwie.

- A zapomniał pan o jednej jeszcze przyczynie mojej radości - dodała Emma - i to bardzo poważnej, a mianowicie, że to ja skojarzyłam tę parę. Wie pan, zaczęłam ją kojarzyć przed czterema laty. Myśl, że to się w końcu stało, że miałam słuszność, podczas gdy tyle osób twierdziło, że pan Weston nigdy się ponownie nie ożeni, jest dla mnie pociechą i nagrodą za wszystko.

Pan Knightley pokręcił na to głową. Ojciec zaś odrzekł serdecznie:

- Ach, moje drogie dziecko, chciałbym, żebyś przestała kojarzyć pary i przepowiadać przyszłość, bo cokolwiek powiesz, zawsze się sprawdzi. Proszę cię, nie kojarz już więcej małżeństw.

- Przyrzekam ci, papo, że nie uczynię tego nigdy wobec siebie, ale nie mogę się wyrzec tej przyjemności, gdy chodzi o innych. To najlepsza zabawa, jaka istnieć może! A rozumiesz, jeszcze po takim sukcesie! Wszyscy mówili, że pan Weston nigdy się ponownie nie ożeni. Skąd znowu! Pan Weston, który tak dawno owdowiał, któremu tak dobrze było bez żony, stale zajęty bądź w biurze, bądź wśród tutejszych przyjaciół, zawsze mile widziany, gdziekolwiek się udał, zawsze pogodny, pan Weston mógł przez okrągły rok nie spędzić ani jednego wieczoru samotnie w domu, jeżeli nie miał na to ochoty. Skąd znowu! Pan Weston z pewnością nigdy się ponownie nie ożeni. Niektórzy wspominali nawet, że obiecał to żonie na łożu śmierci, inni znów, że syn i wuj mu na to nie pozwolą. Mówiono na ten temat wszelkie możliwe bzdury, ale wcale temu nie wierzyłam. Od dnia, kiedy (mniej więcej przed czterema laty) spotkałam go idąc z panną Taylor na Broadway Lane, on zaś, z chwilą gdy zaczął mżyć lekki deszczyk, z taką galanterią pobiegł do farmy Mitchella i pożyczył dla nas dwie parasolki, wiedziałam, co o tym myśleć. Od razu zaświtało mi w głowie, że należałoby skojarzyć to małżeństwo, a skoro moje starania zostały uwieńczone takim powodzeniem, nie sądzisz chyba, drogi papo, bym miała poniechać dalszych swatów.

- Nie rozumiem, co pani ma na myśli mówiąc o „powodzeniu” - rzekł pan Knightley. - Powodzenie, zwykliśmy uważać, jest wynikiem wytrwałych wysiłków. Zaiste, postępowała pani właściwie i taktownie, jeżeli przez cztery lata usiłowała pani doprowadzić do tego małżeństwa! Zajęcie godne młodej damy! Atoli jeśli, jak przypuszczam, owe swaty - jak je pani nazwała - polegały tylko na planowaniu tego małżeństwa, na powiedzeniu sobie pewnego dnia, kiedy nie miała pani nic lepszego do roboty: „Zdaje mi się, że byłoby dobrze dla panny Taylor, gdyby pan Weston się z nią ożenił”, i powtarzaniu tego potem w myśli raz po raz, czemu nazywa to pani powodzeniem? Gdzież tu pani zasługa? Z czego jest pani dumna? Po prostu zgadła pani trafnie, nic więcej o tym powiedzieć się nie da.

- A czy pan nigdy nie zaznał zadowolenia i tryumfu, jakie człowiek odczuwa, gdy odgadnie coś trafnie? Żal mi pana. Posądzałam pana o większą subtelność. Proszę mi wierzyć, odgadnąć coś trafnie nie jest tylko kwestią szczęścia. Tkwi w tym jakaś odrobina intuicji. A jeżeli chodzi o samo to niefortunne słowo „powodzenie”, którego mi pan tak zawzięcie odmawia, nie wiem, czy moje pretensje są znów tak zupełnie bezpodstawne. Nakreślił pan dwa ładne obrazki. Sądzę jednak, że istnieje trzeci, coś pośredniego pomiędzy tym, gdy ktoś nie zrobi nic, a tym, gdy zrobi wszystko. Gdybym nie była ułatwiała panu Westonowi wizyt w naszym domu, gdybym go często delikatnie nie zachęcała i nie usuwała pewnych drobnych trudności, mogłoby w ogóle nie dojść do niczego. Sądzę, że dość pan zna Hartfield, by to zrozumieć.

- Prostolinijnego, szczerego człowieka, jakim jest Weston, i rozsądną, bezpretensjonalną kobietę, jaką jest panna Taylor, można było śmiało pozostawić ich własnym losom; potrafiliby sami sobie poradzić. Wdając się w te sprawy, mogła pani raczej sobie zaszkodzić niż im pomóc.

- Emma nigdy nie myśli o sobie, jeżeli może komuś się przysłużyć - zabrał znowu głos pan Woodhouse, częściowo tylko rozumiejąc dyskusję. - Ale, moje drogie dziecko, przestań na przyszłość bawić się w swaty; to niedorzeczne zajęcie i zakłóca harmonię rodzinnego kółka.

- Jeszcze jeden jedyny raz, papo, trzeba się zająć biednym panem Eltonem! Lubisz pana Eltona, papo, prawda? Muszę znaleźć żonę dla niego. W Highbury nie ma nikogo, kto byłby jego wart; mieszka tu już od roku, urządził sobie dom tak wygodnie, że szkoda, by miał nadal żyć w kawalerskim stanie; gdy dziś łączył ręce oblubieńców, zdawało mi się, że jeszcze by pragnął poddać się sam podobnemu obrządkowi! Mam jak najlepsze zdanie o panu Eltonie, a to jedyny sposób, w jaki mogłabym mu się przysłużyć.

- Pan Elton jest młodzieńcem bardzo przystojnym i z pewnością ogromnie zacnym, żywię dla niego głęboki szacunek. Jeżeli jednak chcesz mu wyświadczyć jakąś grzeczność, moja droga, zaproś go raczej któregoś dnia do nas na obiad. Tak będzie znacznie lepiej. Sądzę, że pan Knightley nie odmówi wówczas naszemu zaproszeniu i zechce się z nim u nas spotkać.

- Z ogromną przyjemnością, proszę pana, i to każdej chwili - odrzekł pan Knightley śmiejąc się. - Zgadzam się z panem w zupełności, że tak będzie znacznie lepiej. Niech go pani zaprosi na obiad, panno Emmo, wybierze mu najlepszy kawałek ryby i kurczęcia, ale wybór żony niech pani jemu pozostawi. Proszę mi wierzyć, mężczyzna dwudziestosześcio czy też dwudziestosiedmioletni potrafi sam dać sobie radę.

ROZDZIAŁ 2

Pan Weston był rodem z Highbury, pochodził z cieszącej się powszechnym szacunkiem rodziny, która w ciągu ostatnich dwóch czy trzech pokoleń zdobywała stopniowo pozycję towarzyską i stan posiadania. Otrzymał staranną edukację, ale, osiągnąwszy bardzo młodo niezależność materialną, stracił zamiłowanie do gospodarstwa, jakie mieli jego bracia, zaspokoił natomiast swój czynny, pogodny umysł i nerw społeczny, wstępując w szeregi policji swego hrabstwa, właśnie wtedy tworzonej.

Kapitan Weston był ulubieńcem wszystkich, a gdy koleje kariery wojskowej sprawiły, że przedstawiono go pannie Churchill, córce wielkiego rodu osiadłego w hrabstwie Yorkshire, i panna Churchill zakochała się w nim, nikt się temu nie dziwił, z wyjątkiem jej braterstwa, którzy go nie znali, a których dumę i wysokie mniemanie o sobie obrażał podobny związek.

Panna Churchill wszakże, będąc już pełnoletnią i dysponując całkowicie swoim majątkiem - chociaż majątek ów był nieporównanie mniejszy od dóbr rodowych - nie dała sobie wyperswadować tego małżeństwa i zostało ono zawarte ku głębokiemu niezadowoleniu państwa Churchill, którzy odsunęli się od niej, zachowując jedynie należne pozory. Było to niedobrane stadło i związek ten nie dał żadnemu z nich prawdziwego szczęścia. Młoda pani Weston nie potrafiła docenić swego losu. Znalazła bowiem męża o tak gorącym sercu i łagodnym usposobieniu, że zdawało mu się, iż żonie należy się wszystko za to, że w swej wielkiej dobroci raczyła go pokochać; ona zaś miała charakter silny, lecz nie najlepszy. Była dość stanowcza, by stłumić w sobie nierozsądny żal z powodu nierozsądnego gniewu tegoż brata, a także tęsknotę za zbytkownym życiem w rodzicielskim domu. Państwo Weston żyli zatem nad stan, wydając więcej, niż na to pozwalały ich dochody. Wszystko to było wszakże niczym w porównaniu ze świetnością Enscombe: pani Weston nie przestała kochać męża, ale najchętniej byłaby zarazem żoną kapitana Westona i panną Churchill z Enscombe.

Kapitan Weston, który, zdaniem wszystkich, a zwłaszcza rodziny Churchillów, zrobił tak zdumiewająco świetną partię, w gruncie rzeczy dość źle na tym wyszedł, bo gdy żona jego umarła po trzyletnim pożyciu małżeńskim, był biedniejszy niż wówczas, gdy się żenił, i musiał w dodatku łożyć na utrzymanie dziecka. Z wydatków na dziecko wkrótce go jednak zwolniono. Chłopiec dopomógł do pogodzenia się z rodziną; przyczyniła się już uprzednio do tego długotrwała choroba matki; że zaś państwo Churchill nie mieli własnych dzieci ani żadnych młodocianych krewnych, zaofiarowali się wkrótce po śmierci matki, że obejmą całkowitą opiekę nad małym Frankiem. Owdowiały ojciec miał zapewne jakieś skrupuły i opory, jednakże przemogły inne względy, oddał więc dziecko pod opiekuńcze skrzydła Churchillów oraz ich fortuny, sam zaś troszczył się odtąd tylko o zabezpieczenie własnych potrzeb i, w miarę możności, o poprawę bytu.

Pragnął radykalnej zmiany trybu życia. Wystąpił z policji i zajął się handlem, bracia jego wyrobili już sobie mocne stanowiska w Londynie, co zapewniało mu pomyślny debiut. Przedsiębiorstwo nie pochłaniało mu zbyt wiele czasu. Posiadał jeszcze niewielki domek w Highbury, gdzie spędzał większość wolnych dni, i tak, pomiędzy pożytecznymi zajęciami a rozrywkami życia towarzyskiego, upłynęło mu pogodnie osiemnaście czy dwadzieścia następnych lat. Zdołał przez ten czas zapewnić sobie dobrobyt, mógł sobie pozwolić na kupno małej posiadłości graniczącej z Highbury, którą od dawna pragnął nabyć, mógł sobie pozwolić nawet na to, by poślubić kobietę tak bezposażną jak panna Taylor, a mimo to żyć zgodnie ze swą towarzyską naturą.

Osoba panny Taylor wywierała już od pewnego czasu wpływ na jego plany, nie był to wszakże tyraniczny wpływ, jaki młodość wywiera na młodość. Nie zachwiał on powziętym postanowieniem, że założy dom dopiero wówczas, gdy będzie mógł kupić Randalls, a na sprzedaż Randalls czekał już od dawna; wytrwale nie spuszczał z oka obu tych celów, aż wreszcie się urzeczywistniły. Dorobił się majątku, kupił dom, zdobył żonę, zaczynał się dla niego nowy okres życia, obiecujący mu więcej szczęścia, niż zaznał kiedykolwiek dotąd. Nie był nigdy człowiekiem nieszczęśliwym, nawet w pierwszym małżeństwie, broniło go przed tym wrodzone usposobienie; jednakże drugi związek winien dowieść, jak zachwycającą towarzyszką może być roztropna i prawdziwie urocza kobieta, winien dowieść, że znacznie lepiej jest wybrać niż być wybranym, wzbudzać wdzięczność niż samemu ją odczuwać.

Czyniąc wybór mógł się w pełni kierować własnym gustem; majątek należał wyłącznie do niego, Frank bowiem, nie dość że na mocy milczącej umowy był wychowywany jako spadkobierca swego wuja, lecz usynowienie go było sprawą tak oczywistą, że po dojściu do pełnoletności przyjął nazwisko Churchill. Jest więc rzeczą wręcz nieprawdopobobną, aby potrzeba mu było kiedykolwiek ojcowskiej pomocy. Ojciec nie żywił żadnych obaw pod tym względem. Wujenka była wprawdzie kobietą kapryśną i rządziła mężem całkowicie, jednakże nie leżało to w naturze pana Westona, by miał sobie wyobrażać, że jakikolwiek kaprys mógł być dość silny, by skrzywdzić osobę tak drogą jego sercu i, w jego przekonaniu, tak zasłużenie drogą, jak Frank. Widywał syna, ilekroć bywał w Londynie, i był z niego dumny, zaś pełne ojcowskiej miłości opowiadania o nim, jako o młodzieńcu niezwykłych zalet, sprawiły, że miasteczko Highbury również na swój sposób się nim chlubiło. Uważano, że łączą go z osadą dość silne więzy, aby jego zasługi i widoki na przyszłość były przedmiotem ogólnego zainteresowania.

Pan Frank Churchill był jedną z postaci, którą Highbury się szczyciło, wzbudzał żywe zaciekawienie, wszyscy pragnęli go poznać, jednakże uczucia te nie były, niestety, wzajemne, i to tak dalece, że obiekt owych zainteresowań nigdy się tam nie pokazał. Mówiono często, że zamierza odwiedzić ojca, lecz zamiar ten nigdy się nie urzeczywistnił.

Teraz, z uwagi na ożenek ojca, sądzono powszechnie, że wypada ze wszech miar, aby ta wizyta doszła na koniec do skutku. Nie odezwał się ani jeden głos wyrażający odmienny pogląd na tę sprawę, ani wówczas, gdy pani Perry przyszła na herbatę do pani i panny Bates, ani kiedy pani i panna Bates rewizytowały panią Perry. Nadeszła pora, aby pan Frank Churchill pojawił się wśród nich; nadzieje utrwaliły się jeszcze, gdy się dowiedziano, że młodzieniec rzekomo napisał przy tej okazji do swej macochy. Przez kilka dni, podczas każdej porannej wizyty, jaką składali sobie mieszkańcy Highbury, wspominano o pięknym liście, który odebrała pani Weston. „Słyszał pan zapewne o pięknym liście, jaki pan Frank Churchill napisał do pani Weston? Podobno bardzo piękny list, naprawdę. Tak mnie zapewnił pan Woodhouse. Pan Woodhouse czytał ten list i twierdzi, że równie pięknego nigdy jeszcze nie widział”.

List ten spotkał się istotnie z najwyższą oceną adresatki. Pani Weston wyrobiła sobie, rzecz prosta, nader pochlebne pojęcie o młodzieńcu, a podobna atencja z jego strony była jeszcze jednym dowodem jego rozsądku i niezwykle miłym uzupełnieniem licznych, z różnych stron płynących gratulacji, jakie spowodowało jej zamążpójście. Uważała się za bardzo szczęśliwą kobietę, zdążyła już nabrać dość życiowego doświadczenia, by rozumieć, jak szczęśliwą jest w pojęciu innych, jedyną bowiem chmurką, przesłaniającą ów jasny obraz, było pewne oddalenie od przyjaciół, których przyjaźń dla niej bynajmniej nie ochłodła, a którym trudno się było wyrzec jej osoby.

Wiedziała, że odczuwano nieraz jej brak, a nie mogła myśleć bez żalu o Emmie pozbawionej jakiejś przyjemności albo cierpiącej przez godzinę ennui , z tęsknoty za jej towarzystwem; jednakże kochana Emma nie była istotą o słabym charakterze; bardziej dorosła do sytuacji niż wiele innych dziewcząt na jej miejscu, miała zdrowy rozsądek, energię i siłę ducha, co rokowało nadzieję, że przetrwa zwycięsko życiowe trudności i wyrzeczenia. A przy tym wielką pociechę stanowiła nieznaczna odległość dzieląca Randalls od Hartfield, spacer odpowiedni nawet dla samotnej kobiety. Dzięki sprzyjającym okolicznościom oraz usposobieniu pana Westona, nawet nadchodząca zima nie zdoła stanąć na przeszkodzie wspólnemu spędzeniu wieczoru po kilka razy na tydzień.

Pani Weston na ogół całymi godzinami rozmyślała z wdzięcznością nad szczęśliwą zmianą, jaka zaszła w jej życiu, chwile żalu bywały bardzo rzadkie, zaś zadowolenie, więcej nawet niż zadowolenie, radosna pogoda, były tak oczywiste i tak widoczne, że Emma, chociaż dobrze znała ojca, dziwiła się nieraz, że pan Woodhouse mógł jeszcze litować się nad „biedną panną Taylor”, wówczas gdy pozostawiali ją w Randalls w wygodnym, przytulnym domu lub gdy żegnali ją wsiadającą w towarzystwie troskliwego męża do własnego powozu. Nie zdarzało się jednak nigdy, by po jej wyjeździe pan Woodhouse nie westchnął i nie powiedział:

- Biedna panna Taylor! Chętnie by z nami została.

Nie było jednak mowy o odzyskaniu panny Taylor, jak również prawdopodobieństwa, by pan Woodhouse przestał się nad nią litować, jednakże najbliższe tygodnie przyniosły mu pewne ukojenie. Skończyły się gratulacje sąsiadów, przestano go drażnić składając życzenia szczęścia z racji tak smutnego ewenementu, a przy tym tort weselny, który był dla niego przyczyną utrapień, został nareszcie zjedzony co do okruszyny. Jego wrażliwy żołądek nie znosił żadnych cięższych potraw, nie mógł zaś nigdy uwierzyć, by ludzie różnili się od niego pod tym względem. To, co jemu nie służyło, musiało być, jego zdaniem, szkodliwe dla wszystkich; dlatego też usiłował całkiem serio namówić narzeczonych, aby wyrzekli się w ogóle tortu weselnego, a gdy to się okazało daremne, z równą powagą doradzał gościom, by go nie jedli. Zasięgał nawet w tej materii rady pana Perry, aptekarza. Pan Perry był człowiekiem inteligentnym, doskonale wychowanym, a jego częste wizyty były wielką pociechą w życiu pana Woodhouse'a; toteż farmaceuta, gdy go klient zapytał o zdanie, musiał przyznać (acz, jak się zdawało, wbrew przekonaniu), że tort weselny mógłby zaszkodzić wielu osobom, może nawet większości, chyba że raczyłyby się nim bardzo umiarkowanie. Na podstawie tak miarodajnej opinii, która potwierdzała jego własne zdanie, pan Woodhouse miał nadzieję, że zdoła wpłynąć na wszystkich gości nowo zaślubionej pary; mimo to jedzono tort, a póki nie zniknął ostatni jego okruch, wrażliwe nerwy gospodarza nie zaznały spokoju.

Dziwne słuchy krążyły w Highbury; widziano rzekomo, jak każde z dzieci aptekarza zajada duży kawał weselnego tortu pani Weston. Ale pan Woodhouse za nic nie chciał temu dać wiary...

ROZDZIAŁ 3

Pan Woodhouse na swój sposób lubił towarzystwo. Gdy go znajomi odwiedzali, bardzo był rad, i to z wielu powodów: składały się na to długie lata...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin