krolowa-sniegu_1.pdf

(159 KB) Pobierz
431791177 UNPDF
Na podstawie: Andersen, Hans Christian (-), Baśnie, tłum.
Cecylia Niewiadomska, Gebethner i Wolff, wyd. , Kraków, 
Wersja lektury on-line dostępna jest na stronie wolnelektury.pl .
Ten utwór nie jest chroniony prawem autorskim i znajduje się
w domenie publicznej, co oznacza, że możesz go swobodnie wy-
korzystywać, publikować i rozpowszechniać.
HANS CHRISTIAN ANDERSEN
Królowa śniegu
I. CZARODZIEJSKIE ZWIERCIADŁO
Żył sobie niegdyś bardzo złośliwy czarodziej. Całą jego przyjemnością było doku- Czary, Lustro, Wzrok
czać ludziom, czynić źle, ze wszystkiego się wyśmiewać i każdą rzecz przedstawiać
z najgorszej strony.
Wymyślił wreszcie i zrobił takie sztuczne zwierciadło¹, iż wszystkie rzeczy piękne
i dobre wyglądały w nim szkaradnie, a nawet śmiesznie, ponieważ były wykrzywione,
zamazane, niewyraźne — za to złe rzeczy widać w nim było doskonale.
Tym sposobem cały świat w tym zwierciadle był brzydki i zły, a nic na nim nie było
pięknego. Czarodziej klaskał w dłonie i śmiał się ze swego figla, a źli jego uczniowie
porwali zwierciadło i biegali z nim wszędzie, podstawiając je ludziom znienacka przed
oczy i cieszyli się, i śmiali, kiedy przerażony człowiek zasłaniał oczy ręką; a potem
nieraz sam nie wiedział, który świat jest prawdziwy: czy ten, który ogląda co dzień,
czy tamten, który ujrzał w zaklętym zwierciadle?
I tacy ludzie byli bardzo nieszczęśliwi, a było ich coraz więcej.
Cieszył się zły czarodziej, ale to mu nie wystarczało. Uczniowie jego postanowili
zanieść zwierciadło aż do nieba. Niechże i aniołowie spojrzą w nie choć raz jeden. To
byłaby uciecha! A może i sam Pan Bóg — —
I zaczęli lecieć do góry. Bardzo im było trudno, a jeszcze z tak ciężkim zwier-
ciadłem — zaledwie mogli utrzymać je w rękach… O, daleko do nieba! Aż im pot
okrył czoła, a ręce drżeć zaczęły. Wtem, trrrach! I ciężkie lustro z takiej wysokości
brzdęk aż na ziemię! Naturalnie w mgnieniu oka rozprysnęło się na miliony, miliony
drobnych szczątków, na nieskończoną ilość czarodziejskiego pyłku, który rozleciał
się na wszystkie strony.
Ale to właśnie było najgorsze nieszczęście!
Zamiast jednego lustra, były ich teraz miliony; rozproszyły się wszędzie, a w każ- Oko, Serce
dym najmniejszym kawałeczku, choćby drobnym jak ziarnko piasku, widać było świat
cały szkaradny, śmieszny, wykrzywiony. Jeżeli taki proszek wpadł komu do oka, to
człowiek ten wszystko już widział zmienione i nie mógł dostrzec koło siebie nic do-
brego, nic pięknego! Za to najgorsze rzeczy widział jasno i wyraźnie, więc wszystko
złem było dla niego.
Gorzej jeszcze, jeżeli okruszyna lustra wpadła komu do serca. Nieszczęśliwy tracił
uczucie: serce jego stawało się kawałkiem lodu, nikogo kochać nie mógł, wszyscy byli
dla niego obcy, obojętni.
¹ wieriao — lustro.
431791177.001.png
 
Z większych kawałków porobiono szyby, z innych szkła do okularów, a mnóstwo
jeszcze krążyło w powietrzu — wiatr je roznosił wciąż dalej i dalej, i naturalnie coraz
więcej ludzi stawało się nieszczęśliwymi kalekami.
A niegodziwych pyłków ciągle jeszcze pełno i zobaczymy, co z tego wynikło.
II. SĄSIEDZI
W pewnym bardzo starym mieście, w bardzo wysokim domu na poddaszu mieszkało Sąsiad, Dziecko
dwoje dzieci, każde u swoich rodziców — był to Kaj i Gerda.
W tym mieście było tyle ludzi, że nie mógł każdy dla siebie mieć osobnego Kwiaty, Miasto
domku, a cóż dopiero myśleć o własnym ogródku. Ale że dobrzy ludzie bardzo lubią
kwiaty, więc wszyscy hodowali je w doniczkach. I tym sposobem w każdym prawie
oknie był ogródek; ale najładniej było u Kaja i Gerdy.
Bo posłuchajcie tylko: w tym wysokim domu na poddaszu każda rodzina miała
własną izdebkę z dużym oknem, przez które w lecie można było wyjść na dach albo —
wcale nie schodząc ze schodów — przejść z jednego mieszkania do drugiego. Można
tu było bawić się na płaskim dachu. Gdy Gerda wyjrzała oknem, widziała Kaja w izbie Przyjaźń
naprzeciwko. Kiedy słonko przygrzało, dzieci wybiegały na dach i bawiły się doskonale
albo siadały na małych stołeczkach i rozmawiały o wszystkim, co je zajmowało.
Były to bardzo dobre dzieci i kochały się jak brat i siostra.
Na wiosnę rodzice Kaja i Gerdy ustawiali na brzegu dachu długie skrzynie, na-
pełnione ziemią; w nich zasiewali potrzebne warzywa i wiele pięknych kwiatów. Tak
więc kawałek dachu przed oknami zamieniał się w śliczny, maleńki ogródek.
Im mocniej dogrzewało złote słonko, tym piękniej było w ogródku na dachu.
Zielone festony roślin pokrywały drewniane skrzynie i spadały aż na mur domu: Rośliny, Kwiaty
różnobarwne powoje otwierały śliczne kielichy pełne rosy; różowy groszek cieka-
wie wyglądał na wszystkie strony; aksamitne bratki szeroko otwierały wielkie oczy,
a drobne stokrotki uśmiechały się wesoło. Oprócz tego w każdej skrzyni rósł wysoki
różany krzaczek niby drzewko. Na wiosnę stroił się w zielone listki, a już w maju
okrywał ślicznymi kwiatami, których woń rozpływała się w powietrzu. Gałązki róż
ciekawie zaglądały w okna, szeptały cicho drobnymi listkami i kołysały się lekko pod
tchnieniem wietrzyka.
Ślicznie tu było w lecie.
Ale w zimie wszystko znikało. Biały śnieg pokrywał dachy, a zamknięte okna Przyjaźń, Zima
często zamarzały; wtedy mróz kładł na nie delikatne białe kwiaty, ale nic przez nie
widzieć nie było można. A dzieci chciały się widzieć, chciały ciągle wiedzieć o sobie.
Więc rozgrzewały pieniądz na piecu i kładły go na szybę. Wtedy wśród białych liści
i gałązek tworzył się mały i przezroczysty otwór, w którym zaraz mrugnęło śmiejące
się oko Kaja albo Gerdy.
— Pójdź tu do nas! — mówiło oko.
— Dobrze, dobrze!
W lecie tak łatwo było przejść z jednego mieszkania do drugiego, ale w zimie
musiały dzieci zbiegać na dół i znów wchodzić na schody tak wysoko! A tam na dole
śnieg i wicher!
— Patrz, patrz! Białe pszczoły wyleciały z ula — mówiła stara babka, ukazując
wnuczce chwiejące się w powietrzu płatki śniegu.
— Pszczoły, pszczoły — powtarzała wesoło Gerda. — A czy mają swoją królową?
— Rozumie się, że mają — odpowiedziała babka. — Największy ze wszystkich
płatków, a zawsze tam leci, gdzie śnieg najgęściej pada. Jeśli spadnie na ziemię, wzbija
się natychmiast znowu ku ciemnym chmurom i nigdy nie spocznie. Czasem przebiega
Królowa śniegu
nocą po ulicach miasta i zagląda do okien, a wtedy wyrastają na nich śnieżne kwiaty
i brylantowe liście.
— Tak! Tak! Widzieliśmy! — wołały dzieci, zachwycone słowami babki.
— A czy królowa śniegu mogłaby przyjść tutaj? — zapytała Gerda.
— Ach, niech no tylko przyjdzie! — krzyknął Kaj wesoło. — Posadziłbym ją
zaraz przy piecu i roztopiłaby się! Ha, ha, ha!
Babka pogłaskała go lekko po głowie i zaczęła opowiadać co innego.
Raz wieczorem Kaj już na wpół rozebrany wszedł na stołek i wyjrzał przez okrągły
otwór na zamarzniętej szybie. W powietrzu kołysało się mnóstwo płatków śniegu,
a jeden bardzo duży uczepił się na brzegu skrzynki kwiatowej, zaczął rosnąć prędko,
coraz większy, wyższy, aż stał się cudną panią w długiej, białej szacie z cieniutkiego,
przezroczystego muślinu, obsypanej milionami śnieżnych gwiazdek. Ciało jej było
z przezroczystego lodu, białe i połyskujące, a jednak ona żyła. Patrzyła się na Kaja
i uśmiechała się do niego, a oczy jej jaśniały jak brylanty. Na koniec skinęła ręką, jak
gdyby wzywała go z sobą. Kaj przeląkł się bardzo, zeskoczył z krzesła i uciekł w głąb
izdebki, ale zdawało mu się, że wielki ptak jakiś przeleciał koło okna.
Nazajutrz dzień był jasny, pogodny i mroźny, ale wkrótce nastąpiła odwilż, wiatr Wiosna
przyniósł wieść radosną, że wiosna już blisko, słońce dogrzewało mocniej, śniegi
zniknęły bez śladu, trawa pozieleniała, pączki zaczęły pękać, przyleciały jaskółki do
gniazd przeszłorocznych i znowu dzieci siedziały na dachu, w ślicznym, maleńkim,
wiszącym ogrodzie.
Groszek pachnący spadał w festonach² na skrzynie, powoje otwierały śliczne kie-
lichy do słońca, a róże tego roku kwitły bardzo pięknie i drzewka były nimi obsypane.
Gerda z Kajem siedzieli pod krzaczkiem i śpiewali razem ulubioną swoją piosenkę.
Co ja kocham na tym świecie?
Złote słonko, cudne kwiecie!
Boże ptaszki śpiewające,
Jasne rosy, w kwiatach drżące,
Błękit nieba i obłoki,
Cały piękny świat szeroki,
I chatynkę pobielaną,
I mateczkę ukochaną! —
Wszystko kocham serca biciem,
A przestanę chyba z życiem.
Razu jednego dzieci siedziały w ogródku i oglądały bardzo ładną książkę z ob-
razkami, w której były malowane ptaki i zwierzęta. Na wieżowym zegarze zaczęła bić
piąta.
— Aj! — zawołał Kaj nagle. — Coś mnie ukłuło w serce! Coś mi do oka wpadło! Oko, Serce
— Może ukłuł cię kolec róży? — rzekła troskliwie Gerda. — Czekaj, zobaczę,
co ci wpadło w oko! Nic — nic nie ma.
— Pewno już wyleciało — rzekł Kaj niecierpliwie i odsunął się od dziewczynki.
Niestety, nie wyleciało. Był to właśnie drobniutki pyłek stłuczonego zwierciadła Przemiana
czarodzieja; utkwił mu w oku i zmienił świat cały, nie pozwalając widzieć na nim nic
pięknego, nic dobrego. A co gorsza, pyłek taki wpadł mu w serce, które nagle stało
się zimne i twarde, przestało czuć i kochać.
² aa w eona — opadał, tworząc dekoracyjne sploty.
Królowa śniegu
— Czegóż beczysz? — zapytał opryskliwie. — Żebyś wiedziała, jaka jesteś brzyd-
ka! A jaka śmieszna, ha, ha, ha! Cóż to za zgniła róża? Pfe! I ta szkaradna! Cała ta
skrzynia — stare, brzydkie pudło, tylko ją zrzucić z dachu.
Kopnął skrzynię, zerwał różę i rozdeptał.
— Kaju! — zawołała z przestrachem dziewczynka.
Widząc jej przerażenie, roześmiał się szkaradnie, zerwał jeszcze jedną różę, rzucił
ją i wskoczył do swojego okna.
Od tej chwili Kaj zmienił się zupełnie. Kiedy Gerda chciała oglądać z nim obraz-
ki, wzruszał ramionami, mówił, że są brzydkie i wyśmiewał się z każdego. W końcu
powiedział, że nie chce się z nią bawić, bo jest głupia jak małe dziecko. Nawet baj-
ki babuni nie podobały mu się; mówił, że są niedorzeczne, zawsze miał jakieś: ale.
Nieraz stawał za staruszką, kładł na nos jej okulary i naśladował jej miny i słowa.
Tak samo zaczął naśladować innych i nauczył się wkrótce najbrzydszych grymasów
i wykrzywiań.
W gruncie rzeczy Kaj nic temu nie był winien, tylko szkaradny pyłek szkła cza-
rodziejskiego, które tkwiło mu w sercu. Z tego to powodu nikogo nie kochał i do-
kuczał Gerdzie, która była dla niego taka dobra. Ludzie zaczęli mówić, że Kaj jest
złym chłopcem i mieli zupełną słuszność, tylko nie wiedzieli, dlaczego jest taki.
Razu jednego w zimie, gdy śnieg padał, przyniósł Kaj na podwórze szkło powięk- Zabawa, Zima
szające i przez nie patrzył na gwiazdki śniegowe, które pokrywały mu ubranie.
— Spojrzyj, Gerdo — rzekł — jakie ogromne! Niby kwiaty, niby gwiazdy, a ja-
kie sztuczne! To ciekawsze przecież od kwiatów prawdziwych! Tak równo, doskonale
ułożone. Szkoda tylko, że topnieją.
Nagle pobiegł na górę, przyniósł swoje saneczki i ciepłe rękawice, oznajmił Ger-
dzie, że idzie pojeździć saneczkami po rynku i natychmiast zniknął za bramą.
Na rynku była wesoła zabawa. Chłopcy ślizgali się po śniegu w swoich sankach,
najśmielsi przywiązywali je do sań wieśniaków i jechali tym sposobem spory kawałek
drogi. A co przy tym śmiechu i wrzawy!
Wtem wjechały na rynek duże, białe sanie zaprzężone białymi końmi. Osoba sie-
dząca w saniach otulona była w ogromne białe futro, a na głowie miała białą futrzaną
czapkę. Sanie dwa razy objechały rynek, a tymczasem udało się Kajowi przywiązać do
nich z tyłu swoje małe saneczki. Teraz pomknął jak strzała po utartej drodze i wy-
jechał za miasto. Osoba w sankach odwróciła głowę i przyjaźnie uśmiechnęła się do
niego.
Kaj doznawał wielkiej przyjemności, bo nigdy jeszcze nie jechał tak prędko; nie
chciał jednak zanadto oddalić się od miasta i po niejakim czasie pragnął odwiązać
swoje sanki. Wtedy osoba w saniach odwróciła się znowu i spojrzała tak przyjaźnie,
że Kaj zapomniał o wszystkim.
I tak powtórzyło się parę razy.
Śnieg zaczął padać gęsty, pociemniało, Kaj nie widział już nic dookoła prócz krę-
cących się białych płatków. Puścił sznurek, aby odczepić swoje sanki, ale one jak gdy-
by przymarzły do wielkich, mknęły jak wiatr za nimi, dalej, dalej, dalej! Kaj krzyknął
przerażony, ale nikt mu nie odpowiedział, jakby go nikt nie słyszał. Sanki pędziły
ciągle, a śnieg sypał, nic już widać nie było. Chwilami uderzały się o coś gwałtownie,
to znów spadały na dół, przeskakiwały jakieś nieznane przeszkody i sunęły po białej
drodze w świat nieznany.
Kaj chciał się przeżegnać, zmówić pacierz, lecz w żaden sposób przypomnieć sobie
nie mógł słów e na i przychodziła mu na myśl tylko tabliczka mnożenia.
Płatki śniegu padały coraz większe, wyglądały na koniec niby białe ptaszki. Zda-
wało mu się, że dookoła niego biegną gołębie, kury, gęsi — całym tłumem.
Królowa śniegu
Naraz konie stanęły, sanie się zatrzymały, a siedząca w nich osoba podniosła się Dama
i Kaj spostrzegł, że futro jej i czapka były ze śniegu. Była to wysoka dama, wysmukła,
olśniewającej białości: królowa śniegu!
— Dobrze jedziemy! — rzekła. — Ale po co masz tam marznąć? Chodź pod
moje niedźwiedzie.
Posadziła go w saniach obok siebie, nakryła białym futrem, a jemu się zdawało, Pocałunek
że zapada w górę śnieżną.
— Jeszcze ci zimno? — rzekła i pocałowała go w czoło.
Huu! Jakiż to był zimny pocałunek! Uczuł lód aż w głębi serca, które — jak
wiemy — już miał na wpół zlodowaciałe; przez mgnienie oka zdawało mu się, że
umiera, ale to minęło bardzo prędko i zrobiło mu się lepiej. Nie czuł już wcale zimna.
— Moje saneczki! Moje saneczki! — zawołał z wielką trwogą, aby nie stracić ulu-
bionej zabawki. Więc rzucono sznurek od nich białej kurze, aby biegła obok, ciągnąc
je za sobą.
Królowa śniegu pochyliła się nad Kajem i pocałowała go powtórnie, a w tej chwili
chłopiec zapomniał już o wszystkim: o rodzicach, domu, babce i Gerdzie.
Teraz nie bał się wcale pięknej pani, nie wydawała mu się straszna. Opowiadał jej,
co umie, o jakich się uczył krajach i miastach, jak wybornie liczy na pamięć — a ona
uśmiechała się do niego.
Wreszcie wzięła go na ręce i wzleciała z nim razem wysoko, wysoko, ku ciemnym
chmurom, które szarpał wiatr świszczący.
Przelatywali ponad ciemnymi lasami, nad górami, morzami i lądami. Zimny
wicher huczał pod nimi w przepaściach, biały śnieg połyskiwał, wyły wilki głodne,
krakały stada czarnych kruków — a ponad nimi świecił jasny księżyc.
I tak płynęła długa noc zimowa, a gdy nastąpił ranek, Kaj spał u nóg królowej
śniegu.
III. W OGRÓDKU WRÓŻKI
Jakże smutno i strasznie było biednej Gerdzie, kiedy wieczorem Kaj nie wrócił do
domu!
Nikt nie wiedział, gdzie się podział i co się z nim stało. Chłopcy opowiadali, że
jeździł po rynku, a potem swoje saneczki uczepił do wielkich sań, które pomknęły za
miasto. Tyle go widziano.
Płakali rodzice, babka i Gerda, bo myśleli, że z mostu zsunął się w rzekę i utonął.
Gerda płakała gorzko całą zimę.
Wreszcie nadeszła wiosna, zajaśniało piękne słoneczko.
— Kaj nie żyje! — rzekła do niego Gerda.
— Albo to prawda! — odpowiedziało słońce.
Powróciły jaskółki do gniazd zeszłorocznych.
— Kaj nie żyje! — oznajmiła im Gerda.
— Nieprawda! — odpowiedziały jaskółki.
A wtedy i Gerda przestała w to wierzyć.
— Włożę czerwone buciki, których Kaj jeszcze nie widział i pójdę do rzeki zapytać Ofiara
o niego — pomyślała pewnego ranka.
Było bardzo wcześnie, ale wstała zaraz, ubrała się cichutko, żeby nie obudzić babki,
włożyła swoje czerwone buciki, leciuchno pocałowała babunię i pobiegła do rzeki.
— Czy to prawda, że zabrałaś mi mojego Kaja? — zapytała niespokojnie. —
Oddaj mi go, a dam ci śliczne czerwone buciki.
Królowa śniegu
Zgłoś jeśli naruszono regulamin