CENTKIEWICZOWIE
ALINA i CZESŁAW
„DO OSTATNIEJ KROPLI PALIWA"
Silna fala Oceanu Indyjskiego podnosiła wyżej niż co dnia smukły dziób naszego statku. Trzeszczały spojenia, pojękiwały żałośnie olinowania, chłodny podmuch uparcie odrywał nas od burty i siekł twarze słonymi bryzgami, zrywanymi z grzbietów rozkołysanych fal. Powracający z Antarktydy polarnicy niechętnie na ogół opowiadali o sobie. Ale czasem byle głupstwo, ot, choćby urywek do znużenia na zimowisku powtarzanej melodii, jakiś jękliwy skrzyp w olinowaniach czy strzęp mgły uparcie wlokącej się za statkiem, wyzwalało w nich potrzebę mówienia. A wtedy słowa płynęły same, niepowstrzymanym potokiem. Ludzie uwalniali się od milczenia, jakby lodowy pancerz, w jaki ich zakuł Biały Ląd, pękał i zaczynał odpadać kawałek po kawałku.
Chwil takich wyczekiwaliśmy cierpliwie. Tego wieczoru zaczął mówić Pierow.
— Trudno o gorszy dzień niż ten, w którym rozdzwonił się w naszej radiostacji po całym osiedlu sygnał CQ! CQ! CQ! — wołanie o pomoc. Nadała go stacja belgijska imienia Księcia Boduena. Przed pięcioma dniami wyleciało z niej kilku badaczy. Zaginęli
bez wieści. Towarzysze ich wzywali pomocy lotniczej. Jak najspieszniej. Sami nie rozporządzali drugim samolotem. Nie mieli także dość silnej maszyny Australijczycy ze stacji imienia Mawsona. Zwrócili się więc do nas.
W Mirnym szalała zamieć. Rozigrały się tego dnia wszystkie złe moce Antarktydy. Sztormowy wicher miótł po całym osiedlu kłęby śniegu, oślepiał, przewracał, zerwał i odrzucił daleko, gdzieś na samą krawędź przybrzeżnego lądu, zakotwiczony na lotnisku śmigłowiec.
Piekielna pogoda na start. I piekielnie daleka droga. Odległości na Antarktydzie nie można liczyć zwykłymi kilometrami, a było ich przed nami ponad trzy tysiące.
Dowódca naszej wyprawy Tołstikow znajdował się w tym czasie w głębi lodowego kontynentu, w dalekiej drodze na „biegun zimna". On musiał zadecydować. Nasi radiotelegrafiści ledwie zdołali nawiązać łączność, przebijając się przez niedostępne lody, z odległą o dwa tysiące kilometrów kolumną ciągników.
Odpowiedź brzmiała:
Lecieć natychmiast na pomoc! Wybrać najlepszych ludzi i najlepszą maszynę!
Zarządzono alarm. Otrzymaliśmy rozkaz:
Przygotować samolot typu LI-2 do startu. Zabrać zapasowe beczki z benzyną. Sprawdzić ekwipunek. Załadować żywność dla sześciu ludzi załogi oraz dodatkową dla zrzucenia rozbitkom. Samolot poprowadzi szef lotnictwa Pierow. Nawigatorem mianuje się Bród- kina.
Zanim jeszcze nadeszła radiodepesza z głębi lądu, byliśmy już w pełni przygotowani. I tak wiedzieliśmy
z góry, co odpowie nasze dowództwo. Gdy tylko burza przycichła, zawarczały silniki. Ale śnieżyca powróciła z jeszcze większą siłą.
Start był ciężki. Bardzo ciężki. Przelot do australijskiej stacji Mawsona też nie należał do najlżejszych. Widoczność chwilami zerowa, maszyna oblodzona, a tu burza śnieżna ani myśli ustać!
Raptem przez pracujące równo silniki przebiegł delikatny dreszcz. Ledwie wyczuwalny. Zwiększyć ciśnienia w urządzeniu przeciwoblodzeniowym nie mogłem. Szło pełną mocą. W sterach ogonowych wyczuwałem opór. Nie musiałem wyglądać przez okno. I tak wiedziałem, że cała powierzchnia skrzydeł lśni pod przezroczystą, szybko rosnącą warstwą lodu.
Pierow zaciągnął się głęboko dymem. Papieros tlił tylko w przesiąkniętym wilgocią oparze mgły, która białym całunem spowijała nasz statek, ale pogrążony we wspomnieniach pilot nawet tego nie dostrzegł.
— Pchnąłem powoli manetkę gazu do oporu — podjął po chwili. — Silniki zagrały głębokim basem. Sprawiło mi to ulgę. Gdyby nie ich ryk — cisza, jaka panowała w kabinie, zadławiłaby mnie po prostu. Czułem ją na plecach, na ramionach, na piersi. Nie spuszczaliśmy oczu z wysokościomierza. Strzałka chwilę jeszcze drgała na miejscu. Wreszcie powoli zaczęła skręcać w lewo. Opadaliśmy. Podciągnąłem orczyk. Musiałem wyrównać lot.
Łatwo powiedzieć — musiałem. Mów Antarktydzie, że życzysz sobie tego czy owego. To harda gospodyni. Tu ona nami rządzi. A twardą ma rękę, trzeba przyznać.
Jak tu raptem zamieć nie walnie w okna! Jak nie targnie mi całą maszyną! Nie widziałem nic. Absolutnie nic. Ot, tak jak teraz. Nie, chyba jeszcze go
rzej! — ręka pilota zacisnęła się na oślizłej burcie, o którą staliśmy wsparci. — Wiedziałem jedno, muszę podnieść maszynę. Za wszelką cenę. Przez niebezpieczne przelatywaliśmy strony. Wybrzeża Księcia Leopolda i Księżniczki Astridy są górzyste, szczyty sięgają ponad dwa tysiące metrów. Altimetr wykazuje zaledwie osiemset pięćdziesiąt... A z maszyny wycisnąłem już wszystko!
Silniki na najwyższych obrotach ryczały pełną mocą. Ale to nie był ten zwycięski, uspokajający ton. Coś w nich chrypiało. Nie, nie było żadnego defektu — zaprzeczył, widząc niepokój w naszych oczach. — Tylko wiecie... Silniki grają przecież różnymi tonami. A każdy coś mówi. Przynajmniej nam, lotnikom polarnym.
Był jeden sposób, aby podnieść maszynę do góry, był. Po prostu wyrzucić zapasowe beczki z benzyną. Czułem, że za mymi plecami pierwszy mechanik tylko czeka na rozkaz. Nie on jeden zresztą. Wszyscy. Ale ja bardzo nie chciałem do tego dopuścić. To już naprawdę jest ostateczność.
Wybawił mnie Brodkin. Coś do mnie krzyczał, coś gwałtownie wciskał mi w rękę.
Długo wpatrywałem się w pośpiesznie skreślony jego ręką komunikat meteorologiczny, zanim go zrozumiałem.
Z Mirnego donoszono, że już niedługo nad Wybrzeżem Larsa Christensena powinniśmy dostać śię w obszar przejaśnień, a dalej, aż do samej stacji Mawsona, panuje piękna pogoda. To było pocieszające. A co beczek nie wyrzuciłem, to nie wyrzuciłem!
Pilot uśmiechnął się tym dziecinnym, rozbrajającym uśmiechem, który nadawał jego twarzy jakiś chłopięcy wygląd. Trudno było wówczas uwierzyć, że wspaniały ten człowiek ma za sobą dwadzieścia parę
lat pracy w lotnictwie polarnym. Przeszło trzy miliony kilometrów ponad lodami obu krańców świata — Arktyką i Antarktydą — to mówi samo za siebie.
— Startując byłem święcie przekonany, że znajdę jakąś lukę w tym chmurnym niebie, ale wściekłe uderzenia śnieżycy nie ustawały — ciągnął dalej po chwili. — Wydawało mi się jednak, że silniki mocniej zagrały, że w ich ryku przebijał rażniejszy ton.
„Dobrze jest! Za kwadrans, najwyżej za dwadzieścia minut, powinniśmy już tam być!" — darł mi się nad głową nawigator, przekrzykując szum maszyn. A on potrafi głośno krzyknąć, sami chyba nieraz dyszeliście.
Dwadzieścia minut to bardzo mało, prawda? Ale czasem diabelnie dużo. Któż z nas nie doświadczał tego na własnej skórze!
Burza śnieżna urwała się tak nagle, jak przyszła. Z białej ciemności wyskoczyliśmy raptem w inny świat. Jaskrawe światło oślepiało. Nim zdążyłem zmrużyć oczy, zmartwiałem. Przed nami na kursie wyrósł szczyt. Jeden jedyny czarny punkt w tym świecie bieli. W odległości jakichś trzech kilometrów. Niewiele więcej niż pół minuty lotu. Umknąłem w ostatnim momencie...
Przejaśnienie przyszło w porę. Radiotelegrafista nawiązał tymczasem łączność z Australijczykami. W Maw- son oczekiwało nas lotnisko wytyczone beczkami. Tysiąc siedemset kilometrów przelecieliśmy w niecałe sześć godzin.
Natychmiast po wylądowaniu rzuciliśmy się w sześciu, całą załogą naszego „N-495", do tankowania benzyny. Myślicie, że Australijczycy dali się nam czegoś dotknąć? Ale skąd! Nim zdążyliśmy dopaść beczek, już schwycili nas w swoje bary. A to wszystko jeden w drugiego chłopy na schwał, nie ułomki.
5T
„Wyście już swoje zrobili. Benzynę my zatankujemy. Niech was o to głowa nie boli!" — krzyczeli waląc nas po plecach. A ręce mają twarde. Kochane chłopaki! To polarnicy z prawdziwego zdarzenia! Jedni zaciągnęli nas do domku stacji, drudzy już pod- taczali beczki pod samolot i dalejże pompować paliwo do zbiorników. Znali się na robocie jak mało kto. Im mogłem spokojnie zostawić maszynę.
W niewielkiej, czystej izbie czekał nas zastawiony jak w święto stół. Czego tam nie było! Popijając, zwyczajem gospodarzy, najpierw gorące kakao, a potem zamrożoną whisky, dopytaliśmy się dokładnie, co zaszło u Belgów. W Mirnym wiedzieliśmy jedno — ludzie potrzebują naszej pomocy.
„5 grudnia kierownik stacji de Gerlache wyleciał z paroma towarzyszami w teren. Nie dawali o sobie znaku życia, ale początkowo na stacji Boduena nikt się tym widać nie przejmował — opowiadali jeden przez drugiego podnieceni Australijczycy. — Aż tu nagle w pięć dni później budzą nas gwałtowne sygnały: CQ, CQ, CQ... Belgowie zupełnie potracili głowy, błagając o pomoc. Od nas do stacji belgijskiej jest zbyt daleko. W żaden sposób nie dalibyśmy rady. Wysłaliśmy natychmiast depeszę do Mirnego. Wiedzieliśmy, że nie odmówicie!"
Stację Boduena zalegała wciąż gęsta mgła. Musieliśmy czekać, aż się przejaśni. Nie odstępowaliśmy od radioodbiornika. Każda godzina jest cenna podczas akcji ratowniczej.
Pilot milknie wpatrzony w sunący leniwie za statkiem biały opar. Mgła rzednie. Tu i ówdzie ciągną jeszcze po morzu zwiewne strzępy pędzone silnym podmuchem wiatru. Czerwony pas światła na zachodzie przedziera się przez ciężki nawis chmur, kładzie
na długiej, szarej fali niespokojne, purpurowe błyski, z rozkołysanego morza ciągnie przejmujący chłód. Z rzadka, coraz rzadziej, zajaśnieje od czasu do czasu na horyzoncie przygaszona biel lodowych gór. Wyżarte morską falą, przypominają z dala ochronne mury warownych zamczysk czy kratery wygasłych wulkanów, w których woda drąży cierpliwie jakieś przedziwne łuki i przejścia.
— W godzinę zaledwie po odebraniu od Belgów komunikatu, że z Wybrzeża Księżniczki Ranghildy, na którym znajduje się ich stacja, schodzi mgła, byliśmy już w powietrzu — ciągnął po chwili Pierow, zapalając znów papierosa. — Pogoda piękna. Ani jednej chmurki na niebie. Wiatr mieliśmy, jak na zamówienie, w plecy. Tam one zawsze wieją ze wschodu. „Nie pomoże nam ten »zefirek« w powrotnej drodze" — pomyśleliśmy od'razu. „Gdy wybierasz się na jeden dzień, żywności zabierz na tydzień" — mawialiśmy często w Arktyce. A cóż dopiero tu, na Antarktydzie? Ot, choćby i wtedy! Uznaliśmy, że warto by jedną beczkę zapasowej benzyny zostawić gdzieś po drodze. Najlepiej u Japończyków, w Stacji Showa na Ziemi Księcia Olafa.
Brodkin, jak zawsze pierwszy, zauważył na wpół zawalone śniegiem maszty radiowe.
Po wylądowaniu podciągnąłem maszynę pod same zabudowania. Nikt nie wybiegł nam na powitanie. Pusto, głucho, drzwi i okna pozabijane deskami. Japończycy zamknęli widać swoją placówkę na zimę, a teraz latem — jeszcze nie przybyli. Zostawiliśmy beczkę, zamocowali solidnie, żeby wichura jej nie porwała, w drzwi wetknęliśmy notatkę: kim jesteśmy 1 po co tu przybyliśmy, taki, wiecie, polarny „bilet wizytowy", i dalej w drogę! Dokładnego położenia belgijskiej stacji nie znaliśmy.
Ani my, ani Australijczycy, ani nawet Norwegowie, którzy pierwsi sporządzali mapy tego terenu.
Nie ma w tym zresztą nic dziwnego. To Antarktyda! Wiedzieliśmy tylko, że stacja imienia Księcia Bo- duena leży w odległości mniej więcej szesnastu kilometrów od brzegu, a co gorsze — nie posiada urządzeń do naprowadzania samolotów.
Lecimy i lecimy. Już dawno według mapy powinniśmy być na miejscu, a tu nic! Biel. Jednostajna, niczym nie skażona biel. Wyobrażacie sobie", jak denerwował się nasz nawigator? On też pierwszy dojrzał wreszcie w dali czerwony słupek dymu. Umówiony sygnał: „Lądowisko dobre". Ledwie wysiedliśmy z maszyn, żeby trochę nogi rozprostować, z miejsca mówimy Belgom:
„Natychmiast odlatujemy na poszukiwania! Wskażcie, w jakim kierunku udali się wasi koledzy".
„Sami nie wiemy" — odpowiadają bezradnie.
„Jak to?"
„Naprawdę nie wiemy — powtarzają zmieszani. - - Nie uprzedzili nas wyruszając. Myśleli, że jeszcze tego samego dnia wrócą!"
„Nie uprzedzili!", „myśleli..." Rozumiecie? Może wy zrozumiecie? Bo myśmy wtedy nie byli w stanie pojąć!
Zaskoczony, sądziłem z początku, że to jakieś nieporozumienie. Parokrotnie zadawaliśmy to samo pytanie. I po angielsku, i po francusku. Nadaremnie. Belgowie naprawdę nie mieli pojęcia, dokąd wyruszyli ich towarzysze... Niewiarygodne, nie do pojęcia w an- tarktycznych warunkach, a jednak... prawdziwe. — Nie dopalony papieros zatacza w powietrzu wielki łuk, zanim pochłonie go fala. W zapadającym mroku twarz pilota zaciera się. Tylko oczy mu płoną.
„Kiedy mieliście ostatnią łączność z zaginionym sa
molotem?" — pytam jeszcze, żeby czegośkolwiek przynajmniej się dowiedzieć.
„Wcale — odpowiadają coraz bardziej stropieni. — W naszej awionetce jest tylko odbiornik do rejestracji sygnałów czasu..."
Zdumienie odebrało mi mowę. W milczeniu popatrzyliśmy na siebie z towarzyszami. Bo i cóż tu mówić? Jak przeprowadzić akcję ratowniczą?
Samolot polarny bez nadajnika? I to gdzie — na tych pustkowiach? Czy to jest dziś dopuszczalne? Czemu to przypisać? Brakowi doświadczenia, lekkomyślności, brawurze? Myślicie, moi drodzy, że to już koniec niespodzianek? Skądże! Dowiadujemy się z kolei, że dowódca w małej awionetce mógł przewozić na prace terenowe zaledwie jednego człowieka. Zostawiał go o jakieś dwieście kilometrów od bazy, a sam zawracał po drugiego... Potem po trzeciego...
Pilot nie mówił już zwykłym, spokojnym tonem. W jego głosie drży z trudem opanowywane wzburzenie. Po tylu latach pracy nad lodami nie jest w stanie pojąć, jak można tak ryzykować. To Antarktyda, to tysiące kilometrów lodowych pustkowi! Lada moment może zerwać się burza śnieżna, sztormowy wicher i uniemożliwić dalsze loty. Nikt nie wie, na jak długo. Godziny, dni czy tygodnie. Może nastąpić uszkodzenie samolotu, przymusowe lądowanie po drodze!
— Paru ludzi zawsze da sobie jakoś łatwiej radę, gdy warunki zmuszają do czekania, ale jeden, samotny? Z góry skazany jest na zagładę. Tutaj wśród lodów łatwo zatraca się instynkt samozachowawczy. Do walki ze wszystkim, co otacza, dołącza się walka z samym sobą. Zmordowany, zagubiony, samotny człowiek wie, że wystarczy wtulić się w ten biały puch,
przymknąć powieki i już ogarnia go spokój. Nie potrzebuje walczyć z uderzeniami wichru, napinać obolałych mięśni, nie czuje mrozu, nie szuka gorączkowo jakiegoś ciemnego punktu w tym morzu bieli. I wszystko, co jest wrogie, wydaje mu się naraz przyjazne, łatwe, dostępne. Byle tylko nie ruszyć się, nie drgnąć, nie powrócić do obezwładniającego ciało bólu. Jeśli ktoś nie znajdzie siły, aby wyrwać się z tego spokoju, z tej błogości — jest stracony. Ech, któż z nas tego nie zna! — pilot urywa, jakby żałował, że dał się porwać, kto wie, może wspomnieniom? — Wszystko przez tych Belgów! — dodaje po chwili.
„Jakież możecie nam daę informacje o zaginionych? — pytamy wreszcie zrezygnowanych Belgów. — Gdzie ich mamy szukać?"
Ktoś wetknął mi w rękę fotografię.
„Może tam się udali? Ot, tu, w okolicy tej góry. Nazywamy ją Sfinksem".
Fotografia, trzeba przyznać, wspaniała. Z błyszczącej bieli lodowców wystrzela w niebo wydłużona, ostra, prostopadła ściana granitu. Ale gdzie znaleźć? Gdzie leży Góra Kryształowa, której nazwa powtarza się często w ustach Belgów? Zastępca kierownika tłumaczy gorąco, chaotycznie. Zarzuca nas potokiem słów. Może boi się, źe zniechęceni brakiem jakichkolwiek wskazówek, zaniechamy poszukiwań? Czuję wlepione w moją twarz spojrzenia. Błagalne, wylęknione, bezradne. I, nie drwijcie sobie ze mnie — Pierow odnajduje znów swój rozbrajający uśmiech — żal mi się zrobiło tych chłopaków. Doprawdy żal. Oni nie wiedzieli może, na co się ważą. Żaden z nich nie był nigdy w polarnych warunkach. Nie zrozumieli, źe to walka, okrutna, nieubłagana. Że wróg jest groźny jak nigdzie na świecie. Przypłynęli na ten zlodowaciały od milionów lat kraniec ziemi nieopatrznie, lekko
myślnie, tak jak się jedzie na wycieczkę. A gdy przyszło wypić piwo, którego sami sobie nawarzyli, ogarnął ich strach, zwykły ludzki strach...
Pilot milknie. Jakie chwile wspomina? Nie brak przecież różnych przeżyć w jego życiu pełnym niebezpieczeństw, napięcia i niełatwo osiąganych zwycięstw. Pogrążony w myślach, dziwnie postarzały, patrzy na morze, wsłuchuje się w szum wzbierającej fali. Czy zechce jeszcze coś powiedzieć? Czekamy chwilę w milczeniu.
— Gdy nad wieczorem wystartowaliśmy na poszukiwanie, wiedzieliśmy jńż z opowiadań Belgów, źe owego Sfinksa można znaleźć o „jakieś" dwieście kilometrów od widocznych z okien stacji szczytów Trillin- gen, a Górę Kryształową „gdzieś" na zachód od Sfinksa. Dużo to nie było wprawdzie, ale więcej niż nic. Z takim nawigatorem jak nasz Brodkin igłę w stogu siana znajdziesz.
Czas naglił. To już była przecież ósma doba od chwili wyjścia zaginionych ze stacji. Żywności mieli jeszcze wprawdzie na parę dni, ale... my znamy Antarktydę i wiemy, jakie niespodzianki potrafi zgotować ludziom.
Start znów był trudny! Zerwał się nagle wiatr i cały świat zawirował w śnieżnej kurzawie, ale to mi nie pierwszyzna. Trzy kilometry ślizgałem się na pełnym gazie, zanim zdołałem maszynę oderwać od rozmiękłego śniegu. Z opowiadań dwu Belgów, których zabrałem ze sobą, wynikało, że próbowali już iść na ratunek zaginionych. Wyruszyli z bazy terenowej na „śnieżnych kotach", tych, wiecie, lekkich pojazdach mechanicznych, ale cóż? Jeden wóz utknął w jakiejś
szczelinie. Szczeliny zatrzymały również psie zaprzęgi.
Śmigłowiec stojący w terenowej bazie był, jak wspomniałem, nie do wykorzystania, bo jego jedyny pilot de Gerlache właśnie zaginął — w głosie pilota nie ma już zdumienia ani tego cienia goryczy, który przebijał z poprzednich słów.
— Ponad dwieście kilometrów przeleciałem na południe od Trillingen. I nic! Brodkin zmienił kurs na zachodni. Jemu wierzyłem ślepo. On ma dobry węch, jak przystało na sławnego nawigatora.
Mrużąc filuternie oko, Pierow rozgląda się wokół, czy nie zabłyśnie gdzieś w pobliżu nas srebrzysta czupryna kolegi. Ale zapadający mrok i chłodny powiew ciągnący od morza wystraszyły ludzi. Dosyć już mieli przez kilkanaście miesięcy, które zdawały się ciągnąć w nieskończoność, i tego zimna, i tej wiecznej mgły. Na górnym pokładzie hula wiatr. Głośnymi klaśnięciami podrywa brezenty z łodzi ratunkowych, szarpie i skręca flagę, gwiżdże w olinowaniach swą monotonną pieśń. Jesteśmy sami.
— Nawigator miał rację. Coś się wreszcie przed nami zaczerniło — ciągnął dalej. — Jakaś góra samotna w dali, nic a nic niepodobna do tej z fotografii. Gdy byliśmy już na wysokości skalnych szczytów, znów ta bestia, nasz nawigator, każe mi zmieniać kurs. Bez przekonania zatoczyłem wielki łuk i o mało nie krzyknąłem ze zdumienia. Sfinks! Zupełnie jak na zdjęciu! Do dziś dnia nie rozumiem, jak Brodkin naprowadził nas na tę górę! Długo krążyliśmy wokół samotnego szczytu. Zatoczyłem jeden krąg, drugi, trzeci. I znów nic. Wymarłe, białe pustkowie. Ani śladu życia. W dole nierówna, biała powierzchnia wygląda, jakby wzburzone fale oceanu zamarły nagle, zakrzepły w lód. A tu benzyna na ukończeniu. Zły byłem jak sto diab
łów. Takiej akcji ratowniczej nie przeprowadzałem jeszcze w życiu. Ale nawigator nie dawał wciąż za wygraną.
Na południowy zachód od Sfinksa wyrosły wreszcie z bieli jakieś nowe szczyty. Błyszczały z dali, mieniły się w słońcu jak diamenty. Bo też to była właśnie owa Kryształowa Góra. Myślałem, że nasi Belgowie poszaleją z radości. Nareszcie jakiś ślad, jakaś nić, po której może uda się dojść do kłębka...
Po powrocie zatankowaliśmy benzynę, trochę tylko odpoczęliśmy, coś niecoś przegryźliśmy. I dalej w drogę. — Pilot z niesmakiem odrzuca zamokły papieros. Porwany wspomnieniami, mówi teraz szybko, chwilami trudno go zrozumieć. — Przy następnym locie zamiast Belgów, którzy w niczym nie mogli być nam pomocni, zabrałem więcej paliwa. Wiedzieliśmy już, że sprawa jest diablo trudna. Taka właśnie na miarę Antarktydy. Ze zdumieniem w okolicy Sfinksa wypatrzyliśmy czerwony kadłub belgijskiej awionetki. Czyżby już, tak łatwo? Lotem nurkowym, prawie jak na myśliwcu, opadłem na dół.
Wsparta skrzydłem w lodowe zbocze, przywalona częściowo śniegiem, leżała nieruchoma. Wokół pustka. Może śpią we wnętrzu, może?... Ale gdzie lądować? Taka pchełka jak ich awionetka mogła siąść na tym najeżonym wysokimi torosami, spadzistym lodowym stoku, ale my? Na wielotonowym transportowcu?
Miejsce do lądowania nie bez trudu, a nawet dużego ryzyka, znalazłem dopiero w odległości czterech kilometrów. Kołowaliśmy długo, maszyna podskakiw...
enka67