Cóż to za dziwny przypadek! Jak to się stało, że
widzę cię tutaj? Jesteś wreszcie w mojej mocy.
Jesteś w mej mocy. Ale nie lękaj się mnie. Ja też
mienię się dzikusem.
„Idylle króla"
Alfred, lord Tennyson
Angielsko-walijskie pogranicze, 1280 rok
Tutaj rodziły się legendy.
I nie bez powodu. Wierzchołki drzew przybierały tu dziwne
kształty, przypominające koronę króla Artura, gigantyczną
dłoń szatana czy nawet profil boskiego oblicza. Prehistoryczne
kamienne kręgi o tajemniczej przeszłości urozmaicały krajobraz.
To tutaj wędrowali niegdyś druidzi i - jak głoszą legendy zakopywali
swoje skarby pod starymi dębami o potężnych
konarach wznoszących się ku górze, jak gdyby próbowały
dosięgnąć nieba.
Czasem, kiedy porywisty wiatr wiał od strony wzgórz, drzewa
w gęstych lasach zdawały się śpiewać ponurą pieśń, gwiazdy
spadały z nieba, a życie człowieka mogło w ciągu jednej nocy
odmienić się całkowicie, chociaż on sam nie był tego świadomy.
Jeśli spojrzałeś w dół z wysokiej góry zwanej Craig y Ddinas,
senna wioska Bleddig zdawała się zaledwie drobnym skupiskiem
pokrytych strzechą domów, zgromadzonych wzdłuż
krętej drogi, urozmaiconym tu i ówdzie kolorową plamą ogródków,
przylegających do rozległych prostokątów uprawnych pól.
Taka była Walia.
Tę sielsko wyglądającą wioskę otoczały wzgórza i gęste,
mroczne lasy. Ponad nią wznosił się wyniosły płaskowyż, na
którym od niepamiętnych czasów stał gigantyczny krąg z niebieskoszarych
głazów, górujący nad rozległą doliną.
Jeśli zdarzyło się, że któryś z przesądnych mieszkańców
wioski zobaczył młodą kobietę zdążającą w stronę tego potężnego
i tajemniczego kamiennego kręgu, natychmiast kreślił
znak krzyża i szeptem wymieniał imiona świętych patronów,
gdyż, jak mówiono, w tym miejscu Teleri z Puszczy odprawiała
swoje diabelskie czary.
Czy wiedziałeś o tym, że ona potrafi sprowadzić na ziemię
uzdrawiające moce w ten sam sposób, jak pewne czarownice
potrafią sprowadzić księżyc? O tak! Ona potrafiła. Co prawda
twierdziła, że uzdrawiającą moc mają wyłącznie kamienie, ale
mieszkańcy wioski wiedzieli lepiej. Wiedzieli, że jest wiedźmą.
Niektórzy grozili, że ją ukamienują, gdyż skłonni byli zabić
każdego, kto się od nich różnił.
Inni nie grozili, tylko rzucali w nią kamieniami.
Ilekroć młoda kobieta imieniem Teleri spojrzała w swoje
odbicie w wodzie strumyka lub leśnej sadzawki, zawsze widziała
niewielką bliznę w kształcie gwiazdki tuż pod prawym okiem,
w miejscu, gdzie trafił ją ostry kamień. Ta blizna sięgała znacznie
głębiej, niż wskazywałby na to niewielki biały znak na skórze.
Teleri często rozmawiała z leśnymi zwierzętami, gdyż zwierzę
nie krzywdzi człowieka wyłącznie dla poprawienia sobie
samopoczucia. W przeciwieństwie do człowieka zwierzę atakuje
tylko po to, by chronić swoje potomstwo, albo wtedy, gdy
będąc w sytuacji bez wyjścia, broni własnego życia.
Trzymała się z dala od wioski Bleddig. Mieszkała w głębi
najmroczniejszej części Brecońskiej Puszczy, w miejscu, w któ
rym świetliki ochoczo tańczą w czasie ciemnych letnich nocy,
gdzie drzewa z jękiem uginają się w powiewach wiatru,
a owady śpiewają tak głośno, że słuchając ich, można zapomnieć
o całym świecie.
Z czasem Teleri z Puszczy stała się elementem lokalnego
folkloru. Mieszkańcy utrzymywali, że w bezksiężycowe noce
zakrada się, próbując wykraść im dusze. Jeśli zboże rosło zbyt
wolno, mówili, że to zapewne ona przeszła przez pole. Wszyscy
wiedzieli, że zamiast stóp ma kopyta, jak sam diabeł.
Łatwiej było im zmyślać takie historie i opowiadać kłamstwa
niż zrozumieć młodą kobietę, która miała duszę tak czystą, że
potrafiła widzieć więcej niż inni. Patrząc na ludzi, dostrzegała
wrogość głęboko ukrytą w ich sercach.
Starsze dzieci w długie zimowe wieczory straszyły młodsze
rodzeństwo przerażającymi opowieściami.
Jeśli w czasie pełni księżyca spojrzy na ciebie, zamienisz się
w kamienny posąg. Jeśli jej długi cień padnie na ścieżkę, którą
idziesz, zamienisz się w dzikiego ptaka i do końca życia ścigać
będziesz zachodzące słońce. Pocałunek Teleri ma taką moc, że
wystarczy muśnięcie jej ust, żebyś zamienił się w ropuchę.
Czasami dzieci układały rymowanki; wyśpiewywały je na
skraju lasu, rzucając patyki i kamienie:
Uważaj! Uważaj! Teleri zbliża się.
Uciekaj! Uciekaj, bo będzie z tobą źle.
Ona jest diabelskim pomiotem!
Córką Szatana!
Teleri z Puszczy nie była jednak córką diabła, bo gdyby
była, wiedziałaby, kto jest jej ojcem.
Jej matką była Annest, córka druidki o imieniu Gladdys,
kobieta tak piękna, że jej urodzie nie mógł się oprzeć żaden
mężczyzna. Wielu próbowało ją zdobyć, ale bez skutku. Pewnego
dnia Annest zniknęła.
Mówiono, że z jaskiń ukrytych w walijskich wzgórzach
przybył tajemniczy rycerz w złotym hełmie; przyjechał na
dzikim białym rumaku o grzywie i ogonie czarniejszych niż
rzeka Styks. Gdy rycerz zobaczył piękną Annest, ściągnął
wodze. Koń stanął dęba i zarżał jak gdyby w proteście, ale
przybysz nachylił się i wyciągnął do niej ramiona.
Annest bez lęku podała mu rękę i odjechała razem z nim
ku wysokim, mrocznym wzgórzom. Gdy wróciła po kilku
miesiącach, była brzemienna.
Tego samego dnia przyszła na świat Teleri, a jej matka
zmarła, zabierając ze sobą do grobu prawdę o tym, kim był
tajemniczy rycerz, ojciec jej córki.
Brecon Beacons, Walia
Sir Roger FitzAlan na pogranicze angielsko-walijskie wy
ruszył na polecenie króla, ale nie był rad z zaszczytu, który
go spotkał. Powodem tego była pewna jego słabość. Roger
kochał kobietę, niewłaściwą kobietę, i ostatniej zimy zbyt wiele
czasu spędził w jej łożu.
Dzisiaj miał do spełnienia ważne zadanie: rozejrzeć się
w terenie, który król Edward osobiście wskazał jako miejsce,
gdzie w południowej części pogranicza powinien stanąć nowy
zamek. Rogerowi powierzył również zaszczyt nadzorowania jego
budowy, a wreszcie, po jej zakończeniu, osiedlenia się w nim.
Na razie Roger marzył tylko o tym, by oprzeć znużoną głowę na poduszce.
Tuż za nim podążali ciężko zbrojni rycerze, z których jeden
trzymał proporzec głośno łopoczący na porywistym wietrze,
tak głośno, że ten odgłos przypominał trzask łamanego drzewca
kopii w czasie bitwy.
Ten ostry dźwięk potęgował ból głowy, będący rezultatem
braku snu i uporczywego metalicznego brzęczenia złotych
dzwoneczków zdobiących rząd jego konia. Te irytujące dzwo
neczki miały mówić każdemu, że oto sir Roger pełni misję
króla Edwarda.
Dzyń! Dzyń! Dzyń!
Słuchajcie wszyscy! Jestem sir Roger FitzAlan. Podróżuję
w królewskich sprawach.
Król Edward chce zbudować nowy zamek na pograniczu!
Do diabla! Do diabla! Do diabla! Sir Roger chciałby mieć
nową głowę.
Ściągnął cugle i zatrzymał konia. Gdy nachylił się, żeby
poklepać go po karku, niewiele brakowało, by ześlizgnął się
z siodła. Na szczęście zdążył zaczepić nogą o łęk.
Obejrzał się i zaklął cicho.
Do diabła! Dosiadam konia niczym dama dworu, pomyślał.
Z powrotem wsunął but w strzemię i uniósł się nieco. Ciągle
jeszcze uważnie oglądał swoje siodło, gdy podjechał do niego
sir Tobin de Clare, świeżo pasowany na rycerza syn lorda
Gloucester.
Roger spojrzał na niego z niechęcią.
De Clare wyprostował się w siodle, jak zawsze, zanim zdołał
cokolwiek powiedzieć, co sprawiło, że Roger, jak zwykle
w takiej sytuacji, miał ochotę wymierzyć mu klapsa. Młodzieniec
wytrzymał spojrzenie Rogera i powiedział:
- Sir, czy zamierza pan zamęczyć w tym przeklętym terenie
wszystkich swoich ludzi, czy tylko mnie?
- Ciebie? - Roger roześmiał się. Usiadł ponownie na swoim
śliskim siodle i położył wodze na kolanach. - Dlaczego miałbym
zawziąć się tak akurat na ciebie?
- Elizabeth jest moją siostrą.
- To przykry zbieg okoliczności, ale nigdy nie miałem jej tego za złe.
- Bóg świadkiem, że potrafi pan być nader niemiły!
- O tak - odparł Roger lodowatym tonem. - Ojciec od
dawna ćwiczył mnie w tej sztuce. - Przez chwilę bawił się
wodzami, a potem, opierając się o łęk siodła, nachylił się ku
ciemnowłosemu młodemu rycerzowi. - Ojciec nauczył mnie
również, jak radzić sobie z młodzieńcami, którzy lubią dużo
gadać, a rozsądku mają mało. Teraz jednak zajęty jestem
przede wszystkim tym, jak utrzymać się na koniu.
De Clare wydawał się zakłopotany. Rozdrażnić tego młodego
chłopca nie było trudno i Roger zapewne nie zrezygnowałby
z okazji, gdyby nie musiał martwić się o to, co zrobić, by nie
zsunąć się z siodła.
- To siodło jest cholernie śliskie. Podejrzewam, że ktoś
wysmarował je gęsim sadłem.
De Clare wydał z siebie dziwny dźwięk, jak gdyby się
zakrztusił lub stłumił chichot, potem szybko odwrócił wzrok.
Roger patrzył na niego przez moment.
- Uważasz, że to takie zabawne?
De Clare spoglądał w stronę wzgórz; nie odpowiedział.
- Posłuchaj! Lord Merrick jest moim przyjacielem, a ty
jesteś tutaj ze mną na jego prośbę i tylko dlatego będziemy
skazani na siebie przez najbliższe dwa lata. Przez ten czas
jestem twoim zwierzchnikiem.
- Tak, sir - odpowiedział młody rycerz, uśmiechając się
przy tym bezczelnie.
- Mam nadzieję, że masz tyle rozsądku, by nie śmiać się ze mnie.
- Nie, sir.
- Więc co cię tak cholernie rozbawiło?
- Jeśli dobrze pamiętam, dzisiaj rano Thwack długo polerował
pańskie siodło.
- Ach! - Roger smutno pokiwał głową. Teraz już wszystko
rozumiał. Thwack był miłym chłopcem, służącym i ulubieńcem
lady Clio, żony Merricka, znanym z tego, że często przysparzał
swojej pani i panu wielu kłopotów.
- Założę się, że Thwack istotnie użył gęsiego sadła - powiedział
De Clare, nadal uśmiechając się niewyraźnie. - Czy
chce pan, abym wrócił do Camrose i sprowadził go tutaj?
- Nie. - Roger zeskoczył z konia. - Lady Clio i lord Merrick
obdarliby mnie ze skóry, gdybym skarcił tego chłopca. Z pewnością
nadmiernie przykładał sie do pracy i chciał, żeby
wszystko było jak najlepiej.
Roger rozejrzał się, urwał garść trawy i zaczął starannie
wycierać siodło.
- Tak, sir. On zawsze bardzo się stara - zauważył de Clare.
- Tyle że swoimi dobrymi chęciami na ogół sprawia ludziom
kłopoty. Tym razem obróciło się to przeciwko mnie, a mogło
i przeciw nam wszystkim. - Roger zakończył czyszczenie siodła
i otrzepał rękawice. - Niewiele brakowało, a podnosilibyście mnie
z ziemi jak jakiegoś pijaka, a nie jest to sytuacja zbyt zaszczytna
dla rycerza, zwłaszcza podróżującego z królewską misją.
De Clare milczał przez dłuższą chwilę. Czekał, aż Roger
ponownie dosiądzie konia.
- Sir? - odezwał się po chwili.
- Słucham?
- Co do Elizabeth, to ...
- Nie teraz. - Roger gestem nakazał mu milczenie i wziął
w ręce wodze. - A najlepiej nigdy. Nie chcę rozmawiać
o Elizabeth z tobą ani z nikim innym... Zaczekaj na naszych
ludzi - dodał i ruszył galopem przez porośnięte gęstą trawą
zbocze wzgórza, zostawiając za sobą Tobina de Clare.
Złote królewskie dzwoneczki znów rozdzwoniły się donośnie,
potęgując ból głowy. Roger zaklął ze złością, oderwał od rzędu
pas, na którym były zawieszone, i cisnął nim w gęstą trawę,
tak jak odrzuca się ogryzek jabłka. Może dopisze komuś
szczęście i znajdzie ten cenny skarb, pomyślał.
W tym momencie poczuł się szczęśliwy. Uporczywy dźwięk
przestał wwiercać mu się w mózg. Dzięki Bogu. Nagła cisza
była równie kojąca jak dobry nocny odpoczynek.
Pochylił się nisko nad karkiem swojego siwka i pędził coraz
szybciej, zostawiając daleko za sobą dokuczliwe królewskie
dzwoneczki. Byłby szczęśliwy, gdyby mógł się uwolnić od
trapiącego go smutku. Niestety, chociaż starał się nie pokazywać
po sobie, w jakim jest nastroju, De Clare wiedział, co go tak dręczyło.
Elizabeth zerwała ich romans.
Po matce i siostrach była pierwszą kobietą, którą Roger
pokochał. Zakochał się w niej, kiedy miał piętnaście lat. Do
Elizabeth de Clare zapłonął gorącą miłością, gdy pierwszy raz
ujrzał ją w wigilię święta Trzech Króli. Zostali wówczas
królem i królową balu.
Czy to szczęśliwy zbieg okoliczności sprawił, że akurat on
natrafił na ciastko z bobem? Uznał to za zrządzenie losu.
Niestety, ojciec wyśmiał go, nazwał głupcem i nie zgodził
się na zaręczyny. Przez dwa lata Roger robił wszystko, by
uzyskać zgodę ojca, ale baron FitzAlan nie dopuszczał nawet
myśli o tym, by jego jedyny syn poślubił córkę lorda Gilberta.
W dniu, w którym Elizabeth zaręczyła się z innym mężczyz
ną, Roger przestał odzywać się do ojca. W dniu jej ślubu
opuścił Anglię i udał się do Francji, a potem na wyprawę
krzyżową wraz ze swym przyjacielem, Merrickiem de Beaucourt.
Przez długie lata baron FitzAlan nie widział syna. Roger
przyjeżdżał o domu, żeby zobaczyć się z matką i siostrami,
ale tylko wtedy, gdy miał pewność, że nie zastanie tam ojca.
Teraz jechał szybko, próbując odegnać złe myśli. Pędził
przez zielone wzgórza, a za nim podążał niewielki oddział
kilkunastu zbrojnych rycerzy. Ziemia drżała. Stukot końskich
kopyt przypominał dźwięk wojennych werbli.
Rogerowi odpowiadał ten rodzaj hałasu. Nie było to irytujące
brzęczenie dzwoneczków, tylko głęboki łoskot dający poczucie
siły i swobody.
Uniósł się w strzemionach. Znów niewiele brakowało, by
zsunął się z tego cholernego, wypolerowanego siodła. Mocniej
ścisnął nogami konia i skoncentrował się na tym, by utrzymać
się na jego grzbiecie.
Tego dnia miał na sobie ciężką kolczugę, która obciążała go
mocno, zwłaszcza gdy zmuszony był jechać na wpół stojąc
w strzemionach. Czuł się tak, jak gdyby rozciągnięto go na
kole tortur, albo jakby na plecy wskoczył mu ciężki wół.
Na kolczugę miał zarzuconą opończę w rodowych barwach:
złoty szewron nad niebieskim polem, na którym wyhaftowany
był herb pierwszego rycerza z rodu FitzAlan. Herbem tym był
czerwony sokół, symbol odwagi, przekreślony na znak nieprawego
pochodzenia.
Nieślubny syn Alana, hrabia de Caux, pierwszy FitzAlan,
zdobył tytuł i majątek przebiegłością i mieczem. Potem miał
tyle szczęścia, że poślubił siostrę angielskiego króla, spłodził
legalnego już spadkobiercę i w ten sposób związał swój ród
z rodziną królewską.
Roger z dumą nosił herb rodu FitzAlan, tyle że jego godło
różniło się od godła ojca. Szewron odwrócony był górą do
dołu. Ten zuchwały fakt świadczyć miał o tym, że noszący go
rycerz nie jest taki jak baron Sander FitzAlan.
Koń nagle przyspieszył. Roger zorientował się, że całe jego
ciało na myśl o ojcu zesztywniało w niezwykłym napięciu.
Koń potraktował to jako zachętę do szybszego biegu.
Po chwili Roger roześmiał się gorzko, gdy uświadomił sobie,
że myśl o ojcu wywołuje w jego ciele taką reakcję. Nie chciał go
lekceważyć czy nim pogardzać; wolałby traktować go obojętnie.
Kpiący śmiech brzmiał mu jeszcze przez moment w uszach, aż
rozpłynął się w powietrzu, pozostawiając tylko uczucie goryczy.
Roger uniósł głowę. Jesienne powietrze chłodziło mu twarz.
Pomyślał, że nie stał się do końca obojętny na takie ludzkie sprawy
jak zmęczenie i mimo wszystko potrafi jeszcze rozsądnie myśleć.
Jazda bez hełmu, z odkrytą głową, w jesiennym powietrzu
orzeźwiła go.
Jazda bez hełmu sprawiała, że wiatr rozwiewał wszelkie
myśli o potrzebie zachowania ostrożności.
Jazda bez hełmu przez dzikie walijskie pogranicze była
niebezpieczna: ojciec nigdy by tak nie postąpił. I właśnie
dlatego Roger tak postępował.
Siedząca na koniu postać rysowała się wyraźnie nad za
chodnim horyzontem. Ani koń, ani jeździec nie poruszali się,
ale w promieniach słońca przeświecającego przez białe obłoki
lśniły czarne włosy jeźdźca i równie czarna grzywa konia.
Jeździec uniósł dłoń, by osłonić oczy od słońca, i wtedy
zobaczył, że sir Roger FitzAlan przemierza konno walijskie
wzgórza. Rude włosy Rogera lśniły w słońcu jak miedziana
moneta, gdy galopował w stronę doliny Brecon, na południe
od wysokich Black Mountains, a na północ od rozległych
brecońskich borów.
Rogerze FitzAlan, sięgnąłeś po to, co nie było twoje, pomyślał.
Przysięgam, że spotka cię za to śmierć. Wkrótce będziesz martwy.
Postanowił tak, lecz nie pojechał za Rogerem. Trwał nieru
chomo na szczycie wzgórza, z którego można zobaczyć było
wszystko, od gór aż po odległe morze. Gdy Roger stał się
ledwie widoczną w oddali sylwetką, jeździec uniósł zaciśniętą
pięść i roześmiał się.
Gromadka chłopców, ot tak, dla zabawy rzucała kamieniami
w bażanta. Teleri zbierała akurat zioła na skraju uprawnych
pól. Najpierw usłyszała ich krzyki i śmiechy, a potem
w pobliżu upadł kamień. Szybko ukryła się w zaroślach,
myśląc, że przeznaczony był dla niej.
Po chwili zobaczyła bażanta, który był celem ataku. Zmierzwiła
włosy, obsypała je mchem i zeschłymi liśćmi, twarz
pobrudziła ziemią, próbując nadać sobie przerażający wygląd
swojej babki, starej Gladdys, która uchodziła za osobę rzucającą
uroki, wyśpiewywała magiczne zaklęcia i uprawiała starodawne,
walijskie czary. Bełkocząc coś niewyraźnie, machając rękami,
wyskoczyła z zarośli.
Przestraszeni chłopcy uciekli, zostawiając rannego ptaka
leżącego bezwładnie na ziemi. Teleri ułożyła biedaka w wiklinowym
koszyku, zabrała go do swojego domu i opatrzyła mu rany.
Rankiem następnego dnia bażant nadal leżał w wyścielonym
trawą i mchem korytku ustawionym w najcieplejszym miejscu
izby. Niezwykle piękne pióra jego ogona, lśniące wszystkimi
barwami lasu, wystawały poza brzeg korytka.
Te barwy były darem Boga - miały chronić ptaka przed
...
cymmes