lekcja miłości.docx

(444 KB) Pobierz

TRACY ANNE

WARREN

Lekcja miłości

1

Londyn, luty 1820 roku

Wydaje się, że poszukiwania męża nie będą aż tak przyjemne, jak

można by było sądzić. Takie oto niewesołe myśli snuła Eliza Hammond,

siedząc na kanapie w biało-żółte pasy w saloniku na piętrze

rezydencji Raeburn House.

Rozpoczynał się dla niej już piąty sezon - doprawdy, przygnębiające

spostrzeżenie. Nie zapowiadało się, niestety, że tym razem pójdzie

jej lepiej, mimo olbrzymiego majątku, który dość niespodziewanie

odziedziczyła po zmarłej przed sześcioma tygodniami ciotce.

Przynajmniej może liczyć na wsparcie serdecznej przyjaciółki, Violet

Brantford Winter, księżnej Raeburn. Miała nadzieję, że towarzystwo

Violet sprawi, iż najbliższych kilka tygodni minie bez większych

przykrości. Z drugiej strony, zgraja darmozjadów i łowców posagów,

którzy dotąd starali się o jej rękę, nie napawała nadzieją.

- Na przykład pan Newcomb - powiedziała Violet, wyliczając

potencjalnych kandydatów do ręki Elizy. - Wydaje się sympatyczny.

Poza tym interesuje go sztuka.

- Tak, kiedy ostatnio spotkaliśmy się przypadkiem w galerii,

był dla mnie bardzo uprzejmy - zgodziła się Eliza, wspominając

regularne rysy mężczyzny i jego proste, kasztanowe włosy, których

odcień przypominał nieco gładką sierść setera irlandzkiego.

- Doskonale zna dzieła wielkich mistrzów. Może pasjonuje go też

historia?

- Jedyne, co go obchodzi, to gra w karty, a zaraz potem w kości.

- Przerwał im głęboki głos. Eliza poczuła na plecach przyjemny

dreszczyk jak zawsze, gdy spotykała tego mężczyznę.

Spojrzała na niego. Lord Christopher Winter, przez rodzinę

i przyjaciół nazywany Kitem, był wysokim, szczupłym mężczyzną

o szerokich ramionach i nieco szorstkiej powierzchowności.

Siedział w nonszalanckiej pozie, leniwie rozparty na krześle. Przez

ostatnie dwadzieścia minut siał spustoszenie wśród kanapek z kurczakiem,

ogórkiem i rzeżuchą. Teraz nachylał się nad tacą z ciastami,

poddając ją starannej inspekcji.

Kosmyk ciemnobrązowych włosów opadł mu na czoło, gdy

sięgał po dwa ciastka z limetką i cienki plasterek rumowej babki.

Przenosząc słodkości na talerzyk, ubrudził sobie palec bitą śmietaną.

Oblizał go, a Elizę na ten widok ścisnęło w żołądku.

Zaczęła z uwagą przyglądać się swoim butom. Kit jest szwagrem

Violet i nikim więcej, upominała się. W każdym razie nie

dla niej. Owszem, kiedyś darzyła go skrywanym uczuciem, ale

to należało już do przeszłości. Podczas gdy lord Christopher

przez blisko półtora roku podróżował po Europie, ona z całą

bezwzględnością starała się wymazać go ze swego serca. A kiedy

wrócił do Anglii, w ostatnie święta, niemal przestała już o nim

myśleć.

Nie oznaczało to jednak, że nie mogła go podziwiać - był doprawdy

wspaniałym mężczyzną. Miał piękne zielono-złote oczy

ukryte pod leniwymi powiekami, zmysłowe wargi i czarujący

uśmiech. Cieszył się też nieprzyzwoitym apetytem, czego zupełnie

nie było widać po jego zgrabnej, umięśnionej sylwetce.

Zatopił właśnie zęby w jednym z ciasteczek. Usiadł z powrotem

na krześle, a na jego ustach zagościł lekki uśmiech zadowolenia.

Wydawało się, że nie wie, iż jego obecność zburzyła spokój,

panujący w saloniku.

Violet spojrzała na niego zirytowana.

- Co chcesz przez to powiedzieć?

Przełknął i popatrzył na nią.

- Hm? - Napił się herbaty, po czym wytarł usta serwetką. -

Ach, chodzi o Newcomba?

- Oczywiście, że chodzi o Newcomba. A o kim innym rozmawiamy

tu z Elizą?

- Ależ Vi, nie ma co się złościć. Pomyślałem po prostu, że powinienem

was ostrzec. Newcomb jest spłukany. Z tego, co słyszałem,

grał z Plimptonem w wista i przegrał dwadzieścia tysięcy funtów. Od

tamtej pory szczęście jeszcze się do niego nie uśmiechnęło.

Violet i Eliza zgodnie westchnęły.

- Jeśli tak, to nie wchodzi w rachubę - oświadczyła Violet, rzucając

Elizie spojrzenie zza okularów. - Nie chciałabyś przecież za

męża nałogowego hazardzisty.

Eliza przytaknęła, popijając herbatę.

- Jest też sir Silas Jones - ciągnęła Violet. - Przysłał ci w zeszłym

tygodniu taki uroczy bukiecik cieplarnianych róż. Podobno

ma przepiękny majątek w hrabstwie Kent. Jego sady dają co roku

wspaniałe zbiory. Mówią, że umie się zatroszczyć, żeby drzewa dobrze

obrodziły.

- Taki z niego rolnik, że rodzą mu nie tylko drzewa - mruknął

Kit, zjadając resztki deseru z talerza i sięgając po dokładkę.

Violet przechyliła na bok głowę. Jej jasne włosy były efektownie

uczesane.

- Jak się domyślam, miało to znaczyć, że i z nim coś jest nie

w porządku?

- To zależy od punktu widzenia. Niektórzy uznaliby, że

wszystko jest w zupełnym porządku. - Kit włożył do ust niedużego

racuszka, hojnie posmarowanego dżemem agrestowym, po czym

bez słowa wyciągnął w jej stronę filiżankę z miśnieńskiej porcelany,

żeby dolała mu herbaty.

Violet wystudiowanym ruchem uniosła ciężki srebrny imbryk

z tacy i napełniła naczynie. Smużka pary wirowała nad powierzchnią

napoju, gdy Kit podnosił filiżankę do ust.

- A więc? - Violet nalegała, widząc, że szwagier nie kwapi się

z wyjaśnieniem.

Kit odstawił filiżankę na spodek z delikatnym brzęknięciem.

- To prawdziwy donżuan. Ma sześcioro nieślubnych dzieci

z czterema różnymi kobietami, a przynajmniej tyle uznał za własne.

Można powiedzieć, że oranie to jego specjalność.

Eliza poczuła rumieniec na policzkach, a księżna krótko się roześmiała,

lecz zaraz opanowała rozbawienie.

- Kit - powiedziała z wyrzutem. - Przypominam, że jesteś

w towarzystwie dam, mówię tu także o sobie. To nie było salonowe

słownictwo.

Kit zmusił się do powagi.

- Przepraszam, oczywiście, masz rację. Panie wybaczą.

-Niemniej, dobrze wiedzieć, że sir Silas nie jest człowiekiem,

któremu moja przyjaciółka powinna poświęcać czas i uwagę.

- Violet w zamyśleniu stukała paznokciem o oparcie sofy. - Spośród

pozostałych dżentelmenów, którzy ostatnio okazywali Elizie

zainteresowanie, należy wykluczyć wicehrabiego Coyle'a i pana

Washburna. Ci dwaj to znani łowcy posagów, szukają bogatych

dziedziczek, żeby sobie zapełnić kieszenie.

- A lord Luffensby? - spytała Eliza. - Przysłał mi taki śliczny

tomik sonetów. - To były wiersze Wordswortha, wspomniała z zadowoleniem,

jednego z jej ulubionych poetów.

- Ależ tak. Spotkałam go tylko raz, ale zrobił na mnie bardzo

miłe wrażenie. Uprzejmy i elokwentny.

Kit parsknął cichym śmiechem.

Violet posłała mu kolejne spojrzenie, teraz już pełne rozdrażnienia.

- Tylko nie mów, proszę, że on nie nadaje się na męża, bo nie

uwierzę. Znam kuzynkę lorda Luffensby. Dała mi do zrozumienia,

że ma on bardzo przyzwoite dochody i że nie skłania się ku typowym

dla mężczyzn nałogom.

- Ku typowym nie, to pewne.

Po dłuższej chwili ciszy Violet się odezwała.

- No, mówże wreszcie, bo obie umrzemy tu z ciekawości.

- Nie wiem, czy wypada. Jak zechciałaś łaskawie zauważyć, są

tu damy. - Kit przerwał i zerknął na Elizę. - I to niezamężne.

- Ależ, na Boga, o co znów chodzi? Chyba to nie takie straszne,

żeby Eliza nie mogła słuchać. A zresztą, nie jest już przecież

naiwną pensjonarką.

Kit, namyślając się, dotknął warg palcem.

- Niektórzy znajomi nazywają go ciotką Luffensby.

Ciotka Luffensby? Eliza zmarszczyła czoło. Może chodziło

o garderobę lorda? Owszem, Luffensby zdradzał niejakie zamiłowanie

do nazbyt wytwornych strojów, ale bez przesady. Spojrzała

na przyjaciółkę, równie zdezorientowaną jak ona.

- Obawiam się, że musisz się wyrażać jaśniej - powiedziała

Violet.

- Jaśniej? - Kit przewrócił oczami i wydał zbolałe westchnienie.

-Jak na kobietę, która czyta po łacinie i grecku, a mówi w pięciu

nowożytnych językach, czasami nie jesteś zbyt bystra.

- Nie musisz od razu być niemiły. Po prostu powiedz, o co

chodzi. Niemożliwe, żeby to było coś aż tak skandalicznego.

- No, dobrze. A więc, on... hm... lubi mężczyzn.

- I cóż w tym niezwykłego? Bardzo wielu dżentelmenów lubi

przebywać w męskim towarzystwie. Nie wiem, dlaczego robisz z tego

taki wielki... Och! - Urwała, podnosząc brwi. - Och! Och.

Eliza przyglądała się obojgu, wciąż nie do końca rozumiejąc,

o czym mówią. Aż nagle przypomniała sobie fragment przeczytanej

kiedyś książki historycznej o mężczyznach przejawiających pociąg

do tej samej płci. Zdziwiło ją to bardzo. Nigdy by nie uwierzyła, że

takie rzeczy wciąż jeszcze miały miejsce. I to w dzisiejszej Anglii!

Na jej policzkach wykwitł rumieniec.

- Otóż to. - Kit wyciągnął nogi i skrzyżował je w kostkach.

- Z kimś takim raczej nie założysz rodziny, a rozumiem, że tego

właśnie chcesz?

Rodzina, pomyślała Eliza, to dokładnie to, czego pragnę. Był to

główny powód, dla którego zdecydowała się wyjść za mąż. Przygnębiona

rozmową, opuściła ramiona.

- Dobrze, pomyślmy. - Violet wydobyła z kieszeni sukni białą

jedwabną chusteczkę i zaczęła przecierać okulary. - Dostawałaś ostatnio

tyle kwiatów i prezentów, musi się znaleźć ktoś odpowiedni.

- Nie ma nikogo takiego! -jęknęła Eliza. - Och, Violet, nie

widzisz? To nie ma sensu. Żaden z nich się nie nadaje z takiego czy

innego powodu. Albo chodzi im tylko o mój majątek, albo mają

jakiś wstydliwy sekret, który chcieliby zatuszować za pomocą małżeństwa.

Violet włożyła okulary, po czym wyciągnęła rękę i poklepała

dłoń Elizy.

- No, no. Nie zniechęcaj się tak szybko. Sezon jeszcze się nawet

nie zaczął. Nie wiadomo, jacy kawalerowie przyjadą do miasta

w najbliższych tygodniach. Na pewno pojawi się ktoś, kto dałby

sobie wybić przednie zęby, żeby tylko cię poślubić.

- Zęby? Może najwyżej spróchniały trzonowy. - Eliza pokręciła

głową. - Spójrzmy prawdzie w oczy. Żaden porządny człowiek

nie starał się o mnie, gdy ciotka jeszcze żyła. I żaden nie zechce

mnie teraz. Czasem myślę, że byłoby lepiej, gdyby ciotka nie pokłóciła

się z kuzynem Philipem i nie wykluczyła go z testamentu.

Ubóstwo chyba nie stwarza tylu problemów.

- Ubóstwo stwarza wyłącznie problemy. I nie opowiadaj o sobie

takich bzdur. Dobrze wiem, że wcale nie chciałabyś wrócić do

dawnego życia. Ta starucha, wybacz brak szacunku dla zmarłych,

zbyt długo się nad tobą pastwiła, żebyś teraz nie mogła się cieszyć

zasłużonymi wygodami. Jeśli ktokolwiek zasługuje na jej majątek,

to tylko ty.

- Może i tak, ale dotychczas nie przyniósł mi wiele dobrego.

- Już wiem! Potrzebujesz mentora. Kogoś obytego w towarzystwie,

kogoś, kto by nadał ci nieco ogłady. Nauczył odpowiedniego

zachowania i dodał pewności siebie, żebyś nie milkła speszona, kiedy

ktoś się do ciebie zwraca. Żebyś mogła się pokazać od najlepszej

strony.

Violet urwała, wygładzając na kolanie elegancką wełnianą suknię

dzienną w kolorze lawendy.

- Wiesz przecież, że kiedyś byłam podobna do ciebie. W towarzystwie

traciłam wszelką śmiałość, nie umiałam sklecić jednego

zdania. A potem, kiedy zamieniłam się z Jeanette i zamiast niej poślubiłam

Adriana... Co było robić, musiałam się zmienić. Mówię

ci, gdyby nie Kit... - Przerwała nagle i przez długą chwilę w skupieniu

patrzyła na szwagra. Nagle roześmiała się wesoło. - Ależ

tak! Dlaczego wcześniej na to nie wpadłam?

- Na co? - zapytała Eliza.

- Ty i Kit. Przecież to doskonały pomysł. Kit pomoże ci znaleźć

dobrego męża.

- Co takiego? - Kit poderwał się gwałtownie, potrącając filiżankę.

Chwycił ją zręcznie i tylko to uratowało go od oblania gorącą

herbatą modnych obcisłych spodni z koźlej skórki. Nie chcąc

ryzykować poparzenia, zwłaszcza tak delikatnych części ciała, odstawił

filiżankę na stolik.

Sądząc po wyrazie twarzy, Eliza Hammond była równie wstrząśnięta.

Zdecydowanym gestem obciągnął kamizelkę.

- Chyba się przesłyszałem. Czyżbyś proponowała, żebym został

swatem panny Hammond?

- Nie będziesz jej wcale swatać. Bez kłopotu znajdziemy kandydatów

do jej ręki. Ty byłbyś tylko jej mentorem, przecież właśnie

o tym mówiłam. Pomógłbyś nam ustalić, którzy z adoratorów nie

są odpowiedni, a przede wszystkim nauczyłbyś ją obycia, tak, jak

kiedyś mnie. Musi nabrać pewności siebie w towarzystwie, umieć

się zachować i wyzbyć się nieśmiałości.

- Cóż, chyba nie najlepiej się nadaję do tej roli - wybełkotał,

usiłując przerwać szwagierce, nim rozwinie tę obłąkaną myśl.

- Właśnie, że się nadajesz - stwierdziła z przekonaniem Violet.

- Kto zrobiłby to lepiej od ciebie? Po pierwsze, należysz do

rodziny, więc nie trzeba ci będzie tłumaczyć szczegółów naszego

projektu. Poza tym, znasz całą śmietankę towarzyską. To wszystko

twoi przyjaciele albo znajomi twoich przyjaciół. No i sporo o nich

wiesz, co nam przed chwilą udowodniłeś.

- Nie znam całej socjety. Przypominam ci, że długo podróżowałem.

Do tej pory nie nadrobiłem jeszcze zaległości towarzyskich.

- Oskarżycielsko zmrużył oczy. - I nie sugerujesz, mam nadzieję,

że jestem plotkarzem?

- Ależ skąd! - zapewniła Violet. - Po prostu jesteś sympatyczny

i lubiany. Ludzie mówią ci rzeczy, o których ani ja, ani Eliza nigdy

byśmy się nie dowiedziały. A to może okazać się pomocne, bo

będziesz potrafił wyeliminować wszystkich łajdaków i oszustów.

Pozostaną sami przyzwoici dżentelmeni, spośród których Eliza

spokojnie wybierze sobie męża. Tym sposobem będzie mogła całą

uwagę poświęcić swoim uczuciom do poszczególnych konkurentów,

bez obaw o czystość ich intencji. Naprawdę, nie widzę nikogo,

kto lepiej niż ty sprawdziłby się w tej roli.

Kit powstrzymał bolesny grymas. Gdyby wiedział, że tych kilka

uwag przyniesie tak zgubne skutki, trzymałby język za zębami. Powinien

był jeść, ot co. Jeść i nie odzywać się ani słowem.

Na myśl o jedzeniu odczuł nagłą potrzebę podreperowania

nadwątlonych sił, skubnął więc z tacy kolejne ciastko, a wyborny

smak truskawek ze śmietaną ukoił nieco jego nerwy.

- Nie jestem żadnym projektem - powiedziała Eliza zduszonym

głosem.

- O co ci chodzi, kochanie? - zapytała Violet, zwracając się

w stronę przyjaciółki.

- Mówię, że nie jestem żadnym projektem. Tak mnie wcześniej

nazwałaś. Żadne z was nie ma obowiązku się nade mną litować.

Sama dam sobie radę.

Wygłosiwszy tę krótką przemowę, Eliza spuściła wzrok i splotła

ciasno dłonie, aż pobielały jej kostki.

Kit, zaskoczony tym nagłym przejawem urażonej dumy, poczęstował

się kolejnym ciastkiem. Kto by pomyślał, że ten szary wróbelek

umie przemówić z taką mocą? Właściwie podczas tego popołudnia

powiedziała więcej, niż nieraz zdarzało mu się słyszeć z jej ust

przez cały dzień. Nie spędził w jej towarzystwie wystarczająco dużo

czasu, by stwierdzić, że jest rozmowna lub nie. Po prostu przywykł

uważać ją za jedną z tych nieciekawych, nieśmiałych kobiet, o których

łatwo zapomnieć, gdy tylko znikną z oczu. Jedną z tych, które

na balach stoją w kącie sali. W dodatku miała się za intelektualistkę.

Tyle że teraz była bardzo bogatą nieśmiałą intelektualistką, a Violet

oczekiwała, że zmieni tę dziewczynę w królową sezonu.

Niewykonalne.

Być może ostatni poród, przed czterema miesiącami, naruszył

zdrowy rozsądek Violet. Możliwe że, jeśli uda mu się ubrać argumenty

we właściwe słowa, szwagierka jakoś da się przekonać

i porzuci niedorzeczny plan.

Violet zwróciła się ku Elizie.

- Niepotrzebnie się tak nastroszyłaś. Wiesz przecież, że nie

chciałam cię urazić. Poza tym, nikt tu nie mówi o litości. Prawda,

Kit? - Rzuciła mu nieznoszące sprzeciwu spojrzenie.

- Skądże znowu - odpowiedział posłusznie.

- Wybacz, jeśli źle się wyraziłam - ciągnęła Violet. - Ale Elizo,

sama przyznasz, że jesteś nieśmiała i nieswojo się czujesz w towarzystwie.

Oczywiście to nie grzech, ale przez te wady inni mogą

nie dostrzec twojej urody. Szczególnie panowie, bo nimi, bądźmy

szczerzy, rządzi wzrok oraz te szczegóły anatomii, których przez

skromność nie wymienię.

- Masz na myśli mózg? - Kit nie mógł powstrzymać się od

przytyku.

Na ustach księżnej zagościł uśmieszek, a w oczach błysnęły

wesołe iskierki.

- Mhm, dokładnie tak. Wszyscy wiemy, że tym właśnie kierują

się mężczyźni w obecności atrakcyjnej kobiety.

I tutaj, pomyślał Kit, leży pies pogrzebany.

Elizy Hammond nikt nie nazwałby pięknością. Nie znaczyło

to, że była brzydka. Przeciwnie, po prostu w żaden sposób nie podkreślała

swoich zalet.

Brązowe włosy ściągała nisko na szyi w ciasny, nieciekawy węzeł,

zamiast pozwolić, by spływały gęstą lśniącą falą. Jej jasna cera,

nietknięta słońcem, wyglądała mizernie i blado. Bardzo możliwe,

że miała zgrabną figurę, ale któż zgadłby, co się kryło pod tymi

bezkształtnymi sukniami, w które tak uparcie się ubierała? Choć

bardzo prawdopodobne, że za nędzny stan garderoby Elizy - obecnie

ufarbowanej na czarno z powodu żałoby - winić należało raczej

skąpą ciotkę.

Przynajmniej oczy miała ładne -jasne i lśniące, pomimo mało

wyrazistej, szarej barwy. I harmonijne rysy twarzy: klasycznie zarysowaną

szczękę i mały, zgrabny nosek.

Mimo to, potrzeba będzie prawdziwego cudu, żeby zmienić tę

brzydulę w modną pannę.

Podobne przedsięwzięcie jest z góry skazane na niepowodzenie.

Ten plan nie ma prawa się powieść, narzekała w myślach Eliza.

Przecież to absurdalne. Co ta Violet sobie wyobraża?! Ona i Kit

razem, w roli mentora i uczennicy? Nie mogła się na to zgodzić.

Nie było mowy! Nawet jeśli on rzeczywiście pomógł kiedyś Violet

przemóc jej wrodzoną nieśmiałość i zyskać pewność siebie godną

małżonki księcia. Zresztą widać było, że Kit nie miał ochoty jej

pomóc. Wyraźnie widziała w jego oczach powątpiewanie, a choć

zaprzeczał, także i politowanie.

- Daj spokój, Violet - błagała. - Lord Christopher na pewno

ma ważniejsze sprawy na głowie niż udzielanie mi porad.

- Ciekawe jakie? Opowiadał mi niedawno, jak bardzo nudzą

go wciąż te same rozrywki i jak niewielu znajomych jest jeszcze

w mieście. Nieprawdaż, Kit?

- O ile sobie przypominam, przyznałem, że odczuwam lekką

monotonię, ale nie stwierdziłem, że to przeraźliwa nuda. Tymczasem

udaje mi się wypełnić sobie dzień.

- Pomyśl tylko, o ileż lepiej wykorzystasz czas, pomagając Elizie.

Skoro mieszka u nas, łatwo uda się zorganizować lekcje.

Wytarł palce w serwetkę, strzepując okruszki.

- Przypominam ci, że szukam mieszkania i niedługo będę się

przeprowadzał. Jeśli szybko sobie czegoś nie znajdę, wszystkie najlepsze

kwatery będą już wynajęte.

- Może mógłbyś się z tym wstrzymać. Przecież to nic strasznego,

pomieszkać jeszcze jakiś czas z rodziną? Wspominałeś, że

wydałeś już prawie całą kwartalną pensję, a dobrze wiem, że nie

cierpisz prosić Adriana o dodatkowe pieniądze.

- Muszę przestać ci się zwierzać, Vi. Masz zbyt dobrą pamięć.

Violet uśmiechnęła się współczująco.

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin