01 Uzdrowienie.docx

(226 KB) Pobierz

 


Uzdrowienie

 

Dom jeszcze stał. To można było stwierdzić na pewno. Kamienne ściany musiały być solidnie wykonane, bo oparły się działaniu czasu i tylko gdzieniegdzie widziała braki w zaprawie. Gorzej było z dachem. Deski wypaczyły się, po prawej stronie dachu ziała wielka dziura, jakby meteoryt złośliwie wycelował w jedyny budynek na prze­strzeni 3 kilometrów i wpadł do środka. Część okiennic trzymała się na pojedynczych zawiasach, a niektórych od dawna nie było. Nie mówiąc już

1    szybach. Wyobraziła sobie wilgoć i zimno panu­jące wewnątrz i aż się wzdrygnęła. Trzeba będzie to naprawić. Szybko.

Kątem oka spojrzała na dzieci stojące w rzę­dzie obok niej. Zmęczone po podróży, przybite po wyjeździe ze znanego im miejsca, a teraz jeszcze nowy dom okazuje się małą ruiną.

Wyprostowała się gwałtownie, odgarnęła kos­myk kasztanowych włosów, łaskoczący ją w nos

2   spojrzała na starego McDougala, który ich tu przywiózł. Niemało musiała zapłacić za tę wątpli­wą przyjemność, ale tylko on zgodził się, aby ko­bieta niebędąca Szkotką wdrapała się z trójką dzieci na jego rozklekotany wóz i zajęła mu pół dnia. Wysuszony staruszek nie zapomniał jej co chwilę przypominać, że ma o wiele bardziej intrat­ne zajęcia, niż posługiwanie jako woźnica. Nie wątpiła, co to za zajęcia, wnioskując po odorze alkoholu wyczuwalnym na metr.

- Panie McDougal. - Z satysfakcją zaobserwo­wała, że aż się skrzywił na dźwięk angielskiego akcentu oraz wyniosłości pobrzmiewającej w jej głosie. Po krótkiej chwili wahania opamiętała się jednak i powtórzyła bardziej przyjaznym tonem: - Panie McDougal, dziękuję bardzo za dowiezienie nas tutaj.

McDougal aż podniósł brwi w niemym zdzi­wieniu. Nie tego się spodziewał po Angielce. Sa­motna kobieta z trójką dzieci - to już hańba, ale żeby jeszcze miała czelność poinformować go, że osiedla się w starym domu McGregora? Zgodził się ją tutaj przywieźć tylko dlatego, że wrodzona ciekawość nie dawałaby mu spokoju przez ty­dzień. Niemały wpływ miała też wręczona mu przez nią suma - za tyle to i przez miesiąc będzie mógł pić whisky. Przez całą podróż starał się wy­ciągnąć z niej jakieś informacje, ale nie dowiedział się nic ponadto, że umarł jej mąż, kupiła dom McGregora wraz z okalającą go ziemią i zamierza tu zamieszkać z trójką dzieci - wyglądających na chore, co przyznał w duchu. No, ale żeby mu jesz­cze dziękowała, że przywiózł ją do tej ruiny? Toż myślał, że z wrzaskiem ucieknie już na sam widok domu, a ona jeszcze mu dziękowała... Świat się kończy, co wielokrotnie już powtarzał swojej Mar- gery. Świat się kończy, coraz więcej ludzi przy­bywa tutaj znikąd - choćby ten czarny, jak mu tam, Sam Brown. A to dobre nazwisko. McDougal w całym swoim życiu nie widział Murzyna, zanim Sam nie osiedlił się w Graigmill. A teraz jeszcze ta kobieta. Angielka! Świat się kończy.

Rozmyślania przerwał mu jej stanowczy głos:

-      Panie McDougal, mam jeszcze jedną proś­bę... - Aha, zaraz się zacznie - pomyślał staru­szek, ale zanim zdążył pogonić konie do ucieczki, kobieta wprawiła go ponownie w zdumienie. - Na razie niestety musi nam wystarczyć stan tego do­mu, jakoś sobie poradzimy. Czy zna pan jednak kogoś, kto pomógłby w jego naprawie? Za zapłatą, oczywiście - dodała szybko, widząc jego osłupiałą minę. - Byłabym wdzięczna, gdyby pan poprosił również jakąś dobrą kobietę, aby pomogła mi w urządzeniu domu. Oczywiście również jej zapła­cę. A to za pana fatygę... - wyciągnęła z płaszcza sakiewkę i pochwaliła jego oczywiste starania nie­sienia pomocy sumą, za którą będzie mógł pić whisky przez kolejne pół miesiąca.

-     No cóż - pomyślał. Może zanim Angielka się wyniesie, to coś z jej sakiewki ponownie znaj­dzie się u niego... Udał głęboki namysł, po czym odparł:

-     Przyślę tutaj moją Margeiy, pomoże... urzą­dzić dom - aż się zaciął przy ostatnich słowach. Urządzić dom? To nie Londyn, to Graigmill... No, ale cóż. - Rozpytam, czy ktoś naprawi dach.

Zanim kobieta zdążyła mu ponownie podzię­kować, czego na pewno by nie zniósł, pociągnął lejce, wydał okrzyk głosem tak donośnym, że na pewno spłoszył kilka lisów w pobliskim lesie i zo­stawił Angielkę z trójką dzieci przy rozpadającym się domu.

Po chwili jednak obejrzał się za siebie. Możli­we, że wcale nie miał takiego zimnego serca, jak się wydawało. Kiedy zobaczył stojące nadal w bez­ruchu dzieci i tę kobietę, która nie mogłaby być już bardziej wyprostowana, obiecał sobie, że ubła­ga Margery, żeby tu przyjechała, nawet za cenę jednego dnia nie picia whisky. Skoro już obiecał Angielce, że przyśle tu żonę, to przyśle. Szkockie słowo jest święte. I aż się skulił na myśl o awan­turze, czekającej go w domu. Margeiy nie będzie zadowolona z pracy w pobliżu Raven Creek.

Świat się kończy...

Lea tylko przez chwilę spoglądała za ucieka­cym staruszkiem i szybko zmusiła się do zajęcia się dziećmi i bagażami. Mogła tylko mieć nadzieję, że McDougal dotrzyma słowa i przyśle kogoś do pomocy. Podświadomie wierzyła, że szkockie sło­wo coś znaczy i niedługo ktoś się zjawi, a w jakim ta osoba będzie stanie... No cóż. Teraz przyjmie każdą pomoc, nawet zasuszonego, nietrzeźwego Szkota.

Mięśnie bolały ją od ciągłego prostowania ple­ców, więc pozwoliła sobie na odrobinę rozluźnie­nia i spojrzała na dzieci. Dziesięcioletni Josh, bę­dący odzwierciedleniem przystojnego ojca, nie wy­glądał już tak zdrowo, jak przed wyjazdem. Trud­no się dziwić - jego chłopięca duma ucierpiała podczas choroby morskiej, która w dodatku nie dosięgła jego młodszego rodzeństwa. Ośmioletnia Serenna trzymała go kurczowo za dłoń i wpatry­wała się z przerażeniem w walący się dach. Su­kienkę podróżną miała brudną i z jednej strony naddartą. Mało brakowało, a zgubiłaby się w por­cie, biegnąc za jakimś bezdomnym wychudzonym zwierzęciem. Serce Lei ścisnęło się na widok czte­roletniego Xaviera i jego pustego wzroku. Od śmier­ci 01ivera prawie nie mówił, nie bawił się, nie śmiał. A najgorsze było to, że nie jadł. Trzeba było go zmu­szać do porannych placuszków i połowy szklanki mleka, kilku ziemniaków w południe i kawałka mięsa wieczorem. Mały tak bardzo uwierzył, że za­trucie, na które zmarł jego ojciec, może przejść na niego samego, że bał się włożyć cokolwiek do ust.

-     O ile to było zatrucie - pomyślała Lea, lecz zaraz potrząsnęła głową. Nie teraz należy o tym myśleć. Z determinacją godną królowej idącej na szafot podeszła do dzieci i przykucnęła, aby Xa- vier mógł bez przeszkód widzieć jej twarz.

-      Wiem, że nie wygląda to tak wspaniale, jak sądziliśmy... - jedynie Josh obrócił twarz w jej stronę w niedowierzaniu. Serenna nadal wpatry­wała się w dach, a Xavier... Lea westchnęła. - Ten miły pan, który nas tu przywiózł przyśle jakąś miłą panią do pomocy, sprzątania i gotowania. Obiecał też poszukać kogoś, kto naprawi dach...

13

 


-     tylko lekkie drgnięcie ciała świadczyło o tym, że Serenna zareagowała na słowa matki - ... a ze wszystkim innym sobie poradzimy. Pomyślcie tyl­ko! - Lea zdołała wykrzesać w sobie entuzjazm.

-     Ten dom jest nasz, tylko nasz! Urządzimy go, zamówimy meble, posprzątamy, założymy ogró­dek, będziemy spacerować po lesie...

Od tak długiej przemowy zabrakło jej tchu, ale przynajmniej w Joshu rozbudziła trochę opty­mizmu. Oczy mu zabłysły na myśl o lesie. Stłu­miła westchnienie. Jego miłość do natury trochę ją niepokoiła, ale w końcu nie ma nic złego w zno­szeniu do domu wszystkiego, co tylko da się unieść i przetransportować w nienaruszonym stanie. Są­dząc po jego wypchanych kieszeniach, miał w nich połowę kamieni z portu i jeszcze kilka roślin ze stacji, na której spotkali McDougala.

Wyprostowała się i spojrzała na dom. To bę­dzie trudne, ale na pewno nie tak trudne, jak ży­cie z rodziną 01ivera.

Rozdział 1

Doprowadzili dom do porządku na tyle, na ile I wystarczyło im czasu i siły. Od wczorajszego po- I południa zamiatali, szorowali, wyrzucali, przesta- I wiali i wietrzyli. Być może nie była to londyńska I rezydencja, ale ruina zaczęła przypominać schlud- I ny dom. „Schludny" albo raczej „skąpo umeblo- I wany", ale ani jej, ani dzieciom jakoś to nie prze- I izkadzało. Oczywiście nadal brakowało szyb, kilku okiennic, części dachu, nie wspominając już o co I najmniej dwóch łóżkach i innych podstawowych I meblach, ale... Za pieniądze, które jej zostały, ;est w stanie odnowić i umeblować ten domek tak ;ak sama będzie tego chciała. Na razie sukcesem było doprowadzenie do stanu używania pieca, I który po oczyszczeniu okazał się jednym z now­szych, acz najbardziej zaniedbanych, nabytków I byłego właściciela domu. Po rozpaleniu ognia, I nagrzaniu wody na herbatę i pośpiesznym śnia­daniu świat od razu wydawał się bardziej przyja­znym miejscem.

Właśnie takie myśli krążyły jej po głowie, gdy I wyszła wyrzucić kolejne zjedzone przez korni­ki krzesło na stertę rupieci rosnącą w ogródku,

27

 


11

10


jak tę część zachwaszczonego podwórka nazwa­ła Serenna. Jej i Joshowi niewiele brakowało do szczęścia - po początkowym otępieniu teraz za­chowywali się jak na wakacjach, ale Xavier nadal snuł się po domu, mechanicznie wykonując pole­cenia matki i rodzeństwa. Lea westchnęła cięż­ko, ale naraz rozmyślania przerwał jej tuman kurzu, wzbijający się w oddali. Z nadzieją po­prawiła włosy, które wyleciały jej z koka, otarła brudne dłonie o ciemnoszarą sukienkę i wyszła przed stertę rupieci. Być może to ktoś przysłany przez McDougala...

Po pięciu minutach była tego pewna. Tęga ko­bieta w ciemnozielonej sukni, z rudymi włosami rozwichrzonymi na wszystkie strony, powożąca wozem McDougala jak szaleniec, spięła konie z głośnym okrzykiem na kilka metrów od ska­mieniałej w szoku Lei. Przez chwilę spoglądały na siebie w milczeniu, oceniając się z powagą, iryta­cją i ciekawością. Po kilku biciach serca na ze­wnątrz wypadł Josh, cały umorusany kurzem, jeszcze blady po wczorajszej podróży, ale w ręku trzymający coś, co mogło być jedynie drewnianą nogą, która odpadła od stołu. Próbując przybrać groźną minę, stanął obok matki, trzymając nogę w pogotowiu, ale w momencie, gdy zobaczył potęż­ną rudą kobietę, jego usta rozjaśniły się w najbar­dziej radosnym uśmiechu, jaki Margery McDougal widziała w swoim życiu.

Nie była przygotowana na coś takiego. Słysza­ła o Angielkach, które były prawdziwymi damami, a ta, która zapłaciła wczoraj jej Branovi tyle pie­niędzy, ile mogłoby wystarczyć na żywność na miesiąc dla dziesięciu Szkotów, musiała być praw­dziwą damą. Margery jednym uchem wysłucha­ła opowieści męża o wyniosłej Angielce, jej cho­rych i małomównych dzieciach, a także obietnicy McDougala... W momencie, gdy wymówił nazwi­sko McGregora, Margery skamieniała i gdyby w porę nie pokazał jej monet, kiepsko by skoń­czył. Ale że Margery była inteligentną i czułą ko­bietą, kazała sobie wszystko dokładnie jeszcze raz powtórzyć, a opowieść o biednych dzieciach oraz widok pieniędzy podziałały na nią niezwykle uspokajająco. Wyciągnęła więc od Brana mone­ty, zostawiając mu jedynie tyle, aby mógł iść oo południu napić się porządnej porcji whisky, większą ich część schowała tam, gdzie nikt nie mógł ich znaleźć, a następnie przygotowała plan. Dzisiejszego ranka zaprzęgła więc wóz, zrobiła zakupy i odjechała w stronę domu McGregora, za­nim ktoś zdążył się zorientować, co kupiła i gdzie edzie. Najlepiej było jak najszybciej dowiedzieć się wszystkiego samej - niezbyt wierzyła opo­wieściom Brana. Oczywiście nigdy by jej nie okłamał, ale opary whisky lubią wszystko wyol­brzymiać.

Mimo wszystko nie była przygotowana na wi­dok dumnej kobiety, która stała przed stertą śmieci, jakby stała przed Izbą angielskich Lordów, ani na widok olśniewającego uśmiechu chłop­ca. Sama nigdy nie doczekała się dzieci, a żadne z miejscowych nie radowało się tak na jej widok, więc poruszona wpatrywała się w niego, dopóki kobieta nie wyciągnęła w jej stronę ręki.

-       Witam, zapewne jest pani krewną pana... McDougala - kobieta uśmiechnęła się słabo, pod­chodząc z wyciągniętą dłonią. - Nazywam się Lea... Sarstroem i mam nadzieję, że pan McDougal opi­sał już sytuację... - przerwała powitanie w mo­mencie, gdy rudowłosa Szkotka, której nie można było nawet podejrzewać o taką zwinność, zesko­czyła z wozu, dziarsko przeszła te kilka kroków, dzielących obie kobiety, mocno, lecz krótko uścis­nęła dłoń Lei i przerwała:

-       Żaden pan, żadna pani. Tutaj, w Szkocji, nie ma lordów ani dam. Margery - wskazała na siebie palcem - żona tego pijaka McDougala. A sy­tuację znam, cokolwiek zamazaną. - Z obrzy­dzeniem spoglądnęła na dom i wzięła się pod boki. - A gdzieś podziała inne dzieci? McDougal mówił, że masz trójkę. Wysłałaś do lasu, czy co? - Szybko zmieniła pozycję i spoglądnęła na Josha, uśmie­chającego się coraz szerzej. - Chłopcze, rzuć tę nogę, bo korniki ci dłoń przegryzą. I pomóż starej kobiecie. - Po czym odwróciła się w stronę wozu, szybko do niego wskoczyła i zaczęła wyrzucać na ziemię pakunki, nie przerywając przemowy. - Zro­biłam zakupy, bo McDougal mówił, żeś niewiele kupiła wczoraj. A żeby ten dom wyczyścić... - już pięć paczek leżało na ziemi - ...trzeba się nieźle narobić, a jak nie ma czym czyścić, to i zaharo- wać. - Ruda głowa pokazała się na chwilę, szcze­rząc zęby w uśmiechu: - A ja wolę normalnie ro­bić niż harować.

Lea czuła, jak odrętwienie minionych dni właśnie ją opuszcza. Zerknęła kątem oka na co­raz szerszy i coraz głupszy uśmiech swojego sy­na, a kąciki jej warg także zaczęły się podnosić. Ruda głowa systematycznie schylała się i podno­siła, a „stara kobieta" zdążyła już wyładować po­łowę wozu. Lea podeszła do pierwszego z worków, które leżały na ziemi, podniosła go i wyczuwając rwarde kwadratowe kawałki oraz czując zapach ługu aż się uśmiechnęła. Zasapana Margeiy, któ­ra akurat przerwała na chwilkę, zobaczyła „an­gielską damę" podnoszącą kolejne zakurzone worki, jakby to były cenne, ręcznie tkane narzuty. W tym momencie Lea odwróciła się w stronę Szkotki, która aż zachłysnęła się powietrzem na widok uśmiechu, rozjaśniającego całą twarz i zie­lone oczy Angielki. Kobieta już nie wyglądała na smutną ani wyczerpaną, a kiedy odwróciła się w stronę domu i jej wrzask o mały włos nie zrzucił Margeiy z wozu, Szkotka postanowiła natrzeć uszu swojemu mężowi, jak tylko wróci do domu. Angielska dama, też coś.

Kiedy na okrzyk matki z domu wybiegły za­kurzone dzieci, obserwujące do tej pory całe zaj­ście z okna i zaczęły pomagać starszemu bratu ciągnąć największy worek, jaki tylko mogły zna­leźć, Margery zdążyła jedynie pomyśleć, że może nawet nie będzie tak źle. Kątem oka dostrzegła ednak ciemną ścianę lasu za zrujnowanym do­mem i chociaż nie było stąd widać posiadłości Kerrów, nagle zrobiło jej się zimno, a uśmiech za­stąpił zacięty wyraz niechęci.

Po drugiej stronie lasu Duncan Kerr patrzył na słupek białego dymu, mogący się wznosić jedy­nie z komina domu zmarłego McGregora. Jego czarne oczy zwęziły się w wąskie szparki, a mięś­nie napięły do granic możliwości. Nie odwrócił się od okna na dźwięk uchylających się drzwi - i tak wiedział, że jedynym domownikiem, mającym od­wagę wejść do biblioteki bez pukania, jest Niall.

Niałl Boyd poczuł się nieswojo, patrząc na pra­codawcę i przyjaciela, ale był chyba jedyną osobą na świecie, która nie bała się Duncana: Obaj wie­dzieli o sobie nawzajem rzeczy, które innych przy­prawiłyby o drgawki przerażenia, obaj przeszli przez życie z mniejszymi lub większymi bliznami na ciele i umyśle, dlatego też nie potrzebowali wyjaśnień. Już po sylwetce Duncana Niall widział, że jego przy­jaciel jest wściekły i wcale nie miał ochoty znać źródła jego złości. Niestety, sam ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin