Marcin Wolski - Z Przymrużeniem Ucha.rtf

(475 KB) Pobierz
Z przymru¿eniem ucha

Marcin Wolski

 

 

 

Z przymrużeniem ucha

 

Tomik z wolszczyzną


Przedsłowie

 

Układając niniejszą książkę pod koniec listopada 1981 roku nie przypuszczałem nawet, że stanie się ona podsumowaniem mojej trzynastoletniej przygody z Radiem. Ale jest! Co zresztą w żaden sposób nie wpływa na jej zawartość. Starałem się po prostu zgromadzić trochę utworów reprezentatywnych dla różnych lat i różnych okresów mojej twórczości. Od podminowanego studenckim historyzmem „Teatrzyku Apokryf” po opowiadania i stałe odcinki dłuższych całości z ostatnich magazynów „60 minut na godzinę”. Część tekstów zaadaptowałem z formy radiowej na druk, parę pozostawiłem w kształcie pierwotnym.

Całość dedykuję moim Przyjaciołom po obu stronach Eteru.

Marcin Wolski


Wieczór autorski

 

Są czasy, w które człowiek wchodzi,

nie mogąc wprost wyjść ze zdziwienia,

Z uczuciem, jakby się narodził

lub jakby minął smugę cienia.

 

Gdy czas przepływał wielką falą,

to dostrzegaliśmy na nowo:

od monologu lepszy dialog,

a od milczenia lepsze słowo.

 

Potrzeba nowych kategorii:

lęk przeplatany z euforią,

wciąż idą ludzie niepokorni

autorski wieczór mieć z historią.

 

I jak w tym wszystkim się nie zgubić,

i jak w tym wszystkim nie zwariować,

huśtawki okres nazbyt długi,

gdy raz przymrozek, raz odnowa.

 

Znowu się trzeba uczyć chodzić,

by w przód iść, nie na pokuszenie.

Przed nami ciągle strome schody

i wciąż nieznane zakończenie.

 

Lecz jest ta sprawa pospolita,

by wyjść naprzeciw przyszłym latom

i odpowiedzieć, gdy syn spyta,

a gdzie ty wtedy byłeś, tato?

wrzesień 1980


Edukacja

 

Nad brzegową płaską linią

dzieci z piasku lepią twierdze,

blanki baszty, kruchy mur,

drżą proporce mewich piór —

sny dziecinne o potędze.

 

Morze zalewa fosy,

burzy piaskowe mosty,

nie chcą dostrzegać dorośli,

że dzieci również dorosły.

 

Pozwólcie dzieciom próbować

i bawić się, póki są czyste,

w małego technika, w małego socjologa,

w małego ekonomistę.

 

Na stoliczkach, późnym zmierzchem,

kiedy księżyc tonie w stawie,

rosną małe domki z kart,

papierowy śmieszny świat —

sny dziecinne o naprawie.

 

Wiatr konstrukcje roznosi,

burzy karciane wioski.

Nie chcą dostrzegać dorośli,

że dzieci również dorosły.

 

Że nad wiek wyrośnięci

mają dosyć idylli,

gdy braknie im kawalerki,

mogą zażądać Bastylii.

 

Pozwólcie dzieciom próbować,

nim zagrają z rozmysłem

w małego cynika, w małego demagoga,

w małego anarchistę.

1971


Jeden dzień

 

Przypadkowo znalazłem się w okolicy N. Nie potrafię nazwać impulsu, który skłonił mnie, żeby wysiąść na małej stacyjce, na której ekspres zatrzymał się tylko z powodu jakiejś awarii. Do N. było stąd około ośmiu kilometrów. Dziesięć kilometrów dzieliło mnie od miasteczka mego dzieciństwa, którego nie odwiedzałem od. trzydziestu lat. Miałem sporo czasu; sympozjum, na które mnie zaproszono, zaczynało się dopiero za dwa dni…

Byłem ciekawy, co zmieniło się w N., chociaż ta część kraju uległa stosunkowo najmniejszym przeobrażeniom. Zatem wysiadłem. Przed dworcem nie uświadczyłbyś autobusu, dwa psy wygrzewały się w słońcu, a jedyny taksówkarz, który drzemał w zdezelowanym mercedesie, na propozycję jazdy do N. odburknął: Zjeżdżam na obiad.

Miałem lekką aktówkę i płaszcz. Postanowiłem pójść pieszo. Zwłaszcza że znałem drogę na skróty przez lasek. Po drodze w sklepiku kupiłem jeszcze krótki przewodnik po okolicy, nie wiem po co, i nie przeglądając go wsunąłem do aktówki.

Było gorąco i duszno, ale maszerowałem dziarsko. Lasek przez te trzydzieści lat zmienił się w prawdziwy las, ścieżka była mocno zarośnięta i wyraźnie nie uczęszczana. Wkrótce wyszedłem na przełęcz. Całe N., położone w kotlinie u stóp wielkiego zbiornika retencyjnego, widoczne było jak na dłoni. Szkoła kryta dachówką, biała wieża kościółka, plantacje tytoniu.

 Do licha, nic się nie zmieniło.

Niemal sfrunąłem na ryneczek. Na wystawie u piekarza piętrzył się stos świeżych bułek, znajomy hałas dobiegał od szewca. Wszystko brzmiało, pachniało i wyglądało jak przed laty.

 Marek, gdzie ty się podziewałeś, nieznośny chłopaku! — zabrzmiał naraz znajomy głos.

Ciotka? Niemożliwe, teraz miałaby ze sto lat. Ale jednak to była ciotka, rumiana i pulchna jak te bułeczki u piekarza. Parę kroków za nią dostrzegłem Karola, mego kuzyna równolatka. Stał w mundurku szkolnym i z namysłem dłubał w nosie…

 Następnym razem, jak będziesz tak bałaganił, nie dostaniesz podwieczorku — gderała dalej ciotka. — No, chodź do domu, andrusie.

Śmiesznie jest słuchać takich słów będąc szpakowatym dżentelmenem z czarną aktówką. Oszołomiony — jednak usłuchałem.

Jak dawniej wchodziło się do domu brudnawą przybudówką od podwórza, pachnącą obierkami i gorącą wodą z przyległej pralni. Po drodze parokrotnie próbowałem powiedzieć ciotce, że nie mam trzynastu lat… ale było to rzucanie grochu o ścianę. A na ścianie między zegarem i widoczkiem przedstawiającym Dianę w kąpieli wisiał kalendarz.

 5 lipca 1950 roku…

Jeszcze raz popatrzyłem na ciotkę i Karolka.

 Ja chyba śnię.

 Nie zapomnij o nałożeniu sobie szpinaku! — powiedziała staruszka, a Karolek dorzucił szeptem:

 Zerwałeś się dziś z lejb, prawda? Weź mnie jutro ze sobą… Ja wiem, co ty robisz w lesie.

Trwał zwariowany dzień. Grałem w piłkę. Potem ciotka ślęczała nade mną, zmuszając do odrabiania matematyki, a wieczorem przyszły dziewczynki i chichocząc zapraszały mnie na ognisko.

 Marek nigdzie nie pójdzie — zdecydowała moja opiekunka.

Nadal nikt nie zauważył mojej dorosłości. Co więcej, wszyscy automatycznie przestawali mnie słuchać, gdy próbowałem wyjść z roli nastolatka.

Noc miałem ciężką, śniły mi się koszmary…

 Wstawaj, spóźnisz się do szkoły! Już po ósmej! Szarpanie i gwizd czajnika wyrwały mnie ze snu.

 Do jakiej szkoły?… Ja muszę wracać na dworzec.

 Tu masz drugie śniadanie i pamiętaj, uważaj na matematyce.

Pomyślałem o zaczynającym się dziś sympozjum i rzuciłem okiem na kalendarz. 5 lipca 1950 roku.

Oczywiście do szkoły nie poszedłem. Tornister cisnąłem w krzaki, sam zaś pobiegłem w stronę lasu. Doskonale znałem drogę, a mimo to pobłądziłem; niby cały czas szedłem prosto przed siebie, ale zawsze w końcu znajdowałem się poniżej przełęczy. Cholerna sprawa! Za trzecim razem wytropił mnie tam jedyny miasteczkowy milicjant i za ucho zaprowadził do szkoły.

Pierwszą rzeczą, którą zauważyłem na tablicy, to data 5 lipca…

Nie pamiętam, przez ile dni powtarzała się ta sytuacja. Codziennie scenariusze były takie same albo prawie takie same. Nie udało mi się wydostać z miasteczka. Próba dotarcia do telefonu skończyła się fiaskiem.

 Dzieciom nie udostępniamy międzymiastowej — powiedziała urzędniczka.

Radio podawało codziennie identyczny serwis wiadomości. Na obiad był ciągle szpinak i szpinak. Czas stanął.

Wpadłem w rozpacz. Miotałem się w zaczarowanym kręgu, którego nie mogłem skruszyć ani opuścić… Straszne. Gdzieś po tygodniu zauważyłem, że posiwiałem w dwójnasób. I wtedy po raz pierwszy otworzyłem moją aktówkę. Znajdował się tam referat na sympozjum (które już dawno musiało się skończyć) i kalendarz na rok 1980 oraz krótki przewodnik po okolicy. Otworzyłem go, obejrzałem pięć razy znajomą mapę, a potem otworzyłem na rozdziale poświęconym N. Szczególnie końcówka notatki była zastanawiająca. „Dokładnie o 12.00 w nocy, dnia 5 lipca 1950 roku, na skutek pęknięcia zapory N. zostało kompletnie zniszczone i przykryte grubą warstwą szlamu. Dotąd nie zrekonstruowane”.

Błyskawica przeleciała przez mózg. Nagle odblokowały mi się luki w pamięci. Przynajmniej ich część. Zrozumiałem, dlaczego mając trzynaście lat spędziłem parę miesięcy w szpitalu. Choć momentu samej awarii nie pamiętam (musiała zaskoczyć mnie we śnie), zrozumiałem, dlaczego moi rodzice nigdy nie wspominali mi o mieście mojego dzieciństwa, o ciotce, o Karolku…

A na kalendarzu był ciągle 5 lipca. Zegar wskazywał 19.35! Czułem, że muszę się stąd wyrwać! I znów coś mi się przypomniało.

Jako chłopiec lubiłem bawić się w pirotechnika, zgromadziłem nawet spory zapas ładunków wybuchowych, wydobytych z pocisków pozostałych po ostatniej wojnie… Stary bunkier z mym arsenałem odszukałem bez trudu.

W tej chwili mam już wszystko, co potrzeba, i stoję pod zaporą.

Powinno się udać i tym razem.

Dochodzi północ.


Epizod

 

Różne rzeczy potrafią chodzić za człowiekiem, za jednym chodzi wódka, za innym kobiety, natomiast za Filipem chodził tego wiosennego dnia stary człowiek, którego zmiętoszona twarz dziwnie kontrastowała z doskonale skrojonym ciemnym garniturem.

Po raz pierwszy zobaczył tę gębę odbijającą się w szybie, gdy przystanął przed „Delikatesami”, później mignęła mu w tłumie przechodzącym przez skrzyżowanie… Mógł przysiąc, że stary człowiek go śledzi. Ale dlaczego? Filip zajmował się literaturą dość hermetyczną, nie interesującą ani ludzi zawodowo trudniących się śledzeniem, ani tym bardziej wrogich ośrodków. Może to ojciec tej małej Zuzi? — przemknęło mu przez myśl. Wykluczone, ojciec apetycznej nastolatki, którą zajmował się na ostatnim party u Stefana, musiał być grubo młodszy. Przez chwilę pomyślał o wzięciu taksówki, aby urwać się nieznajomemu, ale na placu Zbawiciela ogonek na parkingu i całkowity brak pojazdów nie wróżyły powodzenia tej koncepcji. Doszedł do Alej. Stary człapał za nim w odległości kilkunastu kroków. Zaczynało się to robić zabawne. Filip skręcił nagle w cienistą alejkę Parku Ujazdowskiego i ostentacyjnie usiadł na ławce. Stary zrobił to samo. Milczeli.

 Jak ma coś pan do mnie, to już! — Młody literat od wrócił się znienacka do eleganckiego starucha. — Spieszę siei

 Nie śpieszyłbyś się, gdybyś mnie wysłuchał — sapnął nieznajomy.

 Od kiedy jesteśmy na ty? — W głosie Filipa zabrzmiała irytacja.

 Ho, ho, od bardzo dawna.

 Co u pana znaczy dawno, mam dwadzieścia pięć lat i…

 Masz dwadzieścia cztery lata, dwa miesiące i siedem dni. — Natręt szelmowsko przymrużył oko.

Stawało się jasne, że musi to być jakiś dociekliwy wielbiciel młodego talentu literackiego.

 Fakt, ale czy to ma jakieś znaczenie? — Poeta wzruszył ramionami.

 Pamiętasz, jak mawiał wuj Augustyn: „To, co nie ma znaczenia dzisiaj, już jutro może się okazać ostatnią deską ratunku”.

Filip dokonał w myślach błyskawicznej rekapitulacji bliższych i dalszych krewnych, ale stary nie pasował mu do żadnej gałęzi drzewa genealogicznego, z gałęzią wuja Augustyna włącznie. Krótką biografią młodego twórcy jak dotąd interesowała się jedynie Aneta, zbierająca materiał do pracy magisterskiej o poezji młodych, zresztą z biografii szybko przeniosła się na tapczan, gdzie łatwo odnaleźli nie tyle zbieżność poglądów, co szeroką płaszczyznę wzajemnego zainteresowania. Stary zaś na wielbiciela nie wyglądał… A może interesują go młodzi mężczyźni? Na wszelki wypadek cofnął się na ławce.

Tajemniczy rozmówca zachichotał.

 A pamiętasz tę ławeczkę? — Ponieważ Filip nie pamiętał, ciągnął dalej: — No, przypomnij sobie, mając szesnaście lat siedziałeś na niej…

 O co panu chodzi? Pan z milicji?

Rozmówca tylko pokręcił siwą łepetyną, stwierdzając, że w ogóle to przybywa z dość daleka, a teraz chciałby tylko wiedzieć, czy Filip pamięta Joannę. Znów trzeba było zrobić mały remanent Joann. (W grę wchodziły cztery — barmanka z klubu, śmieszna ruda montażystka z telewizji, modelka z ,,Cory”, zaraz… może ta nieletnia laureatka festiwalu piosenki studenckiej przed dwoma laty, tylko że ona chyba nazywała się Majka?) Zresztą od pięciu lat wszystkie imiona pozostawały w swobodnym związku z ciałami, których było dużo i w szerokim wyborze. Pieprzyki myliły się z myszkami, zapach włosów ze smakiem szminek. Wzruszył więc ramionami i powtórzył przeciągle: — Joanna?

 Zadziwiające, że nie pamiętasz, gdy ja ją pamiętam. Najpiękniejsza z całej dziesiątej klasy… Siedzieliście tu na tej ławce. Byłeś taki onieśmielony. Zapadł zmierzch, a ty odważyłeś się tylko zanurzyć usta w jej włosach, nic więcej. — Stary opowiadał o tym z dobrotliwą miną Lwa Tołstoja.

 Pan nas wtedy podglądał?

 Uchowaj Boże, byłem tylko tutaj.

 A nam się wydawało, że na tej alejce nie ma nikogo! Dużo pan o mnie wie.

 Chyba wszystko — w głosie nieznajomego zabrzmiał ton przechwałki. — Zresztą możesz sprawdzić. Pytaj, o co zechcesz, o najbardziej intymne szczegóły swego życia, nigdy nie wypowiedziane myśli…

Zabawa robiła się coraz bardziej zajmująca. Niewątpliwie stary był jakimś telepatą, który lubił sprawdzać swe możliwości w plenerze. Bo faktycznie wiedział o Filipie wszystko. Przypomniał najwcześniejsze wrażenia przedszkolne, przymusową kąpiel w przeręblu, szczegóły wycieczki do klasztornych podziemi, nieudaną noc z Elżbietą i szampańskie weekendy z Marią. Męską rozmowę z Arturem, kiedy nie dość, że oberwał po twarzy, ale po raz pierwszy dowiedział się prawdy o sobie. Wreszcie jasnowidz zadeklamował wiersz, który powstał ubiegłej nocy, i w przypływie energii zrzucił krawat rozpinając koszulę. Poniżej grdyki błysnęła charakterystyczna blizna po usunięciu tarczycy. Filip spocił się. Sam przeszedł tę operację trzy lata temu. Z dobrotliwego Tołstoja wyłaził niesamowity Dostojewski. Młody człowiek zerwał się na równe nogi, ale stary powstrzymał go zdecydowanie.

 Nie ma co ukrywać, Filipie. Jestem tobą!

Tego było już za wiele. Udając, że nadal słucha wynurzeń niewątpliwego psychopaty, młody twórca począł rozglądać się za kimś, kto ewentualnie mógłby udzielić mu pomocy. Głos starego przybrał tymczasem ton twardy, srogi, ton zagniewanego ojca.

 Nie szukaj innych wytłumaczeń, Filipie, kiedy masz przed sobą najprostsze, jestem tobą starszym o te trzydzieści sześć lat…

 Nie powiem, żebym się najlepiej trzymał — zauważył ironicznie.

 Wódka, narkotyki, choroba — powiedział cicho stary. — Jeśli chcesz, opowiem ci twoje dalsze życie…

 Kto by nie chciał?

 No to ci powiem, choć nie będzie to opowiastka dla grzecznych dzieci. Zacznijmy od wizji lokalnej. Jesteś doskonale zapowiadającym się młodym twórcą. Swoimi eksperymentami trafiłeś w określoną modę. Zapotrzebowanie! Choć to już może za duże słowo. Faktem jest, że twój debiutancki tom spotkał się z uznaniem. A te kilka wierszy, których jeszcze nie wydałeś, również zostanie docenione. Z opowiadań liczą się dwa. Pierwsze. Będziesz miał szczęście, bo twoją sztukę, tę z zeszłorocznego „Dialogu”, weźmie za pół roku świetny inscenizator, z błahostki zrobi arcydzieło. To wszystko!

 Piszę powieść…

 Ale jej nie skończysz, podobnie jak tej sztuki dla Krakowa… A w życiu — też same pozytywy, masz wyrozumiałą żonę, rocznego syna, kobiety cię uwielbiają. Nie wiesz nawet, jak powinieneś być szczęśliwy.

 To moja sprawa.

 Nasza. Popatrz teraz na mnie. Prawda, zupełnie inny człowiek? Ale jeśli przyjrzysz się— uważnie, znajdziesz podobieństwo. Widzisz faceta, który niczego w życiu nie dokonał, wszystko, co zaczęte, pomarnował, zrobił masę złych rzeczy, a kiedy umarł, pies z kulawą nogą nie uronił nad nim łzy.

 Pan nie żyje, to bardzo przykre — Filip spróbował odezwać się tonem możliwie swobodnym.

 Umarłem dokładnie wczoraj. Licząc według twego czasu — dokładnie za trzydzieści sześć lat.

 Piękny wiek! Wieszczowie umierali znacznie wcześniej.

 Żartuj sobie, żartuj! Możesz nie wierzyć, ale przekraczasz właśnie swój szczyt. Już ostatnio zacząłeś dużo pić…

 Mam mocną głowę!

 I coraz gorzej piszesz. Przyjmują ci wszystko, co z pióra skapnie, masz powodzenie, robisz więc na akord. Tymczasem za dwa lata zacznie się mówić o literackiej pomyłce. Zwłaszcza gdy minie euforia wywołana twoją sztuką o demonach. I przeje się moda na eksperymenty. Prawdziwe nieszczęście zacznie się jednak wraz z Gabrielą. Tą piosenkarką.

 Nie znam jej osobiście! Choć rzeczywiście diablo ładna dupeczka.

 Poznasz ją za tydzień w Spatifie. Po miesiącu rzucisz dla niej żonę. I powieść. Zaczniesz pisać piosenki. A potem ona cię rzuci. Znowu picie! Coraz więcej niepowodzeń. Klapa kolejnej sztuki. Picie! Odwyk. Powrót do domu, znów zerwanie. Twoja żona, nie mogąc znieść tej huśtawki, jedenastego sierpnia, za cztery lata, odkręci gaz. Picie! Narkotyki! Coraz gorsze piosenki. Kryminały dla chleba. Szyderstwa kolegów. Potem, kiedy zmienią się układy, będziesz chciał się odegrać. Zeszmacisz się do tego stopnia, że twoje, właściwie nasze nazwisko, stanie się synonimem lakiernictwa i lokajstwa. Pewnego zimowego dnia twoja szkolna miłość Joanna odeśle ci pocztą twój debiutancki tomik. Ale ciebie to już wtedy nie poruszy. Będziesz wierzył, że wchodzisz w nowy okres kariery. Tak, urzędniczej. Potem nastąpi przebudzenie. Bardzo bolesne. Klinika. Próba rozpoczęcia od nowa. Pół roku spędzisz w Bieszczadach z Anną. Tam dopadnie cię wiadomość o śmierci twego syna.

 Rafała?!

 Głupi przypadek, furgonetka wpadnie w poślizg na oblodzonej ulicy i poleci na wysepkę autobusową. Rafał właśnie będzie wracać z liceum plastycznego. Duży talent!

 Przestań!!!

 A potem któregoś dnia odejdzie Anna… Też bez sensu. I nie wiadomo nawet dlaczego. Może dlatego, że Charles, ten skubany żabojad, okazał się lepszy w łóżku. Dalej będzie już tylko powolna wegetacja. Długie, puste lata zapomnienia, walki z chorobą. Umrzesz samotnie w wieku sześćdziesięciu lat na raka żołądka jako podrzędny autor kryminałów do czasopism.

Mężczyzna umilkł, a Filip poczuł, jak ciary chodzą mu po plecach.

 Interesujące. Ale jeśli to prawda, nie można odmówić panu okrucieństwa. Po co mi pan to opowiedział? Mam się ustatkować, a może zacząć pracę nad sobą…

 Znam twój charakter, Filipie, zryw potrwałby może tydzień, potem wszystko wpadłoby na powrót w koleinę przeznaczenia. Ale ja mam plan! Jesteś, jak powiedziałem, na szczycie. I jest jeden sposób, by na nim pozostać. Twój niewielki, ale wartościowy dorobek uzupełni mitologia. Będziesz nowym Bursą, Hłaską, Wojaczkiem…

Młody autor wzruszył ramionami.

 Ciekawe, jaki to sposób?

 Zejdziemy na dół Piękną, przy rogu Rozbrat i Górnośląskiej weźmiesz taksówkę. Razem z tobą będzie chciała się zabrać starsza kobieta. Zgodzisz się. Gdyby nie dzisiejsza rozmowa, zapewne usiadłbyś z tyłu. Po dziesięciu minutach na Wisłostradzie dojdzie do kraksy. Dwie ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin