Cykl Arabski 02- Przez Dziki Kurdystan.pdf

(1815 KB) Pobierz
K AROL M AY
P RZEZ DZIKI K URDYSTAN
Opowieść podróżnicza
T YTUŁ ORYGINAŁU NIEMIECKIEGO : D URCHS WILDE K URDISTAN
P RZEŁOŻYŁA : M AŁGORZATA Ł UKASIEWICZ
Opowiedziana tu historia dzieje się w latach siedemdziesiątych ubiegłego stulecia
I. N OCNA UROCZYSTOŚĆ
Wracaliśmy od wodza Kurdów badynańskich. Gdy dotarliśmy na szczyt wzniesienia, skąd
można było ogarnąć wzrokiem całą dolinę czcicieli szatana, w pobliżu domu należącego do
Alego beja ujrzeliśmy ogromny stos, który kilku jezydów ciągle powiększało. Obok stał pir
Kamek i od czasu do czasu dorzucał kawałek ziemnej żywicy.
— To stos ofiarny — rzekł Ali bej:
— A co ma być ofiarą? — zapytałem.
— Nie wiem.
— Może jakieś zwierzę?
— Tylko poganie składają ofiary ze zwierząt.
— Więc może plony?
— Jezydzi nie palą ani zwierząt, ani plonów. Pir nie mówił mi, co chce spalić, ale to bardzo
święty człowiek i cokolwiek uczyni, uczyni słusznie.
Z przeciwległego wzgórza nadal jeszcze rozbrzmiewały powitalne salwy przybywających
pielgrzymów, i nadal odpowiadano im z doliny Gdyśmy dotarli na miejsce, miałem wrażenie,
iż dolina nie zdoła pomieścić już więcej ludzi. Zostawiliśmy wierzchowce i poszliśmy w stronę
grobu. Po drodze biło źródełko, ujęte w kamienną cembrowinę. Na jednym z kamieni siedział
mir Szejk chan i rozmawiał z grupą pielgrzymów, którzy z szacunku nie śmieli się doń nadto
zbliżyć i stali godnie w pewnym oddaleniu.
— To święta studnia i tylko mirowi, mnie i kapłanom wolno siadać na kamieniach. Nie
gniewaj się wiec, że będziesz musiał stać! — rzekł do mnie Ali.
— Nie obawiaj się! — odparłem. — Umiem uszanować wasze zwyczaje.
Gdy byliśmy już blisko, na znak mira stojący rozstąpili się, by zrobić nam przejście. Mir
podniósł się, uczynił kilka kroków w naszą stronę i kolejno podał nam rękę.
— Witajcie ponownie! Siądźcie tu obok mnie.
Wskazał bejowi miejsce z lewej strony, mnie zatem wypadło usiąść po jego prawicy.
Siadłem na uświęconym kamieniu, nie dostrzegłszy, by ktokolwiek z obecnych poczuł się tym
urażony. Był to wielce krzepiący znak wielkoduszności i tolerancji.
— Czy rozmawiałeś z wodzem Badynańczyków? — spytał mir.
— Tak — odrzekł bej. — Wszystko układa się jak najlepiej. Przemówiłeś już do
pielgrzymów?
— Nie.
— Pora już, by ludzie się zebrali. Wydaj rozporządzenia.
— Ależ nie! Jestem duchowym zwierzchnikiem jezydów. Cala reszta należy do ciebie. W
żadnym razie nie chcę odbierać ci sławy obrońcy wiernych i pogromcy wroga.
I z takim przykładem skromności trudno zapewne byłoby spotkać się gdzie indziej. Ali bej
podniósł się i odszedł. Rozmawiając z mirem zauważyłem poruszenie wśród pielgrzymów,
którzy coraz tłumniej gromadzili się przy źródle. Kobiety pozostały na dawnych miejscach,
dzieci również, mężczyźni natomiast ustawili się szeregiem wzdłuż strumienia, wodzowie, zaś
poszczególnych szczepów, rodów i miejscowych wspólnot skupili się wokół beja, który
powiadamiał ich o zamysłach mutesarryfa z Mosulu. Panował przy tym spokój i porządek, jak
na paradzie europejskich wojsk, zgoła odmienny od hałaśliwego tumultu, jaki zazwyczaj
można obserwować wśród wschodnich wojowników. Po jakimś czasie zgromadzenie rozeszło
się składnie, a wodzowie jęli przekazywać swoim ludziom wiadomości i polecenia beja. Ali bej
tymczasem wrócił do nas.
— Co zarządziłeś? — spytał mir.
Zapytany wyciągnął rękę i wskazał oddziałek może dwudziestu mężczyzn, posuwający się
w górę tą samą dróżką, którą niedawno wracaliśmy do doliny.
— Spójrz, to są wojownicy z Airanu, Hadżi Dżo i Szura Chan, którzy świetnie znają tę
okolicę. Wyszli naprzeciw Turkom i ostrzegą nas w porę o ich pochodzie. Wystawiłem też
posterunki od strony Baadri, więc wróg nie zdoła nas zaskoczyć. Do nadejścia nocy mamy
jeszcze trzy godziny — to dość, by przenieść wszystko, co nam tu niepotrzebne, w dolinę Idis.
Mężczyźni zaraz wyruszą, a Selek ich poprowadzi.
— Czy tylko zdążą wrócić przed rozpoczęciem świętych obrzędów?
— Na pewno.
— A więc niech idą.
Po jakimś czasie przed nami począł przesuwać się długi rząd mężczyzn, prowadzących
zwierzęta lub dźwigających rozmaite manatki.
Jeden po drugim znikali stopniowo za grobowcem, a po chwili wynurzali się znowu w
gorzelna skalnej drodze; z miejsca, gdzie siedzieliśmy, można było śledzić ich przemarsz aż do
chwili, gdy skrył ich wysoki, gęsty las.
Poszliśmy z Alim się posilić. W chwilę później przystąpił do mnie baszybozuk.
— Panie, muszę ci Coś rzec.
— Cóż takiego?
— Grozi nam wielkie niebezpieczeństwo.
— Jakież to?
— Nie wiem, ale te pachołki szatana od pół godziny wpatrują się we mnie strasznym
wzrokiem. Wygląda, jakby chcieli mnie zabić!
Ponieważ buluk emini miał na sobie mundur, zachowanie jezydów, którzy spodziewali się
tureckiej napaści, wydawało się w pełni zrozumiałe. Byłem jednak pewien, że nie spotka go nic
złego.
— Kiepska sprawa — rzekłem mimo to. — Jeśli cię zabiją, któż będzie dbał o ogon twego
osła?
— Panie, oni zakłują i osła! Czy nie widziałeś, że pozabijali już większość bawołów i
owiec?
— Twój osioł nie ma się czego obawiać, a ty także nie. Stanowicie parę i nikt was nie
rozłączy.
— To dobrze. Bałem się, kiedy cię nie było. Czy teraz znowu gdzieś się wybierasz?
— Nie. Ale tobie rozkazuję nie wychodzić z domu i nie zadawać się z jezydami. W
przeciwnym razie nie ręczę za twoje bezpieczeństwo.
Bohater, którego mutesarryf przydzielił mi do ochrony, odszedł nieco pokrzepiony na
duchu. Ale doszło mnie też ostrzeżenie z innej strony, odszukał mnie Halef.
— Sihdi, czy wiesz, że będzie wojna?
— Wojna? Między kim a kim?
— Między Osmanlylar a czcicielami szatana.
— Słyszałeś chyba, o czym mówiliśmy dziś rano w Baadri?
— Nic nie słyszałem, bo rozmawialiście po turecku, a ci ludzie wymawiają tureckie słowa
tak, że nie mogę ich zrozumieć. Ale widziałem wielkie zgromadzenie, a potem mężczyźni
sprawdzali broń. Potem zabrali stąd swoje rzeczy i zwierzęta, a jak poszedłem na górę do szejka
Mohammeda, wyjmował akurat stare naboje z pistoletu, żeby założyć nowe. Wszystko to
przecież świadczy, że szykuje się jakaś niebezpieczna historia!
— Masz rację, Halefie. Wczesnym rankiem Turcy z Baadri i z Kaloni napadną na jezydów.
— Jakie mają siły?
— Półtora tysiąca żołnierzy.
— Wielu z nich polegnie, skoro przeciwnik zna ich plan. Po czyjej stronie staniesz, sihdi, z
Turkami czy z jezydami?
— Wcale nie zamierzam walczyć.
— Nie? — spytał dzielny mały Halef z rozczarowaniem w głosie. — A ja mogę?
— Komu chcesz pomagać?
— Jezydom.
— Jezydom? Uważasz przecież, że chcą cię pozbawić wstępu do raju?
— Oh, sihdi, nie znałem ich. Teraz ich kocham.
— Ale to przecież niewierni!
— A czyż ty sam nie pomagałeś zawsze szlachetnym ludziom, nie pytając, czy wierzą w
Allaha, czy w innego boga?
Mój dzielny Halef chciał mnie kiedyś nawrócić na mahometanizm, teraz zaś widziałem ku
swej radości, że zachwiał się nieco w swych niezłomnych ortodoksyjnych przekonaniach.
— Zostaniesz ze mną — zadecydowałem.
— Wtedy kiedy inni będą odważnie stawali do walki i bili się?
— Może będziemy mieli okazję wykazać jeszcze więcej odwagi i hartu.
— Wobec tego zostanę z tobą. A buluk emini?
— Buluk emini także.
Wszedłem na górę do szejka Mohammeda Emina.
Hamdulillah — Bogu niech będzie chwała, że przychodzisz! — odezwał się. —
Czekałem cię, jak trawa czeka wieczornej rosy.
— Byłeś cały czas tu na górze?
— Tak. Nikt nie powinien mnie rozpoznać, inaczej obawiałbym się zdrady. Jakie nowiny
przynosisz?
Opowiedziałem mu wszystko. Gdy skończyłem, wskazał na leżącą przed nim broń.
— Przyjmiemy ich należycie.
— Nie będzie ci potrzebna broń.
— Nie? Czy nie powinienem bronić siebie i naszych przyjaciół?
— Nasi przyjaciele są dostatecznie silni. Czy chciałbyś wpaść w ręce Turków, którym
ledwo uszedłeś, czy ma cię trafić kula albo cios noża, by twój syn dłużej jeszcze usychał w
więzieniu?
— Efendi, przemawia przez ciebie rozsądek, ale nie odwaga.
— Szejku, wiesz, że nie lękam się wrogów: to nie strach przeze mnie przemawia. Ali bej
zażądał, byśmy trzymali się z dala od bitwy.
Jest zresztą przekonany, że do walki wcale nie dojdzie, ja zaś podzielam ten pogląd.
— Myślisz, że Turcy poddadzą się bez oporu?
— Jeśli tego nie zrobią, zginą wszyscy.
— Tureccy oficerowie są do niczego, ale żołnierze biją się dzielnie. Przedrą się na wzgórza i
ujdą nam.
— Tysiąc pięciuset przeciwko blisko sześciu tysiącom?
— Gdyby tylko udało się ich okrążyć!
— Uda się z całą pewnością.
— Mamy więc udać się wraz z kobietami i dziećmi do doliny Idis?
— Ty — tak.
— A ty?
— Ja zostanę tutaj.
Allah kerim ! Czemu? Toż to pewna śmierć!
— Nie sądzę. Chroni mnie wielkorządca, mam listy polecające mutesarryfa i jest ze mną
buluk emini, którego sama obecność wystarczy; by mi zapewnić bezpieczeństwo.
— Ale co zamierzasz tu robić?
— Zapobiec nieszczęściu, jeśli to możliwe.
— Czy Ali bej o tym wie?
— Nie.
— A mir Szejk chan?
— Też nie. Dowiedzą się, jak przyjdzie pora.
Z najwyższym trudem zdołałem na koniec skłonić szejka, by zaaprobował mój plan.
Wallahi ! Drogi, którymi podążają ludzie, zapisane są w Księdze — rzekł. — Nie będę cię
namawiał, byś odstąpił od swego zamiaru, ale zostanę tu razem z tobą.
— Ty? To niemożliwe!
— Dlaczego?
— Byłoby źle, gdyby Turcy cię znaleźli.
— A jeśli znajdą ciebie?
— Ależ wyjaśniłem ci właśnie, że nie grozi mi żadne niebezpieczeństwo, ciebie natomiast,
jeśli zostaniesz rozpoznany, czeka los całkiem inny.
— Kres życia zapisany jest w Księdze. Jeśli mam umrzeć, umrę, a w takim razie wszystko
jedno, czy stanie się to tutaj, czy w Amadije.
— Spieszysz ku własnej zgubie, ale zapominasz, że i na mnie sprowadzisz w ten sposób
nieszczęście.
Uznałem, że jedynie tym argumentem zdołam skruszyć jego upór.
— A cóż to ma wspólnego z tobą? — spytał.
— Jeśli będę tu sam, chronią mnie moje dokumenty, jeśli jednak razem ze mną zobaczą
ciebie, nieprzyjaciela mutesarryfa, zbiegłego więźnia, ochrona przestanie działać. Obydwaj
będziemy zgubieni.
W zadumie spuścił wzrok. Rozumiałem dobrze, że wewnętrznie nie może przystać na
wymarsz do doliny Idis i nie popędzałem go z decyzją. Po chwili odezwał się ściszonym,
niepewnym głosem:
— Efendi, czy uważasz mnie za tchórza?
— Nie. Wiem, że jesteś odważny i twoje serce nie zna lęku.
— Co pomyśli Ali bej?
— Ali bej myśli tak samo jak ja, mir Szejk chan także.
— A inni jezydzi?
— Znają twoją sławę i wiedzą, że nigdy nie uciekasz przed nieprzyjacielem. Możesz być
tego pewien.
— A jeśliby powątpiewano o mojej odwadze, czy będziesz mnie bronił? Czy powiesz
otwarcie wobec wszystkich, że wyruszyłem z kobietami do Idis tylko dlatego, aby cię
usłuchać?
— Będę tak mówił wszędzie i wszystkim.
— Dobrze, zrobię więc tak, jak rzekłeś.
Z rezygnacją odsunął strzelbę i znowu zwrócił wzrok ku dolinie, którą z wolna okrywał
wieczorny mrok.
Mężczyźni, którzy przedtem wyruszyli do Idis, już wracali. Szli gęsiego, długim rządkiem,
który na naszych oczach w dolinie załamywał się i rozpraszał.
Od grobu świętego męża huknęła salwa. W tym samym momencie nadszedł Ali bej ze
słowami:
— Zaczyna się wielka uroczystość przy grobowcu. Nigdy dotąd żaden obcy nie był przy tym
obecny, ale mir Szejk chan w imieniu wszystkich kapłanów pozwolił mi was zaprosić.
Był to, rzecz jasna, niezwykły zaszczyt. Jednakże szejk Haddedihnów nie przyjął
zaproszenia.
— Dzięki ci, panie, ale muzułmanom nie wolno słuchać modłów, które nie są skierowane do
Allaha.
Był muzułmaninem, wszakże mógł ubrać tę odmowę w inne słowa. Został w domu, ja zaś
poszedłem za bejem.
Gdyśmy wyszli, naszym oczom ukazał się niezwykły, nieopisanie piękny widok. W całej
dolinie jak okiem sięgnąć płonęły światła: pod drzewami i na gałęziach, w dole nad wodą i na
Zgłoś jeśli naruszono regulamin