Curwood James - STELLE Z KRÓLEWSKIEJ KONNEJ.doc

(606 KB) Pobierz

 

James Oliver Curwood

STEELE Z KRÓLEWSKIEJ KONNEJ

 

 

ROZDZIAŁ I

SZEREGOWIEC FILIP STEELE

 

Filip Steele nie odrywał ołówka od papieru, jak gdyby sam fakt pisania listu, choć list ten nigdy nie miał dojść do rąk adresata, wystarczał do częściowego rozproszenia samotności.

 

Na zewnątrz szaleje wiatr. Spoza jeziora lecą tumany śniegu zmieszanego z deszczem, niby ładunki śrutu, a wszystkie dzikie demony tych dzikich krain zdają się szarpać i tarmosić wielkie nieciosane bale, z których zbudowana jest moja chata. Prawdę mówiąc, jest to okropna noc, gdy się ją spędza samotnie, mając wkoło rozełkaną pustkę, a nad głową niebo, przesycone straszliwymi dźwiękami. Nawet poprzez grubą zaporę ścian słyszę, jak fala ryczy między skalami i wali — niby tysiącem taranów — pniami niesionych prądem drzew niemal w moje drzwi. Mimo woli budzi się przykry dreszcz. Śród zawodzeń burzy wysokie sosny nad dachem jęczą i skarżą się rozpaczliwie, podczas gdy wicher targa ich powykręcane konary.

Jutro rozścieli się tu śnieżna pustynia. Śnieg zalegnie po Zatokę Hudsona i dalej po biegun, a kędy dziś hula wicher, niosąc grad i deszcz — zapanują niepodzielnie cisza i spokój, co wychowały ród milczących ludzi północy. Tej nocy jednak jest to słabą pociechą. Wczoraj złapałem w mące maleńką myszkę i zabiłem ją. Żałuję obecnie tego postępku, gdyż, bez wątpienia, hałas i łomot, jakie teraz panują , wygnałyby ją z norki i dotrzymałaby mi towarzystwa!

Zresztą, nie byłoby znów tak źle, gdyby nie ta czaszka! W ciągu ostatniej półgodziny wstawałem trzykrotnie, by zdjąć ją z półki, zawieszonej ponad prymitywnym piecykiem, w którym płoną smolne szczapy. Ale za każdym razem coś kazało mi się cofnąć. Jest to ludzka czaszka! Niedawno jeszcze należała do żywego człowieka, obdarzonego mową, wzrokiem, mózgiem — i to właśnie działa na mnie w przykry sposób. Stara czaszka nie wywierałaby podobnego wrażenia. Ale ta jest świeża! Chwilami, gdy żywiczne polana zapłoną czerwieńszym ogniem, zdaje mi się, że w pustych oczodołach błyszczą oczy; i zdaje mi się również, że pod pozbawionym mózgu czołem musiały pozostać resztki dawnych namiętności, a obłęd tej nocy zbudził je na nowo. Ze sto razy już żałowałem, że przechowuję ten głupi przedmiot, jednak nigdy tak, jak dziś!

Jakże ten huragan wyje, a sosna ponad dachem skrzypi! Przez komin wleciał kłąb śniegu i na plecach uczułem dreszcz, jak gdybym zobaczył diabła; dym snuje się wokół pieca i raz po raz zasłania czaszkę. Nie ma sensu kłaść się do łóżka i próbować usnąć, gdyż z góry wiem, jakie by były moje sny. Tej nocy ujrzałbym czaszkę i — twarz. Kobiecą twarz!

 

Steele przestał pisać, śmiejąc się nerwowo zerwał się z krzesła i z okrzykiem, co wśród tumultu burzy zabrzmiał niby przekleństwo, zmiął w dłoni papier i cisnął go między płonące głownie.

— Co za głupstwo! — zawołał, zgodnie ze starym przyzwyczajeniem sam ze sobą wszczynając rozmowę. — Co za głupstwo, Filipie Steele! Stajesz się nerwowy, sentymentalny, zaczynasz prawie tęsknić do swoich! Brr!... Co za fatalna noc!

Zwrócił się ponownie w stronę ognia, podczas gdy nowy kłąb śniegu wpadł przez komin.

— Lepiej było poprzestać na samej lampie! — mruknął, nabijając fajkę tytoniem. — Myślałem, że tak będzie raźniej! A to dmie!... Ani się zająknie!

Zaczął się przechadzać wszerz i wzdłuż po nierównej podłodze, ułożonej z ledwo ociosanych bali, trzymając ręce w kieszeniach i zapalczywie ćmiąc fajkę. Zazwyczaj przyjemnie było spoglądać w twarz Filipa Steele, lecz tej nocy nie malowała się

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

na niej zwykła pogoda ducha. Było to oblicze szczupłe, o wydatnych szczękach i jasnych, stalowosiwych oczach, w których obecnie gorzał dziwny błysk, gdy patrzył na białą czaszkę. Zawrócił potem w stronę prymitywnego stołu. Oświetlał go skrawek bawełnianej materii, pływający w miseczce pełnej tłuszczu karibu. W słabym blasku tej improwizowanej lampy widniały dwa otwarte i zmięte listy; właśnie wczoraj przyniósł je Indianin z Nelson House. Jeden list był bardzo krótki. Zawierał oficjalny rozkaz odnalezienia niejakiego Bucky Nome'a, w forcie Lac Bain, o sto mil dalej na północ.

Filip wziął do ręki drugi list, przyglądając mu się po raz kolejny od chwili otrzymania. Składał się on z pół tuzina kart, zapełnionych kobiecym pismem, i Steele wchłonął znów delikatną, słodką woń hiacyntów.

Właśnie ów zapach działał  nań niepokojąco; rozstrajał go od wczoraj, a tej nocy zbudził w nim tęsknotę za domem. Przypomniał mu dnie, nie tak dawne, gdy on sam należał do świata, z którego ten list pochodził, i gdy życie zdało się dlań chować wszystkie możliwe ponęty. Błyskawicznie przemknęła mu przed oczyma wizja owych czasów, kiedy, on, Filip Steele, syn wielomilionowego bankiera, był jednym z wybrańców losu. Podwoje arystokratycznych klubów stały dlań otworem; piękne kobiety słały mu uśmiechy, a dziewczyna o hiacyntowych perfumach mamiła go błędnym ognikiem swego serca. Jej serce! Zapewne była go pozbawiona całkowicie, a wchodziło w grę jedynie jego bogactwo. Steele roześmiał się pogardliwie, pokazując białe, mocne zęby.

Usiadł, wciąż jeszcze z listem w dłoni, i myślał o innych ludziach, których dawniej znał. Co się stało z Jackiem Moodym, poczciwym Jackiem, kolegą szkolnym, który kochał tę samą dziewczynę całą siłą szczerego, uczciwego serca, lecz na którego ona nie zwracała najmniejszej uwagi, bo był biedny. I gdzie się podział Whittemore, młody makler giełdowy, którego szanse znikły wraz z jego ruiną finansową; Fordey, co darowałby jej z chęcią dziesięć lat własnego życia oraz z pół tuzina innych.

Jej serce! Steele roześmiał się cicho, unosząc jednocześnie list tak, by jego słodka woń stała się silniejszą. Jakże nęciła go

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

ongiś! Ot, choćby tej nocy, na balu u Hawkinsa, zwyciężyła niemal! Przymknął powieki i podczas gdy smolne szczapy trzaskały w palenisku, a wicher wył wokół chaty, ujrzał ją ponownie taką jak wówczas — wspaniale piękną. Wspomnienie czaru jej głosu, oczu, włosów rozpaliło mu krew jak dobre wino. I ta bogini mogła się stać jego własnością; nawet dziś, byle zechciał, mógł ją brać. Wystarczy napisać parę strofek... Rzucić jedno słowo!...

Steele wyprostował się raptem. Zmiął karty papieru i cisnął je w ogień — z wyjątkiem jednej. Ostatni arkusz, ten, na którym widniał jej podpis, zatrzymał w dłoni, przyglądając mu się chwilę, jak gdyby szukał w literach imienia odpowiedzi na jakiś problem. Wreszcie odłożył go na bok. Oszałamiająca słodycz hiacyntu pozostała jeszcze w powietrzu. Gdy ostatecznie znikła, Steele badawczo wciągnął nozdrzami powietrze; wstał z uśmiechem przypominającym dawną beztroskę, schował końcową kartę listu do plecaka i zaczął napełniać fajkę.

Filip Steele niejednokrotnie już myślał o tym, że stanowczo urodził się o sto lub dwieście lat za późno. W swoim czasie podzielił się tym przekonaniem z paroma kolegami, lecz wyśmiali go. Pewnego wieczoru zwierzył się częściowo pannie o hiacyntowych perfumach — po czym nazwała go dziwakiem. W głębi duszy wiedział dobrze, że różni się znacznie od reszty współczesnych, że w jego krwi pulsują tętna zapomnianych pokoleń, gdy dzielność serca i siła ramion znaczyły dla mężczyzny więcej niż pieniądze i stosunki, a romantyzm i przygody istniały jeszcze.

Z gimnazjum Filip przeszedł na politechnikę, która, jak mu się zdawało, otwiera przed ludźmi szersze horyzonty; a gdy skończył studia, ściągnął na siebie gniew rodziny, biorąc udział w całorocznej wyprawie do Ameryki Środkowej. Ta wyprawa właśnie zadecydowała o jego dalszych losach. Wrócił z niej jako odważny i dzielny chłop: śniady niby Aztek, nienawidzący miast i wielkomiejskich rozrywek, a tak dalece obojętny względem milionów swego ojca, jak gdyby one w ogóle nie istniały. Posiadał zresztą własny fundusz, lecz nie wydawał nawet procentów, które tylko powiększały kapitał. Odbył nową wy

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

prawę, tym razem do Brazylii i wrócił, by spotkać dziewczynę o hiacyntowych perfumach. Potem zerwał więzy, krępujące wciąż Jacka Moody'ego, Fordeya i Whittemore'a i ruszył w świat w poszukiwaniu dalszych przygód.

Północ wabiła go najmocniej. Wśród bezkresnych pustyń, śnieżnych kniei i martwych prerii, zalegających między Zatoką Hudsona a dziką krainą Athabaska, znalazł  nowych ludzi, znalazł tajemniczość i romantyzm, co go uniosły ku zamierzchłym czasom i zamierzchłym istnieniom. Pewnego dnia, w Regina, szczupły, atletycznie zbudowany młody człowiek zaciągnął się do PółnocnoZachodniej Królewskiej Konnej Policji. W ciągu pierwszego półrocza wyróżnił się kilkakrotnie, po czym został odkomenderowany na daleką północ, gdzie polowanie na ludzi jest wspaniałą grą jednego przeciw jednemu wobec wrogiej lub obojętnej przyrody. I nie śniło się nikomu, nawet pannie

o hiacyntowych perfumach, że człowiek, zapisany urzędowo jako szeregowiec Filip Steele jest Filipem Steele, synem milionera z Chicago.

Steele'a bawił szczerze komizm tej sytuacji. Kładąc do pieca nowe polano, roześmiał się wesoło, myśląc, co by też powiedzieli jego wytworni koledzy, a szczególnie piękna panna, zobaczywszy go teraz w tym otoczeniu. Chichocząc wziął do ręki grube, wełniane skarpetki, suszące się tuż przy ogniu; koszlawe buty, pokryte warstwą jeleniego sadła, lśniły w blasku płomieni, zaś jedyna zmiana bielizny, którą wyprał przed kolacją i uczepił u sufitu, w półmroku chaty robiła wrażenie niezmiernie chudego

i pozbawionego głowy wisielca. Wśród gęstych cieni tylko jedna rzecz jaśniała niepokalaną bielą: martwa kość czaszki ponad piecem. Gdy Steele patrzył na nią, twarz mu zszarzała, a wargi zacisnęły się mocno. Nagłym ruchem wyciągnął ramię, wziął czaszkę do ręki i chwilę trzymał tak, by skoncentrować na niej cały blask ognia. Z lewej strony, nad uchem, na jednej linii z pustym oczodołem, widniała dziura wielkości wróblego jajka.

— Zatem, zgodnie z rozkazem, mam się udać do Bucky Nome'a, do człowieka, który to zrobił! — mruknął macając palcem wyzębione krawędzie otworu. — Mógłbym go zabić za

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

to, co zaszło w Nelson House, panie Jeanette, i może uczynię to pewnego dnia!

Przyglądał się czaszce, trzymając ją na dłoni, na poziomie własnej twarzy.

— Doskonały ze mnie materiał na Hamleta! — rozważał drwiąco. — Coś mi się zdaje, panie Jeanette, że cisnę cię w ogień! Zanadto mi grasz na nerwach!

Urwał raptem i złożył czaszkę na stole.

— Nie! Nie spalę ciebie! — kończył. — Włóczyłem się z tobą taki szmat drogi, więc zabiorę cię i do Lac Bain. Pewnego ranka ofiaruję ciebie panu Bucky Nome'owi na śniadanie. A wtedy zobaczymy, co zobaczymy...

Nieco później nakreślił parę słów na kawałku papieru i przypiął kartkę do wewnętrznej strony drzwi. Przypuszczalny przechodzień miał znaleźć następujące wyjaśnienie i przestrogę:

 

Uwaga!

Ta chata oraz jej zawartość należą do mnie! Jedz i spocznij, ale nie napełniaj kieszeni!

Steele z Królewskiej Konnej.

 

ROZDZIAŁ II

NOCNA PRZYGODA

 

Steele dotarł do faktorii w Lac Bain, należącej do Kompanii Zatoki Hudsona, na siódmy dzień po ustaniu wielkiej zawieruchy. Podczas gdy grzał się przed piecem w pustym i pozbawionym towarów sklepie, agent Breedy dzielił się z nim ważnymi nowinami.

Niejaki pułkownik Becker z żoną opuścił fort Churchilla nad Zatoką Hudsona, udając się do Lac Bain. Poza tym Bucky Nome przed tygodniem wyruszył na zachód i jeszcze nie wrócił. Breedy był strapiony nie z racji długiej nieobecności Bucky Nome'a, lecz ze względu na oczekiwany przyjazd tamtych dwojga. Zgodnie z listem, pisanym przez agenta z fortu Chur

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

chilla, pułkownik, zajmujący wysokie stanowisko w zarządzie kompanii, przybył wraz z żoną z Londynu ostatnim statkiem, dowożącym żywność. Pan Becker był człowiekiem starszym. Faktycznie, nie miał nic do roboty w Lac Bain. Chciał tylko spędzić wakacje na zaznajamianiu się z życiem północnej głuszy. Twarz Breedy'ego, pokryta szpakowatym zarostem, wyrażała niemal rozpacz.

— Dlaczego nie jadą do faktorii Jork albo do Nelson House? — pytał Steele'a. — W Nelson mają pierzyny, trzy niewiasty i agenta światowca, a tu nie znajdziesz nawet jednej białogłowy!

Steele wzruszył ramionami.

— Kobiety są teraz tylko dwie! — ozwał się. — Odkąd przeszedł tamtędy niejaki Bucky Nome, trzecia pojechała na południe!

— No dobrze, ale dwie są! — upierał się Breed, nie dostrzegłszy dziwnego błysku w oczach Filipa. — A ja ci mówię, Fil, że tu nie ma żadnej, nawet Indianki i ten brudas Cree, Jack, pitrasi jedzenie. Czy wiesz, że przed dwoma dniami złapałem go, jak miesił ciasto na suchary — w miednicy! A ja te suchary jadłem od dnia, gdy nasi myśliwi ruszyli na linie sideł! Więc ty, Nome, dwaj Cree, jeden Metys i ja — oto cała ludność Lac Bain aż do połowy zimy, nim zaczną znosić futra. Na rany boskie, cóż tu pocznie biedna, stara pułkownikowa?

— Masz dla niej łóżko?

— Tapczan twardy jak skała!

— Masz dużo żywności?

— A jakże! — warknął agent. — Każdy traper porobił ogromne zapasy w tym sezonie i zostaliśmy na sucho. Fasola, mąka, cukier, suszone śliwki, no i mięso karibu. Mówię ci, ile razy je powącham, tylekroć mam wrażenie, że mi się żołądek przewraca! Dałbym miesięczną pensję za funt wieprzowiny! Ale, wracając do tamtej sprawy, spójrz no, Fil! Jeśli to nie jest elegancki list, dam się porąbać na sztuki! Zupełnie jakby pułkownikowa pisała do swojej sympatii!

Breedy wyjął najpierw z kieszeni kopertę ze złamaną lakową pieczęcią, a z koperty dobył złożony we dwoje arkusz kremowe

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

go papieru. Zaledwie Steele wziął list do ręki, przebiegł go wnet nagły dreszcz. Nim odczytał pierwszą strofkę, wyczuł już w powietrzu ów słodki i upajający zapach — woń hiacyntów. Nie tylko zresztą perfumy były identyczne; nawet odcień welinu i delikatny charakter pisma przypominały mu list spalony przed tygodniem. Nie zdołał powstrzymać okrzyku zdziwienia. Podnosząc oczy, spotkał zdumiony wzrok agenta.

— To, doprawdy, dziwny zbieg okoliczności — rzekł, z wolna odzyskując równowagę. — Przysiągłbym niemal, że pisze osoba, którą doskonale znam! Oczywiście, podobna rzecz jest wykluczona! Ale rozumiesz, Breed, że trochę mnie to zaskoczyło. Czy możesz mi zostawić ten list do wieczora? Chciałbym go porównać z innym!

— Możesz go w ogóle zatrzymać! — machnął ręką agent. — Mam nadzieję, że na ten temat opowiesz mi coś ciekawego przy kolacji. I doprawdy, byłbym okrutnie rad, gdyby się okazało, że znałeś już dawniej naszych gości.

W dziesięć minut później Steele znalazł się w małej chatce, będącej mieszkaniem jego i Bucky Nome'a na czas postojów w Lac Bain. Jack, Indianin z plemienia Cree, rozpalił szczodry ogień w pękatym żelaznym piecyku, toteż zaledwie Filip otworzył drzwiczki, fala jaskrawych blasków lunęła w mroczną szarość wczesnego zmierzchu. Przysunąwszy fotel w pobliże ognia, Steele ponownie wyjął list. Badał charakter pisma — litera po literze i słowo po słowie. Był silnie podniecony, jakkolwiek z innych względów niż poprzednio. Im głębiej wnikał w treść wyrazów, tym pewniej rozumiał, że nie ma mowy, by oba listypisała jedna i ta sama kobieta.

Pułkownik Becker przybył z żoną do Churchill przed miesiącem — statkiem, płynącym wprost z Londynu; Steele pamiętał doskonale, że list, który odebrał przed tygodniem wysłano o pięć tygodni wcześniej. W owym czasie państwo Becker bądź przebywali w Londynie, bądź w Liverpoolu albo też płynęli właśnie przez Atlantyk.

Filip wygodniej zasiadł w fotelu, przymknął oczy i poddał się ciepłej pieszczocie ognia. Stare widma otoczyły go ponownie. Instynktownie usiłował się ich pozbyć, walcząc z urokiem

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

pięknej panny, jak walczył już parokrotnie od dnia otrzymania jej listu. Lecz zarówno wtedy, jak i dziś, wszelki wysiłek szedł na marne. Widział ją wyraźnie z uśmiechem w głębi źrenic i na pąsowych wargach, w koronie złotych włosów. Taką była właśnie na pamiętnym balu.

Z trudem otworzył oczy i spojrzał na zegarek. Dochodziła piąta. Pochylił się, chcąc zamknąć drzwiczki pieca i zastygł raptem w tej postawie zgarbiony, z wyciągniętą ręką. Na jego kolanie, lśniąc bogato niby złota nić, leżał długi, kobiecy włos.

Steele wstał z wolna, trzymając włos w świetle. Palce mu drżały; oddychał z wysiłkiem. Oczywiście złota nić wymknęła się z koperty, lecz on byłby przysiągł, że pochodzi ze splotów — tamtej!

Z domu agenta doleciał głęboki głos rogu, wzywający go na kolację. Steele starannie zwinął złotą nić na palcu i umieścił ją pośród papierów i listów, noszonych w skórzanym portfelu na piersi. Wchodząc do izby, w której oczekiwał Breedy'ego, wiedział, że twarz płonie mu silnym rumieńcem. Od dnia balu u Hawkinsa, gdy w jego dłoni drżała drobna rączka, gdy czuł na twarzy ciepły oddech, a na ustach drażniącą pieszczotę włosów — nie doznał na myśl o kobiecie podobnego wzruszenia. Toteż rad był, że agent zbyt jest pochłonięty własnymi troskami, by zauważyć zmianę w jego rysach.

— Mówię ci, Steele, że ta sprawa grozi mi dymisją! — wywodził Breedy ponuro. — Lac Bain stało się obecnie jedną z najmniej ruchliwych i najbardziej podupadłych faktorii od Athabaski po Zatokę Hudsona. Mieliśmy raz po raz dwa kiepskie sezony i wszystko idzie na opak. Pułkownik Becker jest jednym z macherów Kompanii. Jestem niemal pewny, że postanowi, iż należy tu dać kogoś młodszego!

— Co za brednie! — wykrzyknął Steele. Lecz spojrzawszy bacznie na strapioną twarz agenta, dodał: — Zresztą, wiesz co, może bym pojechał na spotkanie tego ekscelencji? To będzie coś niby powitalny komitet w jednej osobie. Po drodze dam mu chytrze do zrozumienia, jak tu rzeczy stoją i że sprzysięgły się przeciw tobie różne nieprzewidziane okoliczności!

Breedy rozpromienił się momentalnie.

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

— Doprawdy, Fil, mógłbyś mnie uratować! Zrobisz to? — Ależ oczywiście! Z przyjemnością!

Pochylił się nad talerzem, by ukryć rumieniec, który, jak fala ognia, zalał mu twarz.

— Pewien jesteś, że to starsi ludzie? — spytał na pozór obojętnie.

— Tak przynajmniej pisał mi MacVeigh z Churchill. To jest podkreślił, że pułkownik jest w starszym wieku!

— A jego żona?

— W każdym razie wariatka! — burknął Breedy, bez cienia szacunku. — Gdyby przyjechał sam pułkownik, byłoby pół biedy. Ale stara baba, brr... Taka, to już wejrzy w każdy szczegół i podjudzi męża przeciwko mnie! Ręczę ci za to!

Steele pomyślał o rodzonej matce, traktującej podwładnych męża z góry i nieżyczliwie — i roześmiał się z przymusem.

— Tak czy owak — pocieszał — wyjdę im na spotkanie. Niech tylko Jack przygotuje mi nieco żywności. Ruszę wnet po śniadaniu.

Był rad, gdy kolacja skończyła się wreszcie i mógł zapalić fajkę, samotny w czterech ścianach własnej chaty. Niemal z uczuciem wstydu wyjął z kieszeni portfel i dobył zeń włos, lśniący złociście w blasku ognia.

— Masz bzika, Fil! — przemówił głośno. — Jesteś wariatem! Mój stary, co ciebie może obchodzić pani pułkownikowa Becker? Cóż stąd, że ma złote włosy, używa kremowego papieru oraz hiacyntowych perfum! Dajże pokój głupstwom!

Rozluźnił palce. Włos opadł ku ziemi, a pochwycony przeciągiem, znikł w jakimś mrocznym kącie.

Steele położył się dopiero o północy. Wstał wraz z pierwszym, siwym brzaskiem. Potem cały dzień szedł uparcie prosto na wschód, po udeptanym szlaku, wiodącym do faktorii ku Zatoce Hudsona. Na dwie godziny przed zmierzchem zdjął rakiety śnieżne, rozbił lekki namiot, zgromadził jodłowe łapki na posłanie i tuż przed wejściem do swego schronu rozniecił ogromny ogień, którego tło stanowiła potężna skała. Noc jeszcze nie zapadła, gdy położył się już, okutany w derę,

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

wyciągając nogi w stronę refleksów cieplnych, bijących z gładkiej opoki.

Miał wrażenie, że wokół jest nienaturalnie cicho. Poza świetlnym kręgiem gęstniał mrok, miarowo zacieśniając pole widzenia. Ponura samotność zasiadła u wezgłowia Filipa. Był to gość dotychczas nieznany, więc Steele wzdrygnął się — pełen wstrętu i, uniesiony na łokciu, spojrzał w płomień.

Otaczało go przecież to samo milczenie, ta sama martwota tajemniczych pustkowi, które zwabiły go na północ. Do niedawna kochał je prawie. Lecz dziś smucił go brak objawów życia, więc wytężał oczy, chcąc sięgnąć wzrokiem poza skały i ogień, wytężał słuch, łowiąc nie istniejące dźwięki. Rozumiał doskonale, że tęskni do czyjejś obecności. Wiedział również, że nie chodzi tu bynajmniej o towarzystwo agenta lub któregoś z kolegów — łapaczy ludzi. Pragnął widoku kobiet i mężczyzn, znanych dawniej, a stanowiących cząstkę jego świata. Trwając z zaciśniętymi rękoma i skupionym wyrazem źrenic, czuł, że przede wszystkim tęskni do niej. Jej oczy, jej usta, jej słoneczne włosy towarzyszyły mu po tylomiesięcznym niewidzeniu. Kusząca twarz uśmiechała się powabnie, wyglądając spośród płomieni; nęciła go, przyzywała z powrotem. Może ustąpi?

Zwarł dłonie tak mocno, aż paznokcie weszły w ciało, i zaklął szpetnie. W tym odruchu więcej było rozpaczy niż gniewu. Wreszcie znużenie raczej aniżeli chęć snu przymknęło mu powieki i leżąc na wznak — zdrzemnął się. Jednocześnie kobieca twarz spłynęła bliżej, bliziutko, tuż, przemawiając ruchem warg i grą oczu. Usłyszał ponownie dźwięczny, dziewczęcy śmiech, który go tak czarował. Brzęczał odległy szum i gwar innych głosów, oraz zupełnie wyraźny głos młodego Chesbro. Na pamiętnym balu jego niespodziewane nadejście w samą porę otrzeźwiło Steele'a i pozwoliło mu opanować wzburzone nerwy.

Filip poruszył się niespokojnie, a po chwili, uniesiony na łokciu, spojrzał w ogień. Zdawało mu się, że Chesbro przemawia nadal i raptem zadygotał cały, gdyż wyraźnie usłyszał śmiech kobiecy. Pełen zdumienia siadł na posłaniu, jak gdyby podrzucony sprężyną, i wytrzeszczył oczy. Sen czy jawa?

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

Ognisko płonęło jaskrawo i to jedno już świadczyło niezbicie, że drzemał zaledwie krótką chwilę.

Ruch w mroku, skrzyp kroków na śniegu i w obręb światła wstąpiła jakaś postać.

Była to kobieta!

Steele zdławił krzyk rwący mu się na wargi i siedział bez ruchu, niby skamieniały. Postać dała jeszcze jeden krok, zaglądając jednocześnie w ciemne wnętrze namiotu. Filip dostrzegł błysk płomienia na kosztownym futrze, biel ręki i przez mgnienie rozróżnił twarz. Zesztywniał jeszcze bardziej. Uśmiechnęły się do niego wesołe oczy i śnieżne zęby, zadźwięczał radosny śmiech, po czym twarz znikła. Lecz on gapił się wciąż jeszcze, jak gdyby usiłując wywołać ją na nowo.

Wreszcie oprzytomniał. Kaszlnął, chcąc uprzedzić, że nie śpi, odrzucił derę i wyszedł z namiotu. Obok ogniska, po prawej jego stronie, stali mężczyzna i kobieta, pochyleni, grzejąc ręce. Na odgłos kroków wyprostowali się oboje.

— Doprawdy, niezmiernie mi przykro, panie Steele! — zawołał mężczyzna, spiesznie dążąc na spotkanie Filipa. — Zbudziliśmy pana niechcący! Mieliśmy właśnie rozbić obóz na jednym ze wzgórz, ale, widząc ogień, podeszliśmy bliżej. Przepraszam najmocniej!

— Ależ za żadne skarby świata nie chciałbym się z państwem rozminąć! — zaprotestował Steele, ujmując wyciągniętą rękę. — Idę z Lac Bain na spotkanie pułkownika Beckera i...

Urwał rozmyślnie, a białe zęby błysnęły mu w wesołym uśmiechu, którego nieznierna szczerość niewoliła ludzkie serca.

— Właśnie pan ich spotkał! — uzupełnił wesoły głos. — Czy daruje mi pan, panie Steele, że zajrzałam do namiotu i zbudziłam strudzonego wędrowca? Ale pana nogi wystawały na zewnątrz i były takie śmieszne! Zapewniam zresztą, że nie widziałam nic ponadto, chociaż okropnie wytrzeszczałam oczy. Za to od razu spostrzegłam pana imię i nazwisko, wypisane na ścianie namiotu!

Steele poczuł, że rumieni się gwałtownie pod naporem ślicznych źrenic, spoglądających nań spoza ramion pułkownika. Kobieta uśmiechała się przyjaźnie. Wobec ciepła, bijącego

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

z ogniska, odrzuciła do tyłu futrzany kaptur i Filip stwierdził, że jej włosy mają odcień czerwonego złota, zaś oczy, usta i twarz są niemal odbiciem tych, o których śnił przed chwilą. Szczerze mówiąc, był prawie pewien, iż spotka młodą i ładną istotę, jednak wyjątkowy urok dziewczęcych rysów przyprawił go o zawrót głowy. Nie mógł oderwać oczu od wiośnianej postaci. Oprzytomniał raptem, zdając sobie jednocześnie sprawę z niewłaściwości podobnego zachowania.

— Spałem mocno i — śniłem — wybełkotał, a wraz z mo...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin