nasza mama czarodziejka Joanna Papuzińska.odt

(36 KB) Pobierz

 

Joanna Papuzińska

NASZA MAMA

CZARODZIEJKA

JAK NASZA MAMA ODCZAROWAŁA WIELKOLUDA

Pośrodku naszego miasta jest park. Pośrodku parku - zjeżdżalnia, drabinki i boisko do

grania w piłkę. Tam zawsze chodzimy się bawić.

Aż tu nie wiadomo skąd zjawił się kiedyś w mieście wielkolud. Od razu zajął cały

park dla siebie. Na bramie wywiesił tablicę:

„Nikomu nie wolno tu wchodzić, choćby nie wiem co”.

Całymi dniami wylegiwał się na trawnikach, a wszystkie dzieci musiały bawić się na

ulicy.

Któregoś dnia nasz najmłodszy brat rzucił piłkę tak mocno, że przeleciała przez

ogrodzenie i wpadła do parku. Wielkolud złapał ją i nie chciał nam oddać. Wróciliśmy do

domu z płaczem.

Wtedy nasza mama wpadła w złość.

- No, nie - powiedziała - ja już dłużej tego znosić nie będę!

I poszła do parku.

Wszyscy, nawet dorośli panowie, bali się tego wielkoluda. Ale nasza mama - nie.

Podeszła do niego bliziutko i zawołała:

- Nie pozwalam dokuczać małemu dziecku!

A ponieważ zobaczyła, że wielkolud ma kurtkę rozerwaną na plecach, powiedziała

jeszcze:

- Taki duży, a wygląda jak obdartus! Jak panu nie wstyd! Proszę zaczekać, wezmę igłę

z nitką i zaszyję dziurę!

Bo naszą mamę okropnie denerwuje, kiedy ktoś jest nieporządnie ubrany. Więc

posłała nas po igłę i nici, przystawiła do pleców wielkoluda drabinę ogrodniczą i zaczęła mu

cerować kurtkę.

Szyła, szyła, aż nagle drabina zachybotała się i nasza mama niechcący ukłuła

wielkoluda igłą.

- O, przepraszam - powiedziała, bo wielkolud syknął.

Ale wielkolud syczał dalej. Mama zobaczyła, że przez dziurkę zrobioną igłą powietrze

ucieka z niego jak z przedziurawionej opony. Kurczył się i kurczył, a po pięciu minutach stał

się zwyczajnym chłopakiem - mniej więcej takim jak ja.

- Bardzo dziękuję! - powiedział do mamy. - Pani mnie odczarowała! Ja byłem bardzo

zarozumiałym chłopcem i ciągle chodziłem nadęty. Zdawało mi się, że jestem najmądrzejszy,

najpiękniejszy i najważniejszy na świecie. Od tego nadymania robiłem się coraz większy i

większy, aż w końcu stałem się wielkoludem. Z początku podobało mi się to nawet, bo byłem

największy i najsilniejszy. Ale co z tego? Nikt mnie nie lubił, nikt nie chciał się ze mną

bawić. Teraz wiem, że lepiej być zwyczajnym chłopcem i nie nadymać się. Mogę wrócić do

domu. Do widzenia! A tutaj jest piłeczka!

I znów w naszym mieście stało się wesoło i bezpiecznie jak zawsze. Znów mogliśmy

spędzać całe dnie w parku.

Ale od tej pory nasza mama boi się, żeby któreś z nas nie zamieniło się w wielkoluda.

Dlatego ma zawsze naszykowaną miseczkę z mydłem i słomką do puszczania baniek.

Gdy tylko któryś z nas zacznie sobie myśleć, że jest „naj... naj... naj...” i nadymać się - mama

daje mu słomkę i mówi:

- Masz, popuszczaj sobie trochę baniek mydlanych. To ci dobrze zrobi, wydmuchasz z

siebie całą zarozumiałość. Bo zdaje mi się, że jesteś za bardzo nadęty!

JAK NASZA MAMA ZREPEROWAŁA KSIĘŻYC

Mama opowiadała potem, że obudziła się w nocy, bo księżyc świecił jej prosto w

twarz. Wstała z łóżka, aby zasłonić okno. I wtedy usłyszała, że ktoś pochlipuje na dworze.

Więc wyjrzała oknem, ciekawa, co tam się dzieje. I zobaczyła, że księżyc świeci na niebie z

bardzo smutną miną, a po brodzie osłoniętej małą, biała chmurką, płyną mu łzy.

- Co ci się stało? - spytała nasza mama. - Dlaczego płaczesz?

- Buuuuu!... - rozpłakał się wtedy księżyc na cały głos - chciałem zobaczyć, jak

wygląda z bliska wielkie miasto, spuściłem się na dół, zaczepiłem o wysoką wieżę i

obtłukłem sobie rożek!

Księżyc odsłonił białą chmurkę i mama zobaczyła, że ma odtrącony dolny róg.

Wyglądał zupełnie jak nadłamany rogalik.

- Co to będzie! - lamentował księżyc. - Kiedy zrobię się znów okrągły, będę wyglądał

jak plasterek sera nadgryziony przez myszy! Wszyscy mnie wyśmieją!

- Cicho - powiedziała mu mama. - Cicho, bo pobudzisz dzieci. Chodź tu na balkon,

połóż się na leżaku i poświeć mi, a ja spróbuję wymyślić jakąś radę na twoje zmartwienie.

Księżyc podpłynął do balkonu i ułożył się ostrożnie na leżaku. A mama założyła

szlafrok, pantofle i poszła do kuchni. Cichutko wyciągnęła stolnicę, mąkę, jaja, śmietanę i

zagniotła wielki kawał żółciutkiego ciasta.

Z tego ciasta ulepiła rożek, taki jakiego brakowało księżycowi.

- Siedź teraz spokojnie - powiedziała - to ci przyprawię ten twój nieszczęsny rożek.

Okleiła mama księżycowi brodę ciastem, równiutko i wylepiła taki sam rożek, jak ten,

co się obtłukł. Potem wzięła jeszcze parę skórek pomarańczowych i skórkami, jak plastrem,

przylepiła ciasto do księżyca.

- Gotowe! - powiedziała. - Za kilka dni rożek ci przyrośnie i będziesz mógł te plasterki

wyrzucić. Ale pamiętaj, na drugi raz nie bądź gapą, omijaj sterczące dachy i wysokie wieże.

Przecież mogłeś się rozbić na kawałki!

 

JAK NASZA MAMA OBRONIŁA STATEK PRZED BURZĄ

Kiedy byliśmy na wakacjach nad morzem, poznaliśmy rybaków, którzy pływali

kutrem rybackim i łowili ryby.

I mama, i my oczywiście też - bardzo chcieliśmy popływać takim kutrem. Kiedyś

mamie udało się uprosić jakoś rybaków i zabrali nas z sobą.

Weszliśmy na pokład, motor zawarczał i kuter odbił od brzegu. A potem oddalał się

od niego coraz bardziej i wkrótce nie było już widać lądu, tylko morze i morze.

Był piękny dzień. Wszyscy zamykaliśmy oczy i wystawialiśmy twarze do słońca, żeby

się opalić.

Pewnie dlatego nie zwróciliśmy uwagi na małą, ciemną chmurkę, która pokazała się

na niebie. Zauważyli ją za to rybacy. Zaczęli zbierać się na pokładzie i pokazywać sobie

chmurkę palcami.

Potem na pokład wyszedł kapitan kutra. Gdy pokazano mu chmurkę, bardzo się

zaniepokoił.

- Ta wstrętna chmurka - powiedział - bardzo mi się nie podoba! Żeby tylko nie było

przez nią nieszczęścia!

- Dlaczego? - spytała mama. - Co komu może szkodzić taka mała chmurka?

- Mała - odrzekł kapitan - ale czarna. Z ciemnej, brudnej chmurki robi się potem

chmurzysko na całe niebo i burza na morzu. A kiedy jest burza na morzu, nie zawsze takim

statkom jak nasz udaje się cało i zdrowo powrócić do portu.

- A czy myśli pan, że gdyby chmurka była biała, to nie byłaby taka groźna?

- No pewnie! - krzyknął kapitan. - Mała, biała chmurka jest zupełnie nieszkodliwa.

Ale ten brudas - to co innego.

- To trzeba uprać brudasa! - zawołała nasza mama. - Mogłabym się tym zająć, tylko

niech panowie pomogą mi ją złapać, zanim urośnie zbyt duża. Najlepiej chyba będzie

schwytać ją siecią.

Rybacy zarzucili więc sieć na niebo i złapali chmurkę. Teraz wszyscy ciągnęliśmy

sieć z całej siły na dół, aż wreszcie ściągnęliśmy ją na pokład. A mama stała już nad

olbrzymią balią, pełną spienionych mydlin.

Wepchnęła chmurkę do balii razem z siecią. Dopóty wygniatała ją i tarła i dosypywała

proszku do prania, dopóki mydliny nie stały się zupełnie białe.

- Teraz cię wypłuczemy, moja droga - powiedziała do chmurki.

Rybacy chwycili sieć i zanurzyli ją w morskiej wodzie.

- Porządnie płuczcie! - komenderowała mama. - Chlup, chlup! W górę i na dół! O, tak,

wystarczy!

Sieć wyciągnięto na pokład. Mama wycisnęła chmurkę z wody i roztrzepała ją, aby

stała się puszysta. Robiła tak zawsze, gdy prała nasze sweterki.

- No - powiedziała mama do chmurki - widzisz teraz, że możesz być prawdziwą

ozdobą nieba, a nie postrachem marynarzy.

I wypuściła chmurkę na wolność.

Mała, wilgotna jeszcze chmurka uniosła się do góry jak balonik napełniony gazem.

Wróciła, teraz już biała jak kłaczek waty, na swoje dawne miejsce na słonecznym niebie. A

my mogliśmy bez obawy płynąć dalej przez morze.

JAK NASZA MAMA HODOWAŁA POTWORA

Siedzieliśmy przy kolacji, ale było jeszcze widno, bo to się stało w sierpniu.

I nagle usłyszeliśmy jakieś łomoty i straszne wrzaski. A potem jakby słoniowy tętent.

A potem, złamał się płotek i do ogródka wpadł jakiś nieznajomy zwierz, wielki prawie jak

nasz dom. Podbiegł do ściany i przytulił się do niej, jakby chciał się ukryć. Swój ogromniasty,

żółwiowaty łeb wsadził przez otwarte okno do naszej kuchni i położył na stole. Trząsł się cały

ze strachu. I miał się czego bać, bo za nim leciała gromada ludzi z kijami, drągami i

kamieniami.

- Smok! Smok! - wrzeszczeli oni. - Zabić go! Zastrzelić!

Wśród tych ludzi kręcił się także nasz pan od przyrody. Wyrywał im z ręki kije. Coś

tłumaczył, ale mało kto go słuchał. Jakiś duży chłopak zamierzył się kamieniem prosto w łeb

biednego, przestraszonego zwierza.

- Mamo, to gad przedpotopowy? - wyszeptał nasz najstarszy brat.

- Mamo, nie daj go zabić! - wrzasnął nasz najmłodszy brat.

I wtedy nasza mama wybiegła na ganek. Okazało się, że kiedy potrzeba, nasza mama

umie krzyczeć głośniej niż najpotężniejszy głośnik uliczny.

- Łobuzy! - zawołała nasza mama. - Zabijać im się zachciało. Zrobił wam jaką

krzywdę czy co? Nie słyszeliście o ochronie przyrody? To nie przyroda! Zostawcie go w

spokoju! A zresztą to jest mój ogródek i proszę mi się tu nie kręcić!

Wszyscy jakoś ucichli. Więc nasz pan od przyrody wysunął się z tłumu i powiedział

tak:

- Słuchajcie, ludzie! Takie zwierzęta jak to - gady przedpotopowe - żyły bardzo dawno

na świecie. Nazywały się dinozaury. Żywiły się roślinami, nikomu nie robiły krzywdy. I

bardzo dawno wszystkie wyginęły, teraz nie ma już ich wcale. Nie mam pojęcia, jakim cudem

ten jeden znalazł się nagle w naszym mieście, ale skoro już jest, nie możemy pozwolić, żeby

zginął. Tę sprawę muszą zbadać uczeni przyrodnicy. Żywy dinozaur! Taka okazja zdarza się

raz na sto tysięcy lat! Zaraz idę zadzwonić w tej sprawie do Warszawy!

I stało się tak, że kiedy pan skończył mówić, w ogródku nie było już prawie nikogo.

Bo wszyscy się zawstydzili i poszli do domów. Pan pobiegł na pocztę do telefonu.

A nasza mama już stała przy oknie w kuchni i karmiła dinozaura sałatą.

- Biedaczku - mówiła do niego - jeszcze się trzęsiesz ze strachu! Nie bój się, nie damy

cię skrzywdzić.

A on zjadał sto siedemnastą główkę sałaty i łypał na mamę swoimi małymi

poczciwymi oczkami.

Mieszkał u nas przez trzy dni. Mama nazwała go Kubusiem. Był bardzo spokojny,

tylko jadł okropnie dużo i gdyby nie to, że wszystkie dzieci z naszej ulicy znosiły dla niego

trawę i gałęzie, szybko zabrakłoby dla niego jedzenia.

- Czy nie przesadzasz, Marysiu? - pytał tata po powrocie do domu. - Wyrwałaś dla

tego zwierzaka całą sałatę z ogródka!

- O, nie szkodzi! - mówiła mama. - Taka okazja trafia się raz na sto tysięcy lat.

Obejdziemy się bez sałaty.

A czwartego dnia przed nasz dom zajechała ogromna ciężarówka, żeby zabrać

Kubusia do specjalnego pomieszczenia, jakie zostało dla niego przygotowane w zoo. Było

nam go szkoda, ale wiedzieliśmy, że tak będzie dla niego najlepiej. Tylko Kubuś widocznie

myślał inaczej, bo nie dał się w ogóle załadować na samochód.

Wlazł tam dopiero wtedy, kiedy mama go zawołała, a panowie przyrodnicy zaczęli

mamę prosić, żeby odwiozła z nimi Kubusia, bo może być w drodze niespokojny. No i mama

pojechała.

Wróciła na drugi dzień, powiedziała, że Kubuś ma tam, gdzie zamieszkał, dużo

miejsca na spacery i jedzenia pod dostatkiem. Tylko że nie nazywa się Kubuś, a dinozaur z

Makowic. Bo nasze miasto nazywa się Makowice, a on stąd pochodzi.

 

JAK NASZA MAMA SZUKAŁA ZŁODZIEJA

Tam, gdzie byliśmy na wakacjach, rosła w polu samotna, rozłożysta sosna. Lubiliśmy

siedzieć w cieniu tej sosny i słuchać, jak mama nam czyta.

Ale któregoś dnia, gdyśmy tam przyszli, pod sosną nie było w ogóle cienia, tylko

wszędzie słońce i słońce.

- Nieszczęście - zaszumiała sosna na nasze przywitanie - ssskradziono mi cień! Mój

najwspanialszy na śśświecie cień! Ratujcie mnie! Szszukajcie, łapcie złodzieja!

Chcieliśmy jak najszybciej biec na pomoc sośnie, ale mama spokojnie siadła sobie pod

drzewem i zaczęła wypytywać:

- Kogo podejrzewasz?

- Szszaraki! Przez całą noc harcowały tu jak szalone! Skrzyczałam je, bo nie dawały

mi zasnąć. Obraziły się i poszły sobie. Na pewno zabrały ze sobą cień, żeby zrobić mi za

złość! Nie mogłam tego zauważyć, bo przecież mój cień widać tylko wtedy, kiedy jest jasno!

- A wczoraj? - pytała mama. - Dzień był pochmurny, twego cienia też nie mogłaś

widzieć. Może przychodził tu ktoś wczoraj i zabrał go!

- Ależ wczoraj nie było nikogo, z wyjątkiem babci Grzelakowej - tej, co sprzedaje

serki. Schowała się tu przed deszczem. To musiały zrobić szaraki! - upierała się sosna.

- Zobaczymy - powiedziała nasza mama podnosząc się z trawy. - Chodźmy do babci

Grzelakowej!

Babcia Grzelakowa była akurat w domu.

- Dzień dobry - powiedziała nasza mama. - Czy moglibyśmy obejrzeć sobie ten wasz

duży koszyk do noszenia serów? Chłopcy mają zamiar upleść taki sam i chcielibyśmy się

przyjrzeć, jak jest zrobiony.

- A proszę, weźcie go sobie z sionki. Teraz jest już wprawdzie stary i połamany, ale

kiedyś był to naprawdę piękny koszyk.

Mieliśmy bardzo niemądre miny, gdy postawiliśmy babciny koszyk na zalanym

słońcem podwórku. Cień, który rzucał koszyk, był cieniem rozłożystej sosny!

Odczepiliśmy cień od koszyka i poszliśmy oddać go sośnie. Zanim przymocowaliśmy

go z powrotem, minęło tyle czasu, że trzeba było szybko biec na obiad.

- Skąd to wszystko wiedziałaś, mamo? - wypytywaliśmy po drodze. - Skąd wiedziałaś,

że cień jest u babci?

- Już dawno zauważyłam, że koszyk babci Grzelakowej jest w wielu miejscach

popękany i połamany. Kiedy sosna powiedziała, że babcia ukryła się pod nią przed deszczem,

pomyślałam sobie, że może cień zaczepił się o któryś z pękniętych prętów koszyka i babcia

zabrała go ze sobą do domu. Jakoś mi się nie chciało wierzyć w te zające, które ukradły cień.

- Ojej! - zawołał nasz starszy brat. - Powinnaś, mamo, pracować w policji i tropić

prawdziwych złodziei!

- A dlaczego, mamo - zapytał nasz młodszy brat - powiedziałaś babci nieprawdę, że

chcesz zobaczyć koszyk, bo my będziemy pleść taki sam?

- Po pierwsze - odrzekła mama - nie chciałam babci martwić. Gdyby się dowiedziała,

że zabrała sośnie cień, byłoby jej przykro. Przecież zrobiła to niechcący. A po drugie - czy to

nieprawda, że chcecie zrobić taki sam koszyk dla babci, zamiast tego, który już jest

połamany? Wujek na pewno chętnie wam pokaże, jak to się robi!

JAK NASZA MAMA URZĄDZIŁA NAM PODRÓŻ SAMOCHODEM

Na naszej ulicy mieszkali dwaj bracia, których wujek miał samochód. Zazdrościliśmy

im okropnie, a oni puszyli się jak pawie, bo to nie byli dobrzy koledzy. Kiedy ten ich wujek

przyjeżdżał i zostawiał samochód na ulicy, oni nikomu nie dawali się do niego nawet dotknąć.

- Wynocha! - wołali. - Zabierajcie te brudne łapy! Wysmarujecie szyby.

A potem wsiadali z wujkiem do samochodu i wujek obwoził ich naokoło miasta i

wracał, wysadzał ich przed domem i jechał sobie dalej. A nam było okropnie żal.

Któregoś dnia przyszliśmy do domu z ponurymi minami.

- Mamo, my też chcemy mieć samochód.

- Macie przecież samochód - powiedziała mama zdziwiona.

- Wcale nie mamy! - zawołaliśmy chórem.

- A czy to nie jest samochód? - zapytała mama, wskazując przez okno na podwórze.

Stała tam nasza stara drewniana ciężarówka, w której woziliśmy się, kiedy jeszcze byliśmy

mali. Czerwona ciężarówka. Ostatnio już nam się wcale nie chciało nią bawić.

Obraziliśmy się o takie żarty.

- E tam, taki samochód... - powiedzieliśmy tylko, ale nasz najmłodszy brat, który

wszystko bierze na poważnie, zaczął tłumaczyć mamie:

- My już nie chcemy samochodu do bawienia. My chcemy mieć samochód duży,

prawdziwy. Ten jest za mały, żeby można było nim jeździć.

- Za mały? To trzeba go powiększyć. - Mama poszła do pokoju i przyniosła wielką,

szklaną popielniczkę tatusia. Tą popielniczką tata pozwalał nam się czasami bawić. Miała ona

wypukłe dno i kiedy patrzyło się przez nie, wszystko się powiększało wszystko się wydawało

o wiele większe niż naprawdę.

Mama stanęła przy oknie i patrzyła na podwórko przez popielniczkę. To przysuwała ją

blisko do oczu, to odsuwała dalej, aż wreszcie zapytała:

- Taki wam odpowiada?

Wyjrzeliśmy przez okno. Nasz czerwony samochód nie był drewnianą zabawką.

Powiększył się. Był teraz prawdziwym samochodem. Nie jakąś wielką ciężarówką,

oczywiście, ale furgonetką, taką jak nysa czy żuk, tylko że czerwoną. Drewniany kierowca

obrócił teraz głowę i patrzył przez ramię na naszą mamę.

- No to lećcie szybko na dół, który tam chce się przejechać! - zawołała mama.

Zadudniło na schodach i już byliśmy na podwórku. Ja mocowałem się z klapą, mały

już gramolił się do środka, a nasz najstarszy brat wybiegł za furtkę i zaczął z całej siły

gwizdać na palcach. Zbiegli się już wszyscy nasi najlepsi koledzy. Gdy zobaczyli gotową do

odjazdu furgonetkę, tak się zdziwili, że nie mogli powiedzieć ani słowa.

Nasz najmłodszy brat stał już na platformie i wrzeszczał:

- Nic nie gadać! Nic nie gadać, tylko wsiadać!

Kiedy wszyscy siedzieliśmy w środku, mama kiwnęła głową drewnianemu kierowcy.

Samochód ruszył. Przez pół godziny woził nas po uliczkach. Było wspaniale! Samochód

pędził naprzód, drzewa przydrożne w tył, motor warczał, wiatr dmuchał, a nasz najmłodszy

brat wyśpiewywał wniebogłosy z radości.

Kiedy zajechaliśmy znów na podwórze, nasza mama stała w oknie i wciąż patrzyła na

samochód poprzez popielnicę.

- Nareszcie! - odetchnęła. - Już mi zupełnie zdrętwiały ręce.

Odstawiła popielniczkę i nasz samochód w tej sekundzie stał się taki sam mały, jak

był przedtem.

- Ciąg dalszy nastąpi jutro! - zawołała mama i poszła kończyć obiad.

JAK NASZA MAMA RATOWAŁA DZWONNICĘ

Największą ozdobą naszego miasta była drewniana dzwonnica, która miała już

kilkaset lat. Trochę skrzypiała ze starości podczas dużych wiatrów. Lecz była taka piękna, że

każdy, kto przyjeżdżał odwiedzić nasze miasto, oglądał ją i podziwiał. A potem, kiedy już

wrócił do swojego domu - chwalił się, że widział najstarszą i najładniejszą w Polsce

drewnianą dzwonnicę.

Dzwonnica była już zniszczona i ludzie mówili, że któregoś dnia może się zawalić.

Więc tego roku na wiosnę postawiono rusztowania, żeby dzwonnicę wyremontować - na

miejsce zepsutych dachówek po wstawiać nowe, załatać dziury w schodach i w ścianach.

Lecz zanim jeszcze robotnicy wzięli się do pracy, zaczął wiać wiatr. Najpierw

zwyczajny. Potem silny. A potem zerwał się prawdziwy huragan.

Wracaliśmy właśnie z mamą ze sklepu. Wiatr dmuchał w plecy i poganiał nas tak, że

musieliśmy prawie biec.

Weszliśmy do bramy, gdzie już stała grupka ludzi. Wszyscy patrzyli z niepokojem na

dzwonnicę. Trzeszczała żałośnie za każdym razem, kiedy uderzał w nią wiatr.

- Nie przetrzyma tej wichury - powiedział pan inżynier od remontów. - Wiatr pozrywa

wszystkie dachówki. Gdy spadnie deszcz, runą przegniłe schody i cała dzwonnica zawali się!

Nic już nie można poradzić. Gdyby ktoś wszedł na górę i chciał umocnić dach, poraniłyby go

spadające dachówki i belki. Przywieźliśmy samochód strażacki, żeby zarzucić na dach

umacniającą linę. Ale co z tego?

Nikt nie wdrapie się na drabinę przy takim wietrze.

Mógłby spaść! A zresztą jedna lina nic tu nie pomoże, bo nie przytrzyma

pojedynczych dachówek. Trudno, przepadło! Trzeba pogodzić się z tym, że nie będziemy

mieli dzwonnicy.

Na pusty plac spadały z hałasem ozdobne dachówki i roztrzaskiwały się na bruku.

Przykro było na to patrzeć.

- Ludzie - zawołał ktoś - idźcie lepiej do domów, tu i tak nic nie można pomóc!

- Rzeczywiście - powiedziała nasza mama do nas. - Biegnijcie prędko do domu. Ale

jeszcze prędzej wracajcie i przynieście te najmocniejsze czerwone nici. Wszystkie, jakie są! I

szydełko, i druty. A ty - zwróciła się do najstarszego brata - przynieś też swój latawiec.

Pobiegliśmy i wróciliśmy po chwili. Wtedy mama przywiązała do latawca mocną,

czerwoną nitkę.

- Musisz teraz - powiedziała do naszego najstarszego brata - wypuścić latawiec tak,

aby czerwona nitka zaczepiła o dach dzwonnicy. Kiedy to się stanie, ściągnij latawiec z

powrotem na dół.

Trzy razy obiegał nasz najstarszy brat rynek dookoła, aż wreszcie zahaczył czerwoną

nitką o dach dzwonnicy. Wtedy ściągnął latawiec na ziemię. Namęczył się, bo wiatr wciąż

porywał latawiec do góry, wysoko. Ale w końcu - udało mu się. Oddał mamie koniuszek

nitki.

Wtedy w ręku mamy zamigotały druty, prędko, prędziutko. Czerwona nitka zaczęła

zmieniać się w mocną, gęstą siateczkę. A każde nowo zrobione oczko mama podciągała do

góry jakoś tak zgrabnie, że biegło po nitce i zatrzymywało się dopiero na dachu dzwonnicy.

Wiatr z wściekłością szarpał nitki i zrywał niektóre, ale nasza mama była szybsza od

wiatru. Na miejsce każdej zerwanej - przybywały trzy nowe. Wkrótce dach dzwonnicy

zaczerwienił się, bo czerwona, mocna siateczka pokrywała go coraz gęściej i gęściej.

Nagle zabrakło nici. Lecz oto, trąbiąc, nadjechał ze sklepu samochód pełen zielonych,

żółtych i niebieskich motków tej samej włóczki.

Niedługo kolorowa pajęczynka okrywała całą dzwonnicę aż do dołu, przytrzymywała

obluzowane dachówki.

Wtedy pięciu panów pobiegło pod dzwonnicę i przywiązało końce nitek do ciężkich

belek leżących na ziemi.

Mama odłożyła druty.

- Uff - powiedziała rozcierając zmęczone palce. - Zajęłam kiedyś pierwsze miejsce w...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin